

C A T H L E E N T H O M P S O N
19 lat — córka pastora — pianistka w kościele
Kiedyś mówili, że była córką idealną. Mówili, że była łaską zesłaną od Boga. Mówili, że była największą dumą i wsparciem. Mówili, że była przykładem do naśladowania. Mówili, że była pociechą rodziny. Mówili, że była blaskiem świecącym dla Pana. Pomylili się.
Teraz mówią, że jest córką marnotrawną. Mówią, że jest żartem spłatanym przez Boga. Mówią, że jest pomyłką i wstydem. Mówią, że jest hańbą i zgorszeniem. Mówią, że jest rozczarowaniem. Mówią, że jest czarną owcą. Mówią, że jest skazą, która oszpeca majestat Pana. Mylą się.
D O D A T K O W E — P O W I Ą Z A N I A
Od dawna chodziła mi po głowie taka oto panienka, no i w końcu nie mogłam się powstrzymać. W tytule, jak i linku u góry Brooke Fraser, twarzy natomiast użyczyła Bridget Satterlee.
Cześć!
Cześć!
[Aż się dziwię, że jeszcze nikt nie skomentował karty, a jednocześnie cieszę, że mogę być pierwsza. Przedstawiłaś ją w sposób bardzo minimalistyczny,ale tym bardziej interesujący, bo tak naprawdę nie wiadomo jeszcze co takiego przeskrobała Cathleen, że z idealnej panienki przeszła do roli córy marnotrawnej. Ciekawi mnie to niezmiernie i będę oczekiwać w wątkach, aż sprawa się wyjaśni. Chyba, że na przyszłość planujesz może notkę fabularną, to możesz być pewna, że takową na pewno bym przeczytała. A tak w ogóle to witam ponownie na blogu i życzę Ci, żeby postać Cię usatysfakcjonowała w grze i poza nią. Na każdym możliwym polu, o!]
OdpowiedzUsuńDeclan, Scott & Eli
[Córki pastora zawsze kojarzą mi się z tymi spokojnymi, miłymi, niewinnymi dziewczynami, ale to pewnie wychowywanie się na Szkole uczuć zniszczyło mi poglądy na takie dziewczyny już w dzieciństwie. Twoja Cathleen wpasowywała się w ten obrazek idealnie do czasu aż nie nabroiła, chociaż jak znam życie to historia pewnie jest rozdmuchana przez stare plotkary i Cat nic takiego złego nie zrobiła. Obcowanie z facetem przed ślubem (o ile o to może chodzić... :D) to nie taka zbrodnia, żeby ją linczować, ale dla pastora pewnie nie ma nic gorszego, więc sprawa byłaby jasna gdyby chodziło o faceta.
OdpowiedzUsuńBaw się dobrze po raz kolejny i powodzenia dla Cat z wejściem z powrotem w łaski mieszkańców. ;)]
Solane
[Zawsze mam problem z podobnymi kartami. Z jednej strony jest w nich tak mało informacji, na podstawie których mogę wykombinować jakieś fajne powiązanie/wątek i mieć pewność, że nie zaproponuję przy tym czegoś wbrew postaci, że ciśnienie po pewnym czasie skacze mi samoistnie, bo chcę bardzo, a jeszcze bardziej nie mogę. Z drugiej zachwycam się nimi szalenie, bo żeby mi udało się zmieścić całego bohatera w kilku zdaniach i wytworzyć wokół niego tak przyjemną otoczkę tajemnicy, musiałabym chyba nad kartą spędzić tydzień. Także czapki z głów, bo Cathleen rzeczywiście ciekawi i zachęca. Jak mówi nieistniejka — w razie gdybyś pisała notkę, drugiego czytelnika już masz. ;)
OdpowiedzUsuńCześć, czołem, zdaje się, że to Twoja druga postać tutaj, prawda? Z Colette bawić się okazji nie miałam, ale chętnie nadrobię to teraz, jeśli znajdziesz czas i chęci. O ile nikogo to dziewczę nie mordowało, Ayersowie z szeroko otwartymi ramionami przygarną ją w swoje progi, a jeśli przypadkiem Cat szukałaby starszej pseudosiostry, to chętnie właduję Mysie w to miejsce. ;)]
Mysie
[Cześć, śliczna! Po przeczytaniu karty doskonale zrozumiałam dlaczego zależało Ci aż tak na zostaniu przy tej kreacji Cathleen, bo mówiąc w skrócie — jest świetna. Pękam z dumy, że jestem akurat tą szczęściarą, która zna historię panny Thompson i prowadzi jej najlepszego przyjaciela, nic się nie martwcie, wyciągniemy Was z dołka :D]
OdpowiedzUsuńDEAN SHEPHARD
[Jak mowa o problemach i plotkach to zawsze chodzi o faceta, zawsze. Nawet mnie nie dziwi, że w przypadku Cat nie jest inaczej. :D
OdpowiedzUsuńNa razie chyba też nie mam pomysłu (zwalam na przejedzenie świąteczne), więc chyba spasuję, bo oprócz tego, że Candoverowie pewnie by jej nie linczowali ani nie oceniali, to nic ciekawego w głowie nie mam, a nie ma co myśleć na siłę. Ale nie mówię, że to się nie zmieni i nie zaatakuję kiedyś znienacka pomysłem także poczekamy, zobaczymy. :)
Dziękuję za wszystkie miłe słowa o Sol. Ostatnio wszyscy tak jej słodzą, że ah, buzia nie przestaje mi się uśmiechać.]
