A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie

Żyj według życiorysu, który chciałbyś sobie napisać

OCTAVIAN CARNEGIE
SZKOT z Dùn Phàrlain // LEKARZ NA MISJI
1 2 3
Pamiętasz, jak stanąłeś przed złoconym lustrem, wsunąłeś spinkę na dokładnie zaprasowany, francuski mankiet i po raz kolejny zobaczyłeś w swym obiciu nicość? Jak w jednej sekundzie tego szczególnie zatrutego życia zrozumiałeś, że stałeś się wypchaną marionetką? I bynajmniej nie dlatego, że twój ojciec to taksydermista z zamiłowania, a wypychanie zwierząt jest ci obce. Wiesz co? Mogłeś chociaż udawać, że wszystko jest w porządku – stać przed tym starym lustrem, zapinać guziki jedwabnej marynarki i przestać zauważać, jak twój własny ojciec niszczy po cichu spokój domowego ogniska. No, ale wciąż nie nauczyłeś się żyć pod czyimś dyktandem, a każdorazowa próba przywłaszczenia twej osobowości nadal kończy się dotkliwym fiaskiem – nie zapiąłeś więc marynarki, schowałeś drewnianą szkatułkę ze złotym pierścionkiem i zatrzymałeś koło fortuny w najmniej oczekiwanym momencie.
Prawda jest taka, że nigdy nie musiałeś się starać i nigdy nie musiałeś o nic walczyć... Właściwie, to niczego nie musiałeś, a co najwyżej mogłeś – wszystko miałeś podane bowiem na tacy, gdy tylko otworzyłeś błękitne ślepia w progach szkockiego szpitala. Mimo to zawsze się starałeś i zawsze walczyłeś, albowiem ty w przeciwieństwie do ojca nie potrafiłeś mierzyć prawdziwego bogactwa pieniądzem. Wobec tego zawsze byłeś ostatnim do kłótni i pierwszym, który podejmował się rozwiązania doskwierającego problemu, bo więcej niż słowa znaczyły dla ciebie tylko czyny. Pomimo, że goniłeś za niemożliwą do osiągnięcia doskonałością, rezygnowałeś z ważnych planów dla małostkowych spraw i wspierałeś biednych na przekór pustym regułom dumnego jak paw ojca. Choć podobny do rodziciela jak kropla wody, zawsze byłeś inny. Może dlatego, że na własnej skórze się przekonałeś, że nie wszystko da kupić się za pieniądze, a w życiu są rzeczy bezcenne, których nie da się przeliczyć na żadną z możliwych walut.
I teraz nie stajesz już przed złoconym lustrem, nie wsuwasz spinek na mankiety i nie nosisz zaprasowanych w kant garniturów. Ktoś mógłby pomyśleć, że miałeś – i ciągle masz – wszystko, ale ty dobrze wiesz, że nie miałeś kiedyś nic. Teraz masz już wystarczająco, a poza prawdziwym życiem i szczerością nie chcesz niczego więcej.



odautorskie

69 komentarzy:

  1. [ Witam więc nowego Pana, widzę, że wena twórcza Cię nie opuszcza heh ^^ Oczywiście zapraszam do siebie, ale to jak skończymy wątek z Ferran'em. ]

    Audrina Nerey

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś masz słabość do tych Panów z jasnymi włosami i niebieskimi ślepiami. W każdym razie wizerunek jak zwykle interesujący, ale to treść KP tym razem przykuła moją uwagę najbardziej.

    Umiejętnie opisałaś postać, oddałaś szykowny klimat rodziny i trudności z jakimi zmagał się Octavian. Także nic, tylko czekać, jak rozwiniesz tę postać w wątkach. Osobiście nie mogę się doczekać na to, by zobaczyć jak Twój Pan z dobrego domu radzi sobie w klimatach mount cartierowskiego zgiełku i zbliżającej się śnieżycy :)

    A tak w ogóle to właśnie dogoniłaś mnie z ilością Panów na blogu. Brawo Ty! :D


    Timothy, Scott, Andrew

    OdpowiedzUsuń
  3. [czeeeść! zazdroszczę Ci weny! i umiejętności pisania w taki sposób, że o człowieka po prostu pochłania! :D aż mam ochotę szybciej wracać i pisac, pisać, pisaaaać! <3 liczę na wątek! muszę swoje babki w dupę kopnąć i rozruszać wreszcie! heh ]

    OdpowiedzUsuń
  4. [ A idź Ty z tymi Twoimi cudownymi panami i pięknymi kartami! Albo stwórz mi takiego przystojniaka w prawdziwym życiu <3
    Powodzenia! ]

    OdpowiedzUsuń
  5. [Ty coś masz do tych niebieskookich blondynów, haha! Jak tak na niego patrzę, to normalnie mam ochotę stworzyć drugą panią, taką, co to by go zatrzymała na dłużej ^^ Nie wiem czy proponować wątek, czy nie, skoro już w sumie jeden prowadzimy...]

    Kat

    OdpowiedzUsuń
  6. [Cześć i przepraszam za zwłokę! Cholera, mam za dużo na głowie ostatnio. :/
    Dziękuję niezmiernie na miłe słowa o Maisy i samej karcie. Bardzo poprawiły mi humor. c: Mam nadzieję, że uda się nam obu wytrwać.

    Mam jeszcze pytanie o niewiastę, którą chcesz oddać: czy mogłabym prosić o więcej informacji na maila?
    malinowa.szuja@gmail.com]

    MAISY HOWE

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak jak mówiłam, należy Ci się ikonka za te wszystkie wymyślne hasła, jakie wrzucasz nam pod Montym, więc bez zbędnego przedłużania: leci do Ciebie szop pierwszej klasy! Niech się ładnie wkomponuje w KP :)

    nie istnieję

    OdpowiedzUsuń
  8. Lubiła swoją pracę. Właściwie, lubiła wszystko, co pozwalało jej mieć ręce pełno roboty i zaprzątnięte myśli, ale BnB lubiła wyjątkowo. Może nie było to odpowiednie miejsce pracy dla młodej kobiety, ale Ella nie zamieniłaby się z nikim. Klientelę stanowili w większości ludzie doskonale jej znani — znajomi ze szkoły, znajomi brata, sąsiedzi, ich krewni, okoliczni rzemieślnicy. Mount Cartier było maleńką mieściną, w której każdy się znał, toteż Ella czuła, że ze strony znajomych twarzy nie ma się czegoś obawiać; nawet więcej — gdyby ktokolwiek z nowych lub przyjezdnych zachowywał się w stosunku do niej niestosownie, była pewna, że połowa z siedzących w barze rybaków, drwali czy hodowców stanęłaby w jej obronie.
    Innym aspektem życia w tak hermetycznej społeczności było to, że wszyscy o wszystkim wiedzieli. Czasami było to dobre, bo kiedy złamała nogę, niemal od razu zaczęła dostawać jedzenie, ciasta i moralne wsparcie. Bywały jednak momenty, w których Ella wolałaby zniknąć, a mieszkańcy Mount Cartier jej na to nie pozwalali. Tak było w zeszłym miesiącu, gdy brat podbił jej oko, a każdy zdawał się wiedzieć, co się wydarzyło. W ciągu tych kilku lat miały miejsce próby pomocy Victorowi i Elli, jednak na ogół ludzie, choć może się domyślali, nie reagowali. Victor reagował agresją na każdą próbę nawiązania dialogu, a Ella unikała tematu. Nie chciała pozbywać się brata, bo gdyby nie on, sama przepadłaby po śmierci rodziców. Chciała mu pomóc, jednak już nie miała pomysłu jak. Tkwiła więc w tej patowej sytuacji, zaciskając zęby i naiwnie licząc, że samo się ułoży.
    Wytarła bar, powoli czyściła szklanki i liczyła pieniądze. Za godzinę zamknie drzwi i w ciągu piętnastu kolejnych minut będzie w domu, we własnym łóżku. Victor do tej pory zapewne będzie tak pijany, że zaśnie głębiej niż niedźwiedź na zimę.
    Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie — jeden z załogantów kutra przysypiał w kącie, ale postanowiła, że da mu jeszcze pół godziny, dwóch znajomych brata, jednak nieszkodliwych, siedziało przy stoliku, kończąc swoje piwa. Oprócz nich w lokalu był jeszcze tylko młody turysta, jak co wieczór od kilku dni, siedzący przy barze i uśmiechający się do Elli znad szklaneczki whisky. Odwzajemniła uśmiech i odwróciła się, słysząc skrzypienie otwieranych drzwi. Klient o tej porze? Zdziwiła się w pierwszej chwili, szybko jednak zrozumiała.
    Od razu wiedziała, kto wszedł do środka. O nowym lekarzu mówiło się już od tygodnia, choć podobno przybył dopiero wczoraj. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie jest tutejszy — dobra prezencja, dobre ubrania, elegancki płaszcz zamiast praktyczniejszej wiatrówki. Poza tym, tutejsi wiedzieli, że BnB ma swoje określone godziny pracy. Mimo to, Ella odstawiła czyszczoną właśnie szklankę i posłała mężczyźnie promienny uśmiech. Oparła się o blat, kiedy podszedł do baru.
    — Dobry wieczór, wędrowcze. Co mogę ci podać, żeby cię uszczęśliwić? — zapytała lekko, widząc jego nieco niepewną minę. Cóż, sama by zapewne tak wyglądała, gdyby po raz pierwszy trafiła do podobnego miejsca. — Strzelam, że jesteś nowym nabytkiem naszej przychodni. Mam rację? Coś czuję, że szczególnie mieszkanki Mount Cartier zaczną nagle chorować. — Zaśmiała się wesoło. Ktoś mógłby pomyśleć, że miejscowe dziewczęta i kobiety przyzwyczaiły się do przystojnych przybyszy, jednak Ella każdego tygodnia w barze przekonywała się, że jest inaczej.