Solane
[Grunt to znaleźć kompromis, który zadowala obie strony. Ja tam jestem bardzo zadowolona z tego, co nam wyszło, a kiedy już zaczniemy pisać, będzie miód i orzeszki :D
OdpowiedzUsuńProponuję klasycznie sytuację taką, że krótko przed wyjazdem Cathleen, Dean wyznał jej swoje uczucia licząc, że one powstrzymają ją przed opuszczeniem Mount Cartier, ale nie zrobiły tego, więc skończył ze złamanym serduchem, a na dodatek bez najlepszej przyjaciółki. Co myślisz?]
DEAN SHEPHARD
[Mogła liczyć się z myślą, że z czasem namówi Dean'a do wyjazdu do Wielkiego Świata ;D Jestem totalnie na tak wszystkiemu co napisałaś i powiedz mi czy mogę na Ciebie zrzucić rozpoczęcie, czy samej zacząć. Nie ma problemu jak Ci wygodnie ;)]
OdpowiedzUsuńDEAN SHEPHARD
[Nah... Colette nie ma, to zapraszam na wątek, bo Alex będzie smutny... I teraz nie ma gdzie mieszkać...]
OdpowiedzUsuńAlexander Hale
[Cathy nie zostawi go na pastwę mrozów — co to, to nie! Dlatego też martwić się nie musisz, gdzieś się Alexandra przygarnie, żeby nam na kość nie zamarzł :)
UsuńA gdzie to zniknęła jego karta, tak poza tym? Czekam, aż wrócisz, w takim razie, no i przy okazji już kombinuję, jak ich teraz tutaj połączyć :)]
[Wyszło Ci to jak najbardziej na plus. ;)
OdpowiedzUsuńZ Mysie typowa starsza siostra nie jest, muszę ostrzec, bo zamiast wybierać z Cathleen sukienki na szkolny bal czy dobierać lakier pod kolor oczu pewnie prędzej zaczęłaby ją uczyć wspinaczki po drzewach czy wyczyniać inne podobne szaleństwa, ale jeśli taka wersja podobnej znajomości Ci odpowiada, to jesteśmy przeszczęśliwe. O Ayersównie wścibskie babsztyle też często nie najlepiej mówią, zwłaszcza, że jako dziecko niejedną obrzucała orzechami i pewnie do tej pory jej to pamiętają, więc w tej kwestii pewnie będą trzymać sztamę. :D Problem jest tylko taki, że między dziewczynami jest duża różnica wieku i raczej nie damy tego podciągnąć pod znajomość ze szczenięcych lat, bo kiedy Mysie miała dwadzieścia i zajęta była uganianiem się za kolegami Caleba czy snuciem marzeń o wycieczce poza granice MC, Cat ledwo co odrosła od ziemi, więc szanse na to, żeby przed wyjazdem Ayers kojarzyła Twoją pannę inaczej jak po prostu córkę pastora są bliskie zeru. Teraz ciekawiłoby ją, co takiego zrobiło genialna córka ukochanego pastora Mount Cartier, że nagle ze złotego dziecka stała się czarną owcą, i na pewno spróbowałaby się dowiedzieć czegoś od samego źródła, ale to też nie jest tak, że z miejsca okrzyknęłaby dziewczynę siostrą i zaczęła bronić przed całym światem. Tak więc trzeba nam tu trochę pokombinować, ale mam nadzieję, że wspólnymi siłami coś uda nam się wytworzyć. Będę teraz proponowała mocno w ciemno, więc śmiało zgłaszaj wszelkie zastrzeżenia i poprawki, a w razie gdybyś czegoś wolała nie omawiać na forum — lamy.w.czapkach@gmail.com — zostawiam maila, nie bój się korzystać. :)
Kiedy Cathleen wchodziła w wiek nastoletni, Mysie już co prawda w miasteczku nie było, ale dalej szeptało się głośniej niż wypadało, jaka to z niej niewdzięcznica, że opuściła tak dobrą i kochającą rodzinę (Ayers jest adoptowana). W zależności od tego, jaka Cathy jest w Twojej głowie, mogła albo podzielać tę opinię, albo wręcz przeciwnie — po cichu zazdrościć mojej pannie odwagi do sięgania po to, na co ma się ochotę, nie przejmując się opinią innych. Rzadziej niż raz do roku, ale zdarzało się czasem, że Mysie wracała do rodzinnej mieściny, jeśli akurat była w pobliżu, więc jeśli Thompson nie wieszała na niej psów, mogła zagadywać ją jak spora część znudzonej młodzieży, co ciekawego widziała. Ta tendencja bez przeciwwskazań może się utrzymywać od powrotu Ayers na stałe i... no właśnie, tu zaczynam mieć problem, bo nie mam pojęcia, jakie zachowania są w przypadku Cathleen prawdopodobne. Wpadałaby do Mysie, aby z wypiekami na policzkach wysłuchać szalonych, mniej lub bardziej zmyślonych historii i oglądać najróżniejsze pocztówki, zdjęcia? Przysiadałaby się tylko po cichu, kiedy akurat opowiadałaby coś szerszemu gronu w BnB i zmykała zaraz po tym, jak opowieść się skończy? Czy zostawałaby najdłużej, zadając dociekliwe pytania dopóki Mysie się nie zmęczy i nie zdenerwuje, wracając do swoich psin w pustej chacie? Może jakimś podświadomym impulsem uznała za sprzymierzeńca, ostatecznie wylewając przed nią to, o jej na wątrobie leży i licząc, że zostanie zrozumiana/otrzyma jakąś dobrą, „światową” radę? Musisz mi tu trochę pomóc, bo nie mam zielonego pojęcia, jakby im tę znajomość ułożyć w logiczną całość. :<]
Mysie
[Ojej, nie mam zielonego pojęcia, z którym Panem chcesz zacząć. Eli narobiłby jej pewnie więcej kłopotów, bo jak to tak utrzymywać kontakt z hooseksualnym... Scott to stary pryk i mógłby być (prawie) jej ojcem. Declan? Declan w suie też już ma 30-stkę na karku, ale może Cathleen opiekowałaby się jego psiakami w awaryjnych przypadkach. McCain strasznie nie lubi zostawiać ich samych, ale czasem musi, więc pewnie szukałby kogoś, kogo psiaki znają i lubią. Panienka Thompson ma tak dobre serducho, że zwierzaki na pewno ją uwielbiają.]
OdpowiedzUsuńDeclan, Scott & Eli
[Oh wątek na pewno (^-^) Tylko co zrobić z Alex'em, który jest ateistą (jak ja) i nie wiem gdzie mogliby się poznać, choć wydaje mi się, że dobrym miejscem byłoby to: Gdzieś w Śniegu, Na Pewno Nie w Mieście.]