    Ella

    OdpowiedzUsuń
  9. Cieszyła się, że mężczyzna się pojawił, nawet jeśli zostało jej niewiele czasu do zamknięcia; był w końcu jakąś odmianą, przełamaniem pewnego schematu, rutyny. Ella lubiła swoją codzienność i nade wszystko ceniła sobie poczucie bezpieczeństwa, a rutyna to właśnie dawała, jednak czasami obawiała się, że kiedyś przyśnie za barem, a zostanie obudzona tylko dlatego, że komuś skończy się piwo. Nowy lekarz był atrakcją. Przejechał kawał świata, by tutaj dotrzeć, znał doskonale miejsca i ludzi, o których ona mogła tylko czytać. Albo których namiętnie oglądała. Może dlatego, gdy tylko się odezwał, uśmiechnęła się wesoło, a oczy aż zabłyszczały jej radośnie. Większość dziewcząt z miasteczka mdlała, słysząc przystojnego młodzieńca posługującego się idealnym, londyńskim akcentem, ale Ella dużo bardziej wolała to, co usłyszała teraz z ust nieznajomego.
    Zniknęła na krótką chwilę, po czym wróciła z kuflem piwa, który postawiła na barze przed mężczyzną. Wciąż rześka i pełna energii, jakby był ładny poranek, a nie ponury, późny wieczór.
    — Powitalne piwo na koszt firmy. W końcu dowiesz się, jak powinno smakować prawdziwe piwo. — Zaśmiała się cicho i stanęła przed nim, wróciła jednak do wycierania szklanek. Zerknęła w stronę zegarka. — Mamy jeszcze całe czterdzieści minut. Następnym razem polecam przyjść wcześniej, my tu wcześnie zaczynamy, żeby móc się zabawić i jednocześnie mieć przed sobą nadal całą noc snu. Zresztą, najlepiej przychodzić w weekendy. W tygodniu większość mieszkańców stara się jednak powstrzymywać. — Wzruszyła ramionami; nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiała, ale były w tym wszystkim pewne reguły. Ludzie zachowywali się podobnie od zawsze, wątpiła, by większość robiła to celowo. Takie chyba mieli zwyczaje. Nie licząc takich jak jej brat lub tych, którzy pracowali w mniej regularnych godzinach. — Oczywiście, są wyjątki. — dodała po chwili, odstawiając czystą szklankę. — Hej, Clive! Chyba pora do domu, co? — zawołała w kierunku mężczyzny, śpiącego w kącie lokalu. Ten poruszył się niespokojnie, mruknął coś i przewrócił na drugi bok. Westchnęła ciężko, skinęła na swojego rozmówcę, by dał jej chwilę, po czym wyszła zza baru. Oddaliła się do Clive’a, którego potrząsnęła lekko, wymieniła kilka zdań, mówiąc wciąż łagodnie i pogodnie. Mężczyzna trochę marudził, ale w końcu pożegnał się z Ellą uprzejmie i wyszedł, nieco powłócząc nogami, a ona mogła wrócić do sączącego piwo lekarza.

    Ella

    OdpowiedzUsuń
  10. [No cześć! Jakby Octavianowi brakowało górskiego przewodnika (a Tobie nie zabrakło chęci), to melduję Mysie na stanowisko. ;D Ferranowi odpiszę (mam nadzieję) do soboty, a póki co fajnie widzieć, że wena Ci dopisuje. Masz ten dryg do przyjemnych panów! Powodzenia z kolejną postacią. :)]

    Mysie Ayers

    OdpowiedzUsuń
  11. Jedyne miejsce, w którym Max nie ośmieliłaby się nawet wyciągnąć papierosa, to piekarnia, zajmująca większość parteru budynku. W życiu by tam nie zapaliła, jakby ktoś dawno temu ustanowił świętość tego obszaru. Jakieś zawodowe sacrum, którego zbezczeszczenie wiązałoby się z całkowitym wyklęciem z piekarskiej społeczności, chlebowa ekskomunika, wypisanie z mącznego testamentu. Gdyby ojciec kiedyś się zorientował, że Max choćby wypuściła z ust dym w pobliżu ciasta, wracając z podwórka, urządziłby prawdziwe piekło. Dla niego to było jak namaszczenie, codziennie zatapiać ręce w cieście, formować i patrzeć, jak rośnie w piecu. Piekarnia była jego świątynią, która od pokoleń prowadzili Carterowie, a teraz przechodziła swój mroczny okres. Max nie paliła w tej części domu, wykrzesując z siebie odrobiny szacunku do zawodu, ale nijak mogła rozpalić w sobie do niego miłość, której żar miał w sobie jej ojciec. Piekła te bułki, gniotła ciasto godzinami, pilnowała pieców, wykładała produkty do koszy, żeby się ładnie prezentowały, ale nie czerpała z tego szalonej satysfakcji i nie umiała chwalić chleba po wsze czasy, jak to miał w zwyczaju stary Carter. Klientom chyba nie robiło to różnicy, bo nikt nie narzekał na same bułki, a raczej na ich niesympatycznego stwórcę. Z drugiej strony nikt by się nie odważył powiedzieć Maxime, że mogłaby się nieco bardziej przyłożyć, bo kiedyś to te bułki były jednak lepsze. Ryzyko wydawało się niewarte świeczki.
    Poza tym co tu było do kochania? Łatwiej było tego nie lubić i nie chodziło o te nieszczęsne papierosy, których tak jej rano brakowało i zmuszone były czekać w kieszeni dresów. Max okrutnie cierpiała na niewyspanie. Rano była nieprzytomna, potykała się o swoje kapcie i uderzała czołem w za niską framugę drzwi w jej sypialni. Codziennie ta framuga jest podnoszona, tak przynajmniej mówi teoria. Mimo to atak powtarza się chronicznie i tak do niego przywykła, że nie jest w stanie jej do końca wybudzić. Stanowi jedynie impuls dla wypracowanych odruchów. O tym, że włącza piece, nastawia litry wody i przygotowuje stół do pracy, bardzo często nie wiedziała. Na dobrą sprawę budziła się dopiero między pierwszą a drugą partią pieczywa gotową do wstawienia do pieca. Wtedy robiła sobie kawę, zostawiała ją na chwilę do przestygnięcia i zapominała o niej, jak tylko wracała do mieszania składników i ugniata ciasta.
    Tego dnia nie zapomniała, bo nawet nie zdołała jej zaparzyć. Co prawda trzymała czajnik w ręku, przechylała go pod odpowiednim kątem, ale po prostu nie trafiła do kubka. Zorientowała się, że coś jest nie tak, kiedy było już trochę za późno.
    – Kur… Szl… Cholera jasna! – wrzasnęła, nie mogąc na początku złapać oddechu i odłożyła czajnik, podnosząc lewą rękę do góry, jakby nie wiedziała, co robić.
    Obróciła się, uderzyła posiniaczonym biodrem w kąt stołu, potknęła się o drewnianą nogę i przeklinając z bólu, dotarła do zlewu. Odkręciła zimną wodę, patrząc w szoku na swoją poparzoną dłoń. Przez moment myślała, że może jeszcze śpi i ma jakiś koszmar, ale ból był zbyt realny, by mogła się uczepić takiego wytłumaczenia.
    – Co ty tam robisz?! – Rozległ się krzyk starego Cartera, który zdążył już najwyraźniej wstać z łóżka i podejść do schodów.
    Max chciała odkrzyknąć, ale zamiast tego charknęła i zaczęła ochryple kaszleć, z trudem łapiąc oddech i trzymając dłoń pod strumieniem zimnej wody. Ojciec zszedł po skrzypiących, starych schodach. Jego kroki zdradzały zniecierpliwienie i lekkie rozjuszenie, a kiedy stanął w wejściu, rozejrzał się nerwowa po wnętrzu. Popatrzyła na niego kątem oka, przypominając sobie, że widzi go pierwszy raz w tym tygodniu. Zabawne, że codziennie na siebie wrzeszczeli, a potrafili nie widzieć się przez dwa tygodnie.
    – Co ty wyprawiasz? – Złapał ją za nadgarstek, ale natychmiast się wyrwała, patrząc na niego z wyrzutem, jak niezadowolone zwierzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – A na co ci to wygląda? – prychnęła, nie szczędząc sobie ironii.
      Ojciec pokręcił głową, przesunął wyschniętymi palcami po szorstkich policzkach i zamyślił się na chwilę. Obejrzał zapełnionym ciastem i blachami stół, spojrzał na włączone piece, omiótł wzrokiem sufit, jakby mógł coś na nim ciekawego znaleźć i zapewne pomyślał, że powinna tu częściej sprzątać, skoro wiszą nad nimi pajęczyny. Cicho westchnął. Nie wnikał bardziej w sytuację, która prowadziła do jednej konkluzji – Max nie da rady dzisiaj pracować, a bułki się same nie upieką.
      – Pójdę się ogolić.
      No przecież.