OdpowiedzUsuńAlexander Hale
Dean zawsze uważał, że odpowiedzialność go nie dotyczy. Jako jedyny mężczyzna wychowywany przez trzy kobiety o zróżnicowanych temperamentach, zawsze był otoczony ich troską i wiedział, że jeżeli cokolwiek przeskrobie, one bez chwili wahania mu pomogą. Przez taką a nie inną rodzinę, miał poniekąd doświadczenie z kobietami; wiedział kiedy nie należy ich drażnić i kiedy należy zamknąć jadaczkę, aby nie powiedzieć o kilka słów za wiele. Nigdy nie miał problemów z dziewczynami. Mount Cartier było na tyle małym miasteczkiem, że bez wyjątku znał każdego dzieciaka; z większością wychowywał się od maleńkiego, a tych młodszych kojarzył ze szkoły. W takiej dziurze jak ta, ludzie znali się niczym łyse konie i było w tym coś niesamowitego, bo przez to, że tworzyli tak zamkniętą społeczność w miejscu zapomnianym przez Boga, nie było elementu zaskoczenia. Z czasem towarzysze dziecięcych zabaw zmienili się w wiernych kompanów, z którymi próbował coraz to nowszych rzeczy tak bardzo typowych dla nastolatków. Upijanie się przy trzaskającym ognisku, rozkoszowanie zielskiem, czy eksperymentowanie z seksem pod namiotami, było zaledwie maleńkimi ułamkami wszystkiego, co robił. Trudno było się więc dziwić temu, że niemal w każdą niedzielę podczas kazania pastora Thompsona, Shephard odnosił dziwne wrażenie, że mężczyzna zwraca się bezpośrednio do niego, krytykując jego szczeniacką naturę i momentami naprawdę idiotyczne postępowanie. Miał wyjątkowo silną osobowość, która czasami niestety zbyt mocno przemawiała do jego rówieśników i imponowała młodszym. Nie było w tym nic dziwnego, mimo arogancji i uszczypliwości, niezaprzeczalnie miał w sobie coś co kazało go lubić; chociaż miał wielu dobrych znajomych, Cathleen była jego najlepszym przyjacielem. To z nią dzielił się swoimi dziwnymi snami, łowił żaby w rzece i nawet we wspólnej komitywie raz ukradli traktor, którym niechcący wjechali w jezioro. Z czasem dziecięca przyjaźń przechodziła różne etapy, aż w końcu pewnego wieczora nie zastanawiając się nad konsekwencjami, pocałował ją wyznając swoje gorące uczucia, bo coraz trudniej było mu utrzymywać, że Cathy jest tylko i wyłącznie przyjaciółką. Denerwowały go spojrzenia kolegów, które zbyt często przesuwały się po zgrabnym ciele nastolatki, a kiedy wymieniali się pikantnymi żarcikami na temat tego, co by z nią zrobili, wpadał w niemalże dziki szał będąc gotowym rozkwasić gębę każdemu. Jego babcia śmiała się z tej zaborczości twierdząc, że to zwyczajny braterski odruch, ale prawda była taka, że ilekroć Cathy otrzymywała jakiekolwiek zainteresowanie ze strony chłopaków, bulgotał w nim zielony potwór czekający na swoją okazję do ujawnienia się.
OdpowiedzUsuńRzeczywistość zaszła go od tyłu i kopnęła w te rozpieszczone cztery litery w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy Rosalie niepewnym, niemal bliskim płaczu głosem przekazała mu radosną wieść, że zostaną rodzicami, Shephard pierwszy raz poczuł się tak jakby dostał od losu w twarz. Mimo stosowanej antykoncepcji, padli ofiarą jednego procenta nieszczęśników, w których przypadku zabezpieczenie najwyraźniej zawiodło; w ten oto sposób ich życie zostało naznaczone zbyt dużą odpowiedzialnością, z którą musieli sobie poradzić. Nie był typem chłopaka uznającego półśrodki, a takim półśrodkiem byłaby aborcja, której nawet nie proponował. Choć daleko było mu do religijnego człowieka żyjącego wedle przykazań, nie wyobrażał sobie odebrania prawa do życia swojemu nienarodzonemu dziecku — nawet jeżeli to oznaczało szybki ślub w kameralnym gronie na oczach całego miasteczka. Wszyscy z ciekawością zerkali na nich, widząc parę nieopierzonych gówniarzy; pana młodego wciśniętego w dziwny garnitur z Churchill i pannę młodą, której brzuch był najbardziej szturmowanym spojrzeniami gościem wesela. Jak na ironię, ślubu musiał udzielić im pastor Thompson, przypominając Dean'owi w tym kluczowym momencie o Cathy. Kiedy wyjechała na studia, wyrywając się w końcu ze znienawidzonej dziury, próbował robić wszystko, byleby o niej zapomnieć, ale to wcale nie było łatwe. W miasteczku znajdowało się zbyt dużo rzeczy, które mu o niej przypominały. Sam brak jej obecności odczuwany na każdym kroku, zwyczajnie go bolał. Brakowało mu tego humoru, wsparcia i całej dziewczyny, nawet tych złych humorów działających mu na nerwy. Czasami zastanawiał się jak wygląda jej życie w wielkim mieście, zastanawiał się nad tym czy myśli chociażby w połowie o nim tak często jak on o niej i chociaż jego codzienność zmieniła się diametralnie za sprawą dziecka rozwijającego się pod sercem Rosie, pewnych rzeczy nie mógł się wyzbyć. Cathleen Thompson stanowiła dla niego tajemnicę przed całym światem; była kimś o kim nie rozmawiał z nikim, nigdy dotychczas nawet nie spytał pastora czy ma jakiekolwiek wieści od swojej córki. Zawsze był z niej dumny, a gdy dostała pozytywną odpowiedź z uniwersytetu, jego dumna była jeszcze większa, więc na pewno musiał mieć od niej wieści. Może dobrze się dla nich stało? Przy nim czekałoby ją bycie matką przed dwudziestką i mało satysfakcjonująca praca na stacji benzynowej; w przeciągu pięciu lat najpewniej znienawidziliby się do szpiku kości, gardząc sobą i stwarzając piekło dla niechcianego dziecka.