      Podjechała do przychodni autem, by uniknąć spaceru w zimnie, będąc ubraną w dresy. Nie miała za bardzo nastroju, by kombinować z przebieraniem się w cieplejsze ubrania, kiedy do dyspozycji miała jedną rękę. Z prowadzeniem było prościej, bo mogła oprzeć o nią przedramię i jakoś przytrzymać, nie napalając się na szalone jazdy po miasteczku. Jednak ogrzewanie jak na złość nie chciało współpracować, więc oszczędziła tylko na czasie, marznąć trochę krócej niż jakby szła piechotą. Musiała trochę powalczyć przy wychodzeniu z pick-upa, bo nagle zaczęła sobie boleśnie uświadamiać, jak często lewa ręka czegoś dotyka. Nie obyło się bez przekleństw i niecenzuralnego marudzenia, które zwieńczyło trzaśnięcie drzwiami.
      W rozwiązanych butach, w kurtce narzuconej na ramiona i w klasycznie nierozczesanych włosach wkroczyła do przychodni. Nie było jeszcze recepcjonistki, ale skoro Max weszła, to znaczyło, że ktoś już tu był. Z kolei to prowadziło do tego, że nie poczuwała się w obowiązku do poszanowania czyjejś prywatności albo innego cywilizacyjnego wymysłu, który w Mount Cartier istniał, ale tylko w teorii.
      Ręka bolała ją cały czas, piekła niemiłosiernie, jakby cały czas trzymała ją zanurzoną we wrzątku. Nie patrzyła nawet na nią, nie chcąc dawać wyobraźni choćby najmniejszego pola do popisu. Szczególnie, że całkiem lubiła swoją lewą dłoń i nigdy nie życzyła jej niczego złego. Robiła trochę hałasu, swoim przeklinaniem zza zaciśniętych zębów i koślawym chodzeniem, bo jeden z niezawiązanych butów właśnie próbował wybrać się na prywatną wycieczkę, co chwila zsuwając się z pięty. Chętnie by po prostu weszła do gabinetu, ale z drugiej strony dzieliły ją jeszcze dwa metry od drzwi i jakoś nie wiedziała, jak to korzystnie rozegrać.


      Max Carter

      Usuń
  12. Jeśli ktoś był anonimowy w Mount Cartier, Max szczerze temu komuś zazdrościła. Sama dowiadywała się o sobie najwięcej z plotek, które rozchodziły się na jej temat przy pierwszej lepszej okazji. Pomimo, że już od pięciu lat mieszkała nieprzerwanie w tej dziurze, spekulacje związane z jej osobą cały czas ewoluowały. Fakt, była łatwym celem, bo chociaż przed wyjazdem miała przyszytą łatkę małej awanturnicy, tak po powrocie już kompletnie przestała mieć jakiekolwiek hamulce i w dodatku była rozwódką. A jest coś ciekawszego, niż dochodzenie co takiego się zadziało w życiu, że wróciła do panieńskiego nazwiska? Owszem, ale niektórzy nie zdawali sobie z tego sprawy i woleli działać jej na nerwy.
    Co gorsza dla tej małej plotkarskiej społeczności, Max ani razu nie odniosła się do niczego, co zostało powiedziane na jej temat. Nie wspomniała słowem o byłym mężu, nie próbowała nawet niczego sprostować i tylko patrzyła na wścibskich ludzi spod oprószonego mąką czoła, odgarniając do tyłu niesforne loki, żeby przypadkiem nie próbowali się tłumaczyć, że nie widzieli jej spojrzenia. Prawda była taka, że prócz rozwodu, Max zostawiła za sobą otwarty rozdział pełen mnóstwa niedokończonych spraw, do których wracać nie chciała. Przestała się starać żyć, nie widząc w tym większego sensu, skoro najlepsze lata życia poświęciła na bezowocny związek z mężczyzną, który potrafił tylko obiecywać i bezkarnie okradać ją z całego wnętrza. Był i pewnie dalej jest egoistą zapatrzonym tylko w siebie i swoje dzieła, na których wspomnienie Max dostawała odruchu wymiotnego. Uznała, że po tym wszystkim nic już ją nie czeka, więc równie dobrze może wrócić do rodzinnego interesu i zająć się tym, co nie wymagało od niej większych starań.
    Gdyby usłyszała skierowanej w swoją stronę określenie niewiasta, parsknęła by śmiechem, bowiem od jakiegoś czasu daleko jej było do typowego obrazu kobiety. Zachowaniem przypominała bardziej spróchniałego dziada z reumatyzmem, a kwalifikował się do tego również język i sposób bycia. Właściwie to była żeńskim odbiciem własnego ojca, tylko do niego taki wizerunek pasował z natury i był po prostu tak naturalny, że nikt nie uważał tego za złe. Inna sprawa, że stary Carter mógł się okazać bardziej sympatyczny niż jego córka, bo ten nikogo nie odstraszał w barze, a do Max nikt nie miał ochoty się dosiadać. Śmierdziała tanimi papierosami i miała szorstki, zachrypnięty głos, czego raczej nikt nie spodziewa się po kobiecie w jej wieku.
    Podniosła ciemne spojrzenie na lekarza i zmarszczyła trochę zaniedbane brwi. Widziała tego człowieka pierwszy raz na oczy i potrzebowała nieco więcej czasu, by zrozumieć, co on tutaj robi. Spodziewała się ich starego, dobrego pana doktora, który jeszcze przepisywał jej syropki na kaszel, gdy była mała i który zawsze tu był i który dawno przestał oczekiwać po Max jakiegoś normalnego zachowania. Doktor Oakley nie traciłby czasu na głupie pogaduszki, tylko krytycznie powiódł by wzrokiem po kobiecie, pokręcił głową i ze zrezygnowaniem wskazałby na otwarte drzwi do gabinetu. Nie zadawałby zbędnych pytań, bo jeśli Max lub jej ojciec mieli potrzebę odwiedzin przychodni o godzinie szóstej rano, to było to coś związanego z wypadkiem w pracy. I tak jak poparzenie wrzątkiem leżało gdzieś na brzegu monotonii, do której nie trzeba specjalnie myśleć, tak nowy lekarz nie bardzo. Próbowała gdzieś w pamięci odkopać informacje, czy coś słyszała w ogóle o jakimś nowym mężczyźnie w miasteczku, bo to z pewnością nie umknęło nikomu, kto śledził na bieżąco rotację mieszkańców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Ta, dobry – mruknęła ironicznie, poprawiając nogę w lewym bucie i postąpiła te kilka kroków do przodu, ciągnąc za sobą mało przyjemną mieszaninę zapachów. Ona była chodzącym, niedopalonym kiepem, jej auto jeżdżącą pleśnią i grzybem. Nie, żeby Carter nie dbała o higienę, ale po prostu dym przenikał w każde włókno ubrania, które miała na sobie i bardzo chętnie zatrzymywał się w tym bałaganie, który nosiła na głowie. Nie robiła dobrego pierwszego wrażenia już od bardzo dawna.
      Odkaszlnęła, zakrywając zdrową ręką usta. Odruch społeczny podpowiedział, że zachrypnięty głos utrudnia rozmowę i bycie zrozumianym przez drugą stronę, a skoro chodziło o jej lewą rękę, to była gotowa na takie poświęcenie. Co prawda wyglądało na to, że powoli zbliża się do rekordu wypowiedzianych dzisiaj słów, a było jeszcze tak wcześnie.
      – Poparzyłam się – odparła krótko, unosząc lekko rękę, którą wolała nie ruszać i na którą wolała nie patrzeć. Dla niej właśnie skończyły się całe wyjaśnienia, co tu robi. Staremu doktorowi, który znał Max i wiedział, jak spędzała poranki, wystarczyłoby to w zupełności. Zadowoliłby się krótkim zdaniem i zacząłby robić swoje, ewentualnie pytając co tam ciekawego u ojca.
      Czegoś podobnego oczekiwała i teraz, pomijając może wzmiankę o starym Carterze, bo co on mógł interesować nowego lekarza. Liczyła na jakiegoś znieczulenie, bo piekło cholernie i właściwie nie była pewna, czy czuje jeszcze rękę czy już tylko ból. Do tego krótka instrukcja, czego nie robić i tyle. W końcu to nie mogło być aż tak poważne, żeby rozwodzić się nad tym dłuższy czas, prawda?

      Max Carter

      Usuń
  13. [Ochota jest, i to wielka! Wszyscy Twoi panowie są wspaniali, ale że Anna pracuje w przychodni, to aż żal tego nie wykorzystać, skoro mamy tutaj nowego lekarza. Moja panienka ma dobre serduszko i pogodne usposobienie, więc na pewno będzie ze wszystkich sił starała się pomóc przybyszowi odnaleźć się w nowym miejscu i jak najmilej zadomowić!]

    Anna

    OdpowiedzUsuń
  14. Anna może nie żyła swoją pracą, bo nie było czym za bardzo się ekscytować, jednak bardzo ją lubiła. Nie zrażali jej ludzie, którzy do lekarza przychodzili zwykle chorzy i niezadowoleni; wierzyła, że jeśli człowiek stara się dostatecznie, może rozpogodzić niemal każdego. Siedziała za swoim niewielkim biurkiem, pilnując porządku w całej przygodni, służąc uśmiechem, dbając o to, by pacjenci mieli co czytać i czego się napić, by na stole zawsze stały cukierki, a w wazonie kwiaty, niezależnie od pory roku. Z każdym ucinała sobie pogawędkę, każdego znała z imienia i nazwiska, zawsze wiedziała, kogo kazać pozdrowić i o co zapytać. Anna żyła innymi ludźmi, choć przez większość własnego życia trzymała się na uboczu. Anna wiedziała wszystko o wszystkich, jednak o niej mieszkańcy wiedzieli tylko to, co wiedział każdy — że jej matka była okoliczną znachorką, a ojciec szwedzkim badaczem zwyczajów rdzennych mieszkańców Kanady, że osiedlili się w Mount Cartier i spłodzili córkę, której od początku było wszędzie pełno, że Leotie zginęła podczas lawiny, a Idar zamknął się z Anną w domu, tłumacząc to wadą serca i słabą odpornością dziewczynki. Nikt nie wiedział, dlaczego zdziwaczały Szwed zdecydował się zostać w Kanadzie, dlaczego nikt go nigdy nie odwiedzał i choć każdy wiedział o jego artretyzmie, wszyscy podejrzewali, że coś kryje się za faktem, że Idar niemal nie wychodzi z domu. Anna nie opowiadała o sobie i swojej rodzinie, chłonęła za to historie innych ludzi i dzieliła się tym, co ostatnio przeczytała.
    Jedną z jej ulubionych rozrywek było odkrywanie okolicy na nowo. Regularnie znajdywała roślinę lub ślady czegoś, czego nigdy wcześniej nie widziała, dlatego chętnie i z zapałem pokonywała kolejne kilometry. Lubiła samotnością, towarzystwo swoje i swoich myśli, jednak nigdy nie przegapiała okazji do nawiązania nowej znajomości, tym bardziej więc nie mogła przejść obojętnie obok tego zbłąkanego turysty. Bo że mężczyzna nie jest tutejszy, zorientowała się od razu — po pierwsze, przynajmniej kojarzyłaby jego twarz, po drugie, był zwyczajnie nieodpowiednio ubrany i podążał prosto do miejsca, gdzie przy odrobinie nierozwagi mógł obudzić śpiącego już niedźwiedzia.
    Anna dawno tak dobrze się z nikim nie bawiła. Rozpoznała szkocki akcent, który znała z telewizji i zafascynowała się nieznajomym przybywającym z tak pięknego miejsca. Co prawda, w tym miesiącu dowiadywała się wszystkiego o Irlandii, mogła jednak uciec odrobinę na wschód i poznać życie Szkotów. Może dlatego nie zapytała wprost, co też owy mężczyzna w ogóle robi w okolicy; była za bardzo zajęta słuchaniem o miejscu, z którego przyjechał i opowiadaniem o tym, w którym się znajdowali. Udzieliła mu najpotrzebniejszych rad, powiedziała, które miejsca omijać i co warto zobaczyć. Spędzili przemiłe chwile nad jeziorem, a Anna wracała do domu z szerokim uśmiechem i wypiekami na twarzy.
    Nie sądziła, że jeszcze się spotkają. Może miną w sklepie lub u Iana, jednak w jej mniemaniu, ta znajomość zakończyła się równie prędko, co się zaczęła. Niestety.
    Do przychodni przyszła, jak sądziła, jak zwykle pierwsza. Zdjęła kurtkę i zaczęła ogarniać swoje miejsce pracy oraz poczekalnię, podśpiewując pod nosem. Chciała wejść do gabinetu lekarza z zamiarem przygotowania wszystkiego jak należy, wywietrzenia pomieszczenia, podlania kwiatów, ciekawa, z kim przyjdzie jej pracować przez najbliższe miesiące. I niemal dostała zawału, kiedy drzwi otworzyły się przed nią same, a w progu zobaczyła mężczyznę, którego poznała poprzedniego dnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pierwszym odruchu chciała się roześmiać lub krzyknąć z radości, gdy dotarło do niej, że tajemniczy turysta i nowy lekarz to jedna i ta sama osoba. Udało jej się jednak powstrzymać, uśmiechnęła się więc tylko szeroko, również robiąc niewielki krok w tył.
      — A ja myślałam, że pan jest tylko zbłąkanym turystą! — powiedziała rozbawiona. — Ja na wizytę? Nie, nie, nie, swoje się w życiu wychorowałam. Pracuję tutaj. — dodała, wskazując za siebie na biurko w recepcji. — Chciałam przygotować gabinet na pierwszy dzień pracy, ale widzę, że świetnie sam sobie pan poradził. Więc może zrobię coś do picia? Na poprzedniego lekarza zawsze musiała czekać czarna kawa z dwoma łyżeczkami cukru. — mówiła, sama nie wiedząc, dlaczego mówi to wszystko. Chyba próbowała zignorować to dziwne uczucie w żołądku. — Pierwszą pacjentkę ma pan dopiero za pół godziny. Ale to pani Pryce, a ona zawsze spóźnia się około dziesięciu minut.

      Anna

      Usuń
  15. [propozycję ich znajomości podesłałam na @ wyszło pomieszanie z poplątaniem :D
    zawsze tworząc nową postać mam energii za dwóch, więc voila! :D ]