Usuń— Zamknięte... — parsknął pod nosem, gdy usłyszał stary dzwonek zawieszony nad drzwiami wejściowymi. Było krótko po dwudziestej pierwszej, a on nie myślał o niczym innym jak powrocie do ciepłego domu, choć aktualnie tkwił nad muszą klozetową, wylewając z wiadra brudną wodę po całym dniu zmywania podłogi. Z irytacją rzucił wiadro w kąt, będąc gotowym zjechać potencjalnego klienta. Miał cały cholerny dzień na zrobienie zakupów albo zatankowanie samochodu, czemu więc pchał się chwilę przed zamknięciem? — Zaraz zamykamy, więc radzę streszczać ruchy... — rzucił donośnie, wcale nie siląc się na uprzejmości. Wycierając ręce cuchnące benzyną w kawałek materiału, wyszedł zza regału z gazetami, zatrzymując się w półkroku na widok dobrze mu znanej dziewczyny. — Cathy?
Wybacz za ten poślizg czasowy i dość kiepską formę. Chyba starzeję się, bo brzydka pogoda ma u mnie wpływ na kondycję wątku :<
DEAN SHEPHARD
[Po primo, jeszcze nie miałam okazji podziękować za miłe słowa na temat Cassa. Ale, z racji tego, iż koń jaki jest - każdy widzi, nie będę się nad nim zbytnio rozwodzić. Powiem jedynie: czyś Ty oszalała? Czemu jest Ci głupio??? Chciałabym umieć zawrzeć postać w kilku, kilkunastu zdaniach, ale jak już mnie weźmie na wykreowanie kogoś, to zwykle zaczyna się ze mnie lać na lewo i prawo czymś, czego nie da się czytać. I od razu sprostuję: spotkałaś jedną moją panią, ale to było dawno i nieprawda, a ona była jędzą, więc się nie liczy. Tak czy inaczej, dziękuję Ci za prześliczny wątek, do którego próbuję coś odskrobać, żebyśmy w końcu mogły wystartować :) no, to hej i miłego (oby) czytania!]
OdpowiedzUsuńPrzez długi czas zastanawiał się czy to powinno tak boleć, cała ta rozpaczliwa próba wyjścia spod rodzinnego parasola. Mógł teraz być w Kalifornii, łowić ryby z ojcem, robić zakupy z matką, dokończyć wreszcie studia. Mógł być teraz gdziekolwiek, rozbijać się o lakierowane kontuary barów, żyć. Wolał być tutaj, pośrodku niczego, z pęcherzami na dłoniach i nową-starą kurtką przerzuconą przez ramię. Na początku nie było jednak tak słodko i, choć wstyd było mu się przyznać nawet przed samym sobą, w cierpliwie zapełnianym dzienniku skarg i zażaleń, wiele razy chciał wrócić do domu, zająć bezpieczne miejsce za maminą spódnicą i przeprosić się ze wszystkimi, najlepiej popierając to trzykrotnym waleniem w piersi i mamrotaniem “moja wina”. Odcięcie metaforycznej pępowiny, pozornie bardzo łatwe, okazało się być upierdliwym interesem, ale wartościową inwestycją: teraz, po blisko dwóch latach, nareszcie czuł się choć trochę żywy.