    Dzień zapowiadał się na prawdę przepięknie. Mimo mrozu, który sprawiał, ze najchętniej Sol nie wyściubiałaby nosa spod kołdry, lekki biały puch przykrył wszystko wokół i czuć było, że zima na prawdę zawitała w te strony. Nie przedzimie, gdy wiatr dudnił o dachy domów, aż okna trzaskały w ramach, a ziemia wokół była błotnistą mazią i trudno było zdecydować, jaka to konkretnie pora roku. Nie też pojesień, kiedy na gałęziach trzymały się ostatnie sztuki z pozłacanych liści, a gdy słońce wisiało w najwyższym punkcie na niebie dawało złudne uczucie ciepła na twarzy. Przyszła wreszcie zima i Sol czuła się na prawdę szczęśliwa, bo to oznaczało białe święta! Wraz z nimi dużo pracy, ale tę na prawdę lubiła, zwłaszcza że dzięki niej sprawiała ludziom odrobinę radości.
    Wstała wcześnie, by przygotować karmel do ciasta. Cięzko było jej dziś wyskoczyć spod pierzyny, bo zapominając o obowiązkach, zasiedziała się nad książką do niemal drugiej w nocy! Niecałe pięć godzin snu to było zdecydowanie za mało, ale plan na ten dzień obejmował kilkanaście pozycji i... cóż. Trzeba było działać, a nie marudzić. Po odhaczeniu pierwszych trzech pozycji na liście spraw najważniejszych, gdy pierwsza kawa zdążyła ją nieco rozbudzić, wybiegła z domu w stronę sklepiku.
    Sytuacja była awaryjna, choć miewała miejsce średnio raz na dwa miesiące. Jej telefon wołał o doładowanie, a jak zwykle zapomniała na czas uzupełnić środki na koncie, więc ten mały klocek spoczywający w kieszeni długiego wełnianego płaszcza był w chwili obecnej bezużyteczny. Nim jednak dobiegła do drzwi sklepiku, dostrzegła, że tabliczka nie została odwrócona i lokal jest wciąż nieczynny... Nie było aż tak wcześnie, ale nie pierwszy raz stary właściciel zaspał, a bardzo niegrzecznie byłoby dobijać mu się do domu... Musiała biec dalej do stacji benzynowej. Szczerze, nie miała na to ochoty. Ale mieli tu jedną budke telefoniczną, z której co prawda nie korzystał już nikt, ale... ale linie chyba nie zostały przerwane...
    Zawróciła ostro i trzymając czapkę w malinowo-szare zygzaki, by jej nie spadła z głowy, rzuciła się pędem dalej główną ulicą. W kieszeni zawsze znalazło się parę drobnych, więc nie martwiła się o koszt za połączenie, byleby tylko telefon działał. Dopadła do wąskiej budki, zdecydowanie za małej chociażby dla jednej osoby, zwłaszcza jeśli ta miałaby klaustrofobię i pociągnęła zdecydowanie drzwi w swoją stronę. Boczna uszczelka usztywniona mrozem wydała z siebie niezbyt miły dla ucha dźwięk przy sile, jaką Sol włożyła, ale już w nastepnej chwili zziajana po biegu dziewczyna wrzucała monety do automatu. I nawet wykręcała numer. Ale połączenie nie nadeszło...
    - Nie rób mi tego!!! - zawołała i uderzyła w bok maszyny, która w odpowiedzi oddała jej kilka monet, jakie uprzednio wrzuciła w odpowiedni otwór. - Współpracuj ze mną! - zażądała, próbując jeszcze raz nakarmić automat i udobruchać go drobniakami, by jednak zechciał połączyć ją z drugą stroną.
    Scena z boku musiała wyglądać przekomicznie, bo gdy tylko ruda się denerwowała, to podskakiwała, uderzała w telefon, bądź kopała w złości boczną ścianę budki. A wszystko to, całą konstrukcja, chodziła razem z nią w jednym miejscu, bo to liche i stare i proste do zniszczenia. Mogło to nawet przypominać nietypowy akt wandalizmu. I gdy wreszcie Sol się poddała i odebrała pieniążki od upartego przedmiotu natury złośliwej, obróciła się i pchnęła drzwi. Nie ustąpiły. Pchnęła znów i gdy po raz kolejny nic się nie stało, wystraszona obróciła się wokoło, próbując ruszyć na zewnątrz sąsiednie ścianki. Bo może pomyliła strony?
    - Pomocy!!! - tylko tyle jej zostało z tego poranka. Utknęła. I Bóg raczy wiedzieć kiedy ktoś tu będzie przechodził. Krzyczała więc głośno, stukając pięściami w budkę i gratulowała sobie w duchu, że wyłączyła piekarnik, co z ciasteczek nic by nie zostało.

    OdpowiedzUsuń
  16. Znała miasteczko i jego uroki. Wiedziała też, że w pewnych sytuacjach te uroki, tracą cały swój czar i zmieniają się w coś zupełnie odwrotnego. Jak na przykład mała liczba mieszkańców i małe prawdopodobieństwo zajścia kogokolwiek w tym kierunku, gdzie stała samotna i nieużywana zwykle budka. Dlatego się wydzierała i nie miało to absolutnie nic wspólnego z odczuciem zimna, jakie powodowało, że zaczynała mieć dreszcze. Wyskoczyła tylko do sklepu... A tu taki psikus! Gdy znikąd pojawił się bohater, skądinąd już trochę kojarzyła jego twarz, cofnęła się zaskoczona i przylgnęła plecami do ścianki budki. No nie. Tego się nie spodziewała. Patrzyła na mężczyznę wręcz zszokowana samym faktem, że nie tyle się pojawił on, ale że w ogóle ktoś się pojawił, bo nie sądziła, że jej krzyk zostanie usłyszany, a gdy oznajmił, że zaraz ją wyciągnie parsknęła śmiechem. Do czynienia z bohaterami maści najróżniejszej nie miała od kilku dobrych lat i zapomniała już, jacy oni potrafią być uroczy.
    - Oczywiście - spoważniała jednak po chwili, bo kroiła się tu poważna misja i tylko przygryzła wargę rozbawiona na widok wiszącego u klamce bohatera. Ta budka to nie lada przeciwnik był, jak się okazywało.
    Trwało to chwilę. Od wysiłku i wrażeń, jakie wywołała ta przygoda Sol zupełnie zapomniała o niskiej temperaturze i fakcie, że właściwie może się przeziębić. Rzadko kiedy łapało ją choróbsko, bo jako dziewczyna miejscowa chyba od małego się uodporniła na srogie warunki atmosferyczne, za to nie mogła nie zauważyć rumieńców na twarzy swojego bohatera. I właśnie te czerwone plamki pod niebieskimi jak tafla jeziora oczami dały jej do zrozumienia, że koniecznie będzie się musiała odwdzięczyć za ten ratunek. A w kuchni chowała najpyszniejsze malinowe nalewki, które cudownie rozgrzewają i przepędzają nawet zaawansowane przeziębienie.
    Nie bardzo rozumiała, o co ta budka z nimi walczy. To chyba złośliwość rzeczy martwych. Gdy tu weszła, jedynie drzwi skrzypnęły, ale nie wydawało się, żeby uszczelka przymarzła. Może zawiasy? Na tym nie znała się kompletnie, ale też nie miała zamiaru teraz poznawać technicznych walorów obiektu i po prostu z całych sił pchała drzwi. Sapnęła zmęczona tym wszystkim i cofnęła się na tyle, na ile pozwalała jej niewielka przestrzeń, po czym po prostu naskoczyła na wejście. To chyba było to! Nie ostrzegła swojego bohatera przed postępem akcji i w następnej chwili biedak runął do tyłu, gdy drzwi ustąpiły. Miękkiego lądowania to on nie miał, bo puchaty śnieg zasypał trawnik metr dalej, a na dodatek kobieta wylądowała na nim.
    - Udało się! - zawołała zwycięsko i zaśmiała się w głos, podpierając na łokciach, nie po to żeby wstać, lecz by spojrzeć w twarz wybawicielowi.
    Powinna zaraz się podnieść, ale że ani się nie obiła, ani nic sobie nie uszkodziła, a leżało jej się miękko, uśmiechnięta nie zmieniała pozycji. Po prostu wpatrywała się w mężczyznę, doszukując się w jego mimice oznak zmęczenia, niewygody, dyskomfortu jakiegokolwiek.
    - Mój bohaterze, jesteś całkiem niesamowity - pochwaliła i dopiero po dobrej chwili skoczyła na równe nogi, wyciągając w jego kierunku ręce. - Dziękuję ci!

    OdpowiedzUsuń
  17. Była osobą, która rozsiewała wokoło radość. Uśmiech nie schodził jej z twarzy i nawet w takie paskudne dni, kiedy sama nie miała ochoty się uśmiechać i coś ją zżerało, nie można było tego rozpoznać. Nie dawała tego po sobie poznać, uśmiechając się jak zawsze. Trochę w ten sposób innych oszukiwała, ale przecież na co komu cudze zmartwienia?No i bądźmy realistami, kto ich nie ma?
    Zwiedziła kawałek świata, choć do Szkocji nigdy nie dotarła. Ale słońce w Europie to było coś, co wspominała najlepiej. Nie zdziwiłaby się, nie dziwiła zresztą nigdy, gdyby ten przyjezdny, jak dziesiątki innych zresztą, nie mógł ścierpieć surowego klimatu miasteczka. Ona sama nie była jego fanka, choć urok okolicy trzeba było na spokojnie i bez pośpiechu dostrzec, by móc go zrozumieć i docenić. Ona sama, jako tutejsza dziewucha, okazała się ignorantka i dopiero bardzo późno dostrzegła rzeczy oczywiste!
    - Zmarzła bidula i dlatego taka jest dziś złośliwa - stwierdziła z śmiechem i dla pocieszenia, że tak brzydko wyraża się o starej przyjaciółce, pogładziła dłonią krawędź budki wciąż rozbawiona.
    Gadanie do martwych rzeczy to zupełnie normalne w jej przypadku. Mieszkała sama, pracowała sama i nierzadko zdarzało się, że w jedynie swoim własnym towarzystwie spędzała nieznośnie długie godziny. Dlatego własnie i łyżki i szklanki i nawet taboret z jedną krzywą nogą stały się słuchaczami, którzy nie odpowiadali na anegdotki i zapytania. Chyba była wariatką, lecz niezwykle pogodną i raczej nieszkodliwą.
    Spojrzała na mężczyznę przez chwilę z podejrzliwością. Że będzie niby trzymał drzwi i co? I podsłuchiwał? A telefon musiała wykonać w bardzo ważnej i raczej prywatnej sprawie. I nie chciałaby, aby ktokolwiek cokolwiek usłyszał. Tyle, że zadzwonić musiała... a może ten pan jest głuchy na jedno ucho i dla przyzwoitości własnie od jego strony, obróci się do budki, by koniec końców nie doszło do niego ani jedno słowo? Cóż... musiała podjąć ryzyko, by po postu dotrzeć do ludzi po drugiej stronie numeru, który miała zapisana na pomiętej karteluszce, którą ściskała w dłoni ukrytej w kieszeni kurtki.
    -Dobrze, dziękuję bardzo - kiwnęła głową i wyciągneła dłoń, by pożyczyć ten żeton. - To będzie króciutka rozmowa - zapewniła na zaś, gdyby te żetony były dla niego bardzo cenne i odbierając kilka drobnych, wróciła do budki.
    Rozmowy jak ta przeprowadzała zaledwie raz na tydzień. Zazwyczaj nie przez telefon. W Churchill w szpitalu leżała jej mama. Nie chciała myśleć o tym, że tam leżała i umierała, bo choć nie było żadnej pozytywnej prognozy, ani szans na poprawę jej stanu, Sol nie traciła nadziei. Nie mogła zostać sama. Nigdy nie była i jak sobie poradzi z cukiernią, z domem i z wszystkim? To, że teraz nikogo przy niej nie było fizycznie, nie znaczyło dla niej tego samego. Bo mama wciąż żyła.
    Odwrócona plecami do uchylonych drzwi, które mężczyzna faktycznie przytrzymywał asekuracyjnie, ściskała telefon mocno przyciskając słuchawkę do ucha. A jakby nie był głuchy i jednak podsłuchiwał?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Dzień dobry, Sol Duval - mówiła ściszonym głosem, tak na wszelki wypadek, a przy tym wychylała się do przodu, jakby chciała jak najmożliwiej zwiekszyć odległość swoich ust i słuchawki od niepożądanego ucha. - Nie dojadę w tym tygodniu do szpitala, zasypało drogi z Mount Cartier. Czy mama czuje się dobrze? - nie spodziewać się ani dobrych, ani złych wieści było bezpiecznie. Nie robiła sobie wielkich nadziei na nadejście cudu, ale też nie chciała gdybać, co by było gdyby wszystko nagle się pogorszyło. Starała się na prawdę na spokojnie znosić tę sytuację.
      Krótka rozmowa, raczej uprzejma, należała do tych informacyjnych. Jako jedyna odwiedzająca pacjentkę w szpitalu, iściła co miesiąc opłaty i dbała o dobre relacje z personelem szpitala. W końcu to ci ludzie opiekują się panią Duval! Ostatnio nawet upiekła więcej ciasteczek dla pielęgniarek, a i w planach miała to powtórzyć, bo podobno zjawił się nowy lekarz. Może akurat trafi na przypadek jej mamy, to lepiej na zapas budować dobre relacje.
      - Dziękuję - gdy wyszła z budki, nie dała po sobie poznac, jaka jet nieufna i podejrzliwa i oddała resztę z żetonów, jakie wypluła maszyna. Bo działała... tylko niewyraźnie. Połowy nie słyszała i była pewna, że ją także nie było dobrze słychać po drugiej stronie. Ale na pewno wiedzieli, kto sie kontaktować i dlaczego.
      Chyba kojarzyła te niebieskie oczy, gdy tak przypatrywała sie otwarcie nieznajomemu. Może nie znała go z imienia, ale musieli się kilka razy minąć na ulicy. Hmm, a może odwiedził ją w cukierni...? Na pewno! Tam każdy w końcu się pojawiał, bo Kraina Czarów osładzała życie w tej zamknietej przed światem mieścince.
      - Jestem Sol - przedstawiła się i by zachować wszelkie maniery, tym razem gdy wyciągnęła dłoń, zdjęła także rękawiczkę.

      Usuń
  18. [Dziękuję bardzo, przepraszam za poślizg, i nie mogę się doczekać naszego wąteczku! <3]

    Elsie Oystein

    OdpowiedzUsuń
  19. [Masz tu, bo tu największa cisza nie wiedzieć czemu...
    Ja zaczynam rozważać czy nie zrobić tej rudej Janet! Toż to już legenda tego bloga niedługo będzie :D Chociaż Jason chyba będzie uciekał od niej gdzie pieprz rośnie^^]

    oczywiście, że wiem kto

    OdpowiedzUsuń
  20. Całe to podszeptywanie i zasłanianie całą sobą aparatu telefonicznego nie wynikało z niczego innego jak wstydu. Wstyd jej było tego, jak niedobrą córką się okazywała. Wstyd jej było za to, że nie potrafi zrobić nic, by pomóc własnej mamie. Wstyd jej było za to, że znalazły się w takiej sytuacji. Ludzie wokoło widzieli tylko jej uśmiech i łagodne oczy, uprzejmość i pogodę ducha. Nie dostrzegali zmartwień i rozdrażnienia, jakie chowała pod ciepłym swetrem i czapką, gdy stała za ladą Krainy Czarów. Nie rozumieli też, że jej mama nadal żyła i wszyscy wokół patrzyli na Sol z współczuciem, jak gdyby pochowała obydwoje rodziców. Przecież tak naprawdę nie była sama! Emma żyłą i choć przebywała cały czas od miesięcy w śpiączce farmakologicznej, nie gasły te ostatnie iskry nadziei, że kiedyś uda się ją odzyskać. Bo ruda wciąż marzyła o tym, by starsza Duval zastąpiła ją za ladą cukierni, a ona w tym czasie zakopie się w dziennikach babci i wykopie jakieś cudowne przepisy, którymi osłodzi całej okolice życie. Dlatego też w tak nieuprzejmy sposób wypinała się na mężczyznę, który koniec końców uratował jej dziś dzień.
    Zawsze gdy w prezentacji druga strona przedstawiała się imieniem i nazwiskiem, czuła się niepoważna jak dziecko. Mimo swoich lat, nadal pozostawała tak bezpośrednia i swobodna w kontaktach z ludźmi, że nie poważniała. Wieczna nastolatka w niej tkwiła, radosna i trochę naiwna, a w kontraście nawet z niektórymi rówieśnikami wydawało się, że zamiast dorastać, dziecinniała. Tym razem nie było inaczej, lecz nie przeszkodziło jej to w wpatrywaniu się w twarz z zaciekawieniem wymalowanym na twarzy razem z uśmiechem. Czerwienić się umiała jak nikt w mieścinie, ale czubek nosa i policzki blondyna w swej barwie przypominające dojrzałe truskawki były tak zabawne, że nie mogła się oprzeć wrażeniu, że przywykł do zapewne łagodniejszego klimatu i tu przeżywa prawdziwą katorgę z powodu doskwierających mrozów.
    Dziękuję bardzo – roześmiała się na taki komplement, bo te eklerki, to podbijały serca wszystkich w okolicy i sama się zastanawiała, co w nich jest takiego, że nikomu nie umykają i schodzą najlepiej z wszystkiego, co miała w ofercie. - Jeśli nie masz żadnej diety, proponuję codziennie spróbować czegoś innego, bo wszystko jest pyszne – zapewniła wesoło i poprawiając grube rękawiczki, które chroniły palce przed odpadnięciem z zimna, obróciła się w stronę miasteczka, wskazując kierunek dłonią. - Idę właśnie tam, do Krainy Czarów - wyjaśniła.
    Była stąd i żadne rzędy drzew nie wyglądały dla niej tak samo. Tu się wychowała i poznała każdy kąt okolicznych krzaczorów, zarośli i bliższych zabudowań połaci lasu. Potrafiłaby się odnaleźć nawet przy wieczornej szarówce, ale rozumiał zagubienie przyjezdnych. Ona sama w podobny sposób czuła się właśnie w większych miastach, gdzie betonowe zabudowania z każdej strony wydawały jej się niemal identyczne. Czy to dziwne, że spacerując po galeriach handlowych, wchodząc do jednego sklepu, po wyjściu obierała kierunek z którego dopiero co przyszła, pewna, ze to obcy ląd do zbadania? A czy to niezrozumiałe i zaskakujące, że nawet z mapą w ręku i wyraźnym oznaczeniem ulic, zamiast dojść prosto do celu, kluczyła w pobliżu, mijając przecznice?
    Mam wrażenie, że jestem ci winna co najmniej rozgrzewającą herbatę i jednego eklerka za dzisiejszy ratunek – stwierdziła z namysłem i ruszyła powoli w stronę, z której już spory kawał czasu temu nadeszła do budki telefonicznej. - Dasz się zaprosić na słodki poczęstunek?
    Fakt, że pierwszy mężczyzna przeszedł na „ty” z formy grzecznościowej, tylko ułatwił jej przełamanie pierwszych lodów. I teraz już z całą charakterystyczną dla siebie swobodą była gotowa odwdzięczyć się czymś więcej, niż słownymi podziękowaniami za żeton. Poza tym skoro miała dzień wolny, a towarzystwo samo się napatoczyło, to nie mogła tego nie wykorzystać. Zwłaszcza, że potrzebowałaby testera dla nowych smaków, a jedyny jaki znała, nie był obiektywny, gdyż lubił czekoladę w każdej postaci...