Myślałby kto, że w dobie komputerów, Internetu i innych nowomodnych wymysłów, człowiekowi ciężko się będzie zgubić. Podstawowy błąd rodzice Cassa popełnili już na wstępie: nie wszczepili mu pod skórę chipu, takiego, jaki daje się psu, aby ułatwić identyfikację swojego dziecka odpowiednim służbom. Może dlatego od małego miał problem z gubieniem się w różnych przedziwnych miejscach, dostarczając im rozrywki w postaci interakcji ze światem zwykłych ludzi, u których nieodmiennie był znajdowany? Nie był wzorowym synkiem, no, przynajmniej nie w takim stopniu jak Connor… Owszem, uczęszczał do szkoły i nawet nie najgorzej sobie radził, ale nigdy jakoś nie umiał się przystosować do trybu życia dyktowanego przez elitarne kluby i organizacje. Drugim błędem, choć pewnie nieuniknionym, była nauka czytania. Może gdyby nie nauczyli go czytać bez przesuwania paluchem po tekście i nie podsuwali tylu książek, nie nabawiłby się manii wielkości i chęci poznania świata. Oczywiście, świat stał przed nim otworem - pod warunkiem, że Castor godził się, by oglądać go przez pryzmat hotelowych basenów i nudnych rodzinnych wycieczek, które służyły jedynie za zasłonę dymną, ukrywającą dwie rzeczy: powolny i bolesny rozwód jego rodziców oraz to, że pomimo wykształcenia i sporego majątku, Jack i Dana Faulknerowie nadal byli małomiasteczkowymi, zakompleksionymi gnomami, których istotą życia było raczej mieć niż być.
W dziwny, pokrętny sposób powinien być im za to wdzięczny - tylko dzięki temu mógł, po wygłoszeniu dziwacznego i niezbyt trzymającego się kupy pożegnania swojego rocznika, zacząć powoli odłączać się od nich, tak, by niczego nie podejrzewali. Nie zabrał ze sobą niczego, na co wcześniej by nie zapracował, a to co było mu dane, zostawił lub spożytkował inaczej, mądrzej, tak jak chciał. Po raz pierwszy napisał do Connora po dwóch miesiącach, zwykłym listem, wiedząc, że o taki krok nikt nie będzie go podejrzewał. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż mógłby sobie życzyć. Korespondencja ciągnęła się za nim od Nowego Meksyku, przez Alabamę i Georgię, aż do Illinois, Iowy i Nebraski. Później było już co raz trudniej odpierać racjonalne argumenty brata, dla którego odpowiedź “bo chcę się odciąć” była tylko pustym wymysłem dwudziestokilkulatka. Nie rozmawiali już prawie półtora roku, zresztą - teraz już nawet nie było o czym… Na pewno nie o burzy śnieżnej, która w małym miasteczku na Alasce była po prostu dodatkową atrakcją. Cass, choć wciąż nowy dla większości maleńkiej społeczności, zdążył już wryć sobie topografię miasteczka do głowy i uciekał przez śniegiem prawie na czuja, przemykając między drobnymi budynkami jak bezpański pies. Nie mógł teraz wrócić do siebie, do małej klitki którą wynajął za grosze od jednego z bosmanów na kutrze; śnieżyca tymczasem rozpętała się na dobre i postawiła go przed nieprzyjemnym wyborem: biec dalej, próbując schronić się w bardziej oczywistym miejscu, czy wejść do kościoła?
UsuńNiechętnie pchnął drzwi, mląc w ustach przekleństwo, którego pewnie nie powstydziłby się niejeden z jego współpracowników i na wszelki wypadek zasłonił się przed ogniem piekielnym, który chciałby go pochłonąć żywcem. Nic takiego jednak nie nastąpiło, Faulkner uszedł żywy, zatrzaskując na powrót drzwi kościoła. Nieliczne palące się lampy zamigotały, sygnalizując prawdopodobne problemy z dostawą prądu. Z początku nie pomyślał nawet, że może nie być tu sam. Choć było zimno, ściągnął grube rękawice i postąpił kilka kroków naprzód główną nawą, zerkając na boki, jednak obecność pianistki umknęła jego uwadze. Może dlatego, że był zbyt chaotyczny, lub zbyt zaabsorbowany własną osobą? To nie było ważne; nie powinien pozwalać sobie na dekoncentrację, a już na pewno nie w takich warunkach…
Kiedy już więc spostrzegł dziewczynę, skinął jej nieznacznie głową. Nie był pewien, czy znał ją skądś, czy też nie. Był w Mount Cartier od niedawna, nie miał okazji poznać całej społeczności, nie mógł jednak wszędzie uchodzić za gbura…
Usuń-Przepraszam, jeśli pani przeszkodziłem.- mruknął cicho, kierując się w stronę przeciwnej nawy.
[Teraz to ja chyba powinnam przeprosić, bo to coś, to... uch, szkoda gadać. W każdym razie, mogą być literówki i szalejące przecinki, ale nareszcie ruszamy :)]
Usuń