    OdpowiedzUsuń
  21. Zatrzymała się przy jezdni, raczej z przyzwyczajenia, niźli konieczności rozglądając po ulicy nad nadjeżdżającym pojazdem. Gdy ludzi zaskakiwały zaspy śnieżne pod drzwiami, po utknięciu w małej mieścince niemal nikomu nie chciało się odkopywać auta z bieli, tak więc prawdopodobieństwo że ujrzą jakiś samochód, tym bardziej zagrozi on ich spokojnemu pokonaniu ulicy, równał się zeru. Jednak trzeba było dbać o własne i cudze bezpieczeństwo, a ruda wiedziała, że nawet chwila nieuwagi może być tą pechową.
    Jej troska, wręcz nadgorliwe dopilnowywanie opieki nad mamą, wynikały z strachu. Na prawdę się bała stracić Emmę. Nie wierzyła, że poradzi sobie sama. Zresztą teraz, fizycznie będąc zdana jedynie na siebie, nie czuła braku bliskich, bo przecież jej mama jeszcze nie umarła. Nie mogła zrobić wiele, więc starała się dać z siebie tyle, ile mogła. Nie zgodziłaby się z mężczyzną, że było to anielskie. Raczej nieco samolubne i po prostu... ludzkie.
    Uśmiechała się przez całą drogę, tak jak miała w zwyczaju, obserwując kątem oka profil mężczyzny. Było to nieco trudne i nie mogła po prostu swobodnie obrócić się w jego stronę, bo był sporo wyższy po pierwsze, a po drugie spacer w wysokim śniegu nie należał do najłatwiejszych. Łatwo byłoby nadepnąć na jakiś kamień, lub korzeń, albo nawet dziurę w chodniku ukryty pod puchem, a o wywrotkę już całkiem łatwo!
    - To cudownie! - oznajmiła pogodnie, choć nie miała na myśli jego odczucia zimna. - Mam kilka pyszności schowanych w tajemnej skrytce - oznajmiła ściszonym głosem, zdradzając swój ogromny sekret. - Są idealne na tak niefortunne poranki i najlepiej odpędzają ziąb - zapewniła i doznała wrażenia, że odnajdując przypadkiem towarzystwo, humor poprawił jej się w mgnieniu oka. A poprawi go jeszcze bardziej malinowa nalewka, która do ciasta pasowała zawsze idealnie i na dodatek stała nieruszona jak dotąd na dnie szafki w spiżarce. Jakoś nie nadarzyła się lepsza okazja do tej pory na jej spróbowanie, a przecież czas najwyższy sprawdzić, czy w ogóle jej wyszła! Sol była pewna, że taka forma podziękowania jak najbardziej zadośćuczyni okazaną pomoc mężczyźnie.
    - Jesteś lekarzem? - podjęła ciekawa, gdy wspomniał o przychodni.
    Słyszała jakiś szum i gwar wśród plotkujących sąsiadek, że w miasteczku zjawił się ktoś nowy. Nigdy jednak nie przykuwała zbytniej uwagi do tego, co plotą siedzące przy oknach kwoki, bo jedynie obserwowały miasteczko zza firanek, a niewiele więcej wiedziały od gołębi, robiących to samo z gałęzi drzew. Poza tym wiedziała doskonale, jak niesłuszne i krzywdzące potrafią być pogłoski i jak nieszczere. Ale przecież sam fakt, że pojawiło się poruszenie u mieszkańców nie sprawił też, że sama wyszła z domu, by odszukać źródło tych rozmów, więc trudno się dziwić, że nie orientowała się w miasteczkowych nowinkach. Miała zdecydowanie więcej na głowie i kolejna sprawa, nie okazała się na tyle porywająca, by ją oderwać od codziennych trosk. Ale jak widać los spłatał komuś figla, bo przy przypadkowym spotkaniu, ruda nadrabiała także zaległości społeczne.
    - Skąd jesteś? - spytała bezpośrednio, czując jak porywiste podmuchy wiatru sprawiają, że ziąb przedziera się przez kilka warstw grubych ubrań, przez co zaczyna odczuwać dreszcze mimo
    ciepłej kurtki, swetra, koszulki i podkoszulki, w jakie się uzbroiła przed wyjściem.
    Całe szczęście dla wędrujących, cukiernia nie była tak daleko i już niebawem dostrzegli domek z szalejącym na wietrze szyldem.

    OdpowiedzUsuń
  22. Tak jak dla niektórych praca była nużącą rutyną, tak dla niej było spełnieniem najskrytszych pragnień. Od zawsze lubowała się w pomaganiu; każdemu i zawsze, nieistotne czy tego kogoś lubiła, czy kiedyś spojrzał na nią krzywo czy puścił na jej temat złośliwą plotkę; nieważne czy bliska sąsiadka czy koleżanka z liceum, ona po prostu nie umiała przejść obojętnie. A empatia, którą posiadała szybko została zauważona przez innych i często była porównywana przez to do swojej matki, co napawało ją prawdziwą dumą i szczęściem. W Mount Cartier dużo opowieści zdało się słyszeć o jej matce, która także była pielęgniarką (być może właśnie dlatego młoda dziewczyna obrała sobie właśnie ten, a nie inny zawód), a która zginęła wraz ze swoim mężem – myśliwym w tragicznym wypadku. Ów małżeństwo zostało zasypane przez śnieżną lawinę, a ich ciała nigdy nie zostały odnalezione. Śmierć rodziców bardzo mocno odcisnęła się na małej dziewczynce; a jednocześnie nauczyło ją jak powinna walczyć o swoje. Od tamtego czasu każdego dnia systematycznie i skrupulatnie dążyła do celów. Pewnie gdyby nie to samozaparcie nigdy nie zostałaby pielęgniarką. A jednak, udało jej się. Być może dlatego tak bardzo się starała być w pracy perfekcyjna, nie stanowiło dla niej problemu zostanie po godzinach czy wzięcia dodatkowych godzin za koleżankę; przeciwnie – robiła to z wielką przyjemnością. Nie ukrywajmy, z każdym dniem coraz bardziej wpadała w sidła pracoholizmu. Takie dni jak dzisiaj, kiedy była na nogach od samego świtu do wieczora. Z uśmiechem żegnała ostatnią pacjentkę, życząc jej zdrowia i bezpiecznej podróży do domu. Wiadomo, że zasypane śniegiem i oblodzone Mount Cartier nie zawsze było bezpieczne. Vanillie niejednokrotnie wylądowała w puchowym, białym śniegu bądź ślizgała się po skutym lodem chodniku. Jednakże, kochała to miejsce; była już przyzwyczajona do temperatur poniżej zera i jej kruche ciałko nie odczuwało tak bardzo mrozów, jak przyjezdni którzy wiecznie narzekali na zimno.
    Kiedy zauważyła jak drzwi gabinetu doktora Carnegie się otwierają, jej twarz mimowolnie się rozjaśniła przez szeroki i pełen słodyczy uśmiech. Nie do końca panowała nad swoją mimiką, kiedy był blisko niej. Na jego widok była jeszcze bardziej wesoła, energiczna i roześmiana. Nic nie mogła poradzić na to, że oprócz podziwu i szacunku jakim darzyła Octaviana; powoli rozkwitało w niej pewne uczucie. Choć nie do końca wiedziała jak je nazwać, to miała nadzieję że ona i Octavian będą nadal tak dobrze się dogadywać jak do tej pory.
    — Dokładnie tak, doktorze! Właśnie odprowadziłam ostatnią pacjentkę i poradziłam, aby uważała, bo jest okropna ślizgawica. Ouch!, mam nadzieję że nic się złego nie wydarzy. — mruknęła cicho blondynka, nieświadomie nie dając dojść do głosu recepcjonistce. Kiedy Vanillie zaczęła mówić, to był koniec. Była okropną gadułą i potrafiła przegadać dosłownie każdego mieszkańca Mount Cartier. A ona dopiero się rozkręcała… — Ja na dzisiaj skończyłam, pomogłam nawet Lilly zrobić porządek w papierach i sprawdziłyśmy listę pacjentów na jutrzejszy dzień. O ósmej przychodzi pani Belveti, dobra znajoma mojej babci. Ostatnio skarżyła się jej na bóle w krzyżu, więc pewnie z tym przychodzi… — mruknęła w zamyśleniu, po czym posłała obojgu szeroki uśmiech. — Właściwie, to zastanawiałam się… — urwała, a właściwie zostało jej przerwane.
    — Na mnie już czas, jeśli zaraz nie wyjdę, nikt nie zakończy Twojego gadania! Poza tym mam dziś randkę z Tobiasem, życzcie mi powodzenia. Miłego wieczoru! — z uśmiechem powiedziała Lilly i już po chwili jej nie było. Vanillie odruchowo odprowadziła ją wzrokiem i milczała przez dobrą chwilę. Nie odrywała spojrzenia od twarzy lekarza i uśmiechnęła się do niego nieco mniej pewnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Ma racje, zagaduje was, a ty na pewno też masz plany na wieczór. — kusiło ją by zapytać jakie, jednak nie chciała być ani wścibska ani niedyskretna. Cudem więc się powstrzymała przez zadawaniem mu jakichkolwiek pytań; zastanawiała się jednak czy Octavian się z kimś umówił. — Lepiej pójdę się przebrać. Nie chciałabym znowu wychodzić ostatnia. — zażartowała z cichym, melodyjnym śmiechem.

      wesoła i najbardziej rozgadana pielęgniarka w Mount Cartier

      Usuń
  23. Kiedy Octavian w końcu mógł dojść do głosu po dość o dziwo krótkim monologu Vanillie, ta mimowolnie uśmiechnęła się na jego słowa o tym, że nie miał żadnych planów. Sama nie weidziała dlaczego tak ucieszył ją fakt, że nie był umówiony z żadną dziewczyną. Och, Vanillia, głupiaś!, on przyjechał tutaj w kwestiach czysto zawodowych, a nie po to by randkować. Właściwie była prawie pewna, że szkockie dziewczyny bardziej wpasowały się w jego nowoczesny gust; a przynajmniej tak umyśliła to sobie w głowie blondynka. Jej myślenie momentami było naprawdę pokręcone; dobrze że akurat to zostawiała dla siebie i nie wypowiadała tego głośno. Aż się bała miny, którą mógłby zrobić Octavian. Zresztą, kogo mógł tu poznać skoro mieszkał w tej śnieżnej krainie zaledwie niewiele ponad miesiąc? Z tych co najmniej dziwnych, typowo kobiecych myśli wyrwał ją dopiero męski głos. Słysząc jak doktor wspomniał o tym, że idzie spakować swoje rzeczy cudem powstrzymała się aby go jeszcze nie zagadać. Właściwie, wcale jej się tak nie spieszyło; mogłaby posiedzieć tu kilka minut, godzin dłużej, spędzić je na pogawędce z doktorem. Bardzo lubiła spędzać z nim czas i rozmawiać, zaś praca z nim była czystą przyjemnością. Myśląc o tym, że mógł się jej trawić gburowaty i milczący doktor, a Mount Cartier zyskało tak wspaniałego medyka jakim był pan Carnegie jej serce rosło i wręcz się śmiało. Zdała sobie sprawę że wciąż stoi przy okienku recepcji, kiedy doktor już zmierzał śmiało do swojego gabinetu. Westchnęła cicho pod nosem i już miała się odwracać i kierować do szatni, kiedy usłyszała jego głos. Mimowolnie się uśmiechnęła kiedy usłyszała zadane pytanie.
    — Nie! — odpowiedziała zbyt głośno, pomimo że jej głos był naturalnie cichy. Tym razem jego aksamitny ton zdałoby się słyszeć na drugim końcu przychodni. — Ekhem.. — odkaszlała znacząco, nieco przepraszająco. — Nie mam na dziś żadnych planów. Nie mam chłopaka, a jedyna osoba która mogłaby na mnie czekać to babcia. Właściwie, to nie. Babcia na pewno na mnie nie czeka bo już śpi. Zwykle szybko zasypia, bo wstaje skoro świt. — zaczęła wyjaśniać już nieco ciszej. Nie chciała by Octavian uznał, że jest nieokrzesana albo że nie potrafi się zachować. Tylko dlaczego powiedziała mu, że nie ma chłopaka? Czy naprawdę chciała by uznał ją za jakąś durną? A niech to, to wszystko przez Lilly, która chwaliła się swoją randką. — A więc mój jedyny plan na dzisiaj to dobra książka i gorąca czekolada z piankami. Mmm, uwielbiam ją. A Ty? Też tak ją lubisz? Moja jest fenomenalna, kiedyś Ci ją zrobię a Twoje kubki smakowe oszaleją, zapewniam! — rzuciła wesoło.
    Jej twarz cała promieniała i chyba zarażała go tą swoją pozytywną energią, bo widziała że na jego twarzy także malował się sympatyczny uśmiech. A doktor Carnegie miał zabójczo piękny uśmiech. Tacy ludzie jak on powinni chodzić z uśmiechem przez cały dzień. Nieświadomie zrobiła krok w tył, biodrem opierając się o blat recepcji.
    — Widzę, że oboje będziemy odpoczywać po ciężkiej pracy. — zażartowała z cichym, słodkim śmiechem. Osobiście wcale nie czuła się zmęczona i choć jej praca nie była lekka, to nigdy nie narzekała że jest jej ciężko czy trudno. Zawsze była zadowolona i uśmiechnięta. — Chociaż weekend warto byłoby zacząć mniej leniwie, nie sądzi, doktor? — posłała mu kolejny uśmiech. Co prawda myślała o tym by zaproponować mu wspólne spędzenie tego wieczoru, jednak nie chciała za bardzo narzucać mu swojego towarzystwa. Dzień z nią to wystarczająco dużo. Nie śmiałaby pomyśleć też o tym, że on ją gdzieś zaprosi. Kiedy jednak usłyszała jego kolejne słowa, szeroki uśmiech był wymalowany na jej filigranowej buźce.

    Vanila

    OdpowiedzUsuń
  24. Sol nie mogła pochwalić się nazwiskiem. Nie w takim stopniu co Szkot zapewne, bo na swój sposób hasło Duval w okolicy było znane. Ale tylko w okolicy. Po pierwsze już jej dziadkowie zasłynęli w mieścince i nawet dalej, bo sięgając do większego Churchill, z doskonałych wypieków. Po drugie znani byli z życzliwości i częstowania herbatą w cukierni za każdym razem, gdy sypało śniegiem do tego stopnia, że nie można było swobodnie przejść z jednego domu do drugiego. I wreszcie po trzecie, tu każdy każdego znał i każdy każdemu zyczył dobrze- z reguły, więc cokolwiek by się nie działo, nikt się nie uchował przed językiem sąsiadów!
    Mówił w zabawny sposób, a choć szła obok z szerokim uśmiechem, ani jej w głowie było wyśmiewanie go. Ten akcent był tak charakterystyczny, przeciąganie głosek i akcentowanie słów, że na pewno po osłuchaniu się z niskim głosem mężczyzny, ten sposób wyrażania się, będzie kojarzyć tylko z nim. Uwielbiała gdy w Mount Cartier zjawiał się ktoś z zewnątrz, to było jak powiew świeżości. Okolica była niczym trójkąt Bermudzki i każdorazowe otwarcie "magicznych wrót" sprawiało, że dziewczyna doznawała wrażenia, jakby nie tylko przyjazd obcego był nowością, ale zmieniało się razem z tym wszystko! Ludzie wyściubiali nosy z chat, by dostrzec nową twarz, częściej wychodzili na zewnątrz i nawet jeśli po to, by roznosić plotki, to ożywienie pobudzało miasteczko. I Octavian na pewno był powodem takiego poruszenia!
    - Co cię tu przywiało? Czemu akurat Mount Cartier? - zwolniła przy kolejnej chatce, bo dalej nie musieli już iść, dotarli wreszcie do celu.
    Skręciła w ścieżkę wydeptaną aż do frontowych drzwi i już wchodząc na werandę, zaczeła myszkować po kieszeniach kurtki, chcąc odnaleźć klucze. Dziś cukiernia nie była czynna, zatem dobudówka nie zachęcała do odwiedzin lokalu tabliczką z odpowiednim komunikatem. Nie znaczyło to jednak, że ruda nie miała czym poczęstować gościa, wręcz przeciwnie! Najlepsze zapasy trzymała w prywatnej skrytce w domu i to właśnie dziś miała okazję sprawdzić, czy innym smakują równie mocno co jej. Gdy wreszcie odnalazła klucze spięte kolorową tasiemką w wewnętrznej kieszeni kurtki, odkluczyła wejście i wskoczyła do chatki.
    - Na prawdę?! - na stwierdzenie o urodzie pasującej do okolicy rozpromieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i ze śmiechem otworzyła drzwi, zapraszając gościa do środka. - Miło to słyszeć. Chodź szybko, zanim zamienisz się w sopelek.
    Towarzystwo dodawało jej skrzydeł. Nie trudno to było dostrzec. Nie przejęła się nawet bałaganem, jaki panował w domu. I teraz nawet trzask z góry wydawał się omijac jej uszy szerokim łukiem, gdy sto procent uwagi poświęciła lekarzowi. Bo nieczęsto odwiedzał ją ktoś prywatnie, czy w ogóle dał się porwać.
    Domek był niewielkie. Na dole, gdzie teraz głównie mieszkała i korzystała z pomieszczeń, znajdowała się sporej wielkości kuchnia, łazienka, dwa mniejsze pokoje, z którego jeden stanowił jej sypialnię i mały salon. Mimo ze to ostatnie pomieszczenie najbardziej nadawało się do przyjęcia kogoś z zewnątrz, Sol z przyzwyczajenia poszła prosto do kuchni, licząc że mężczyzna po odwieszeniu kurtki na wieszak przy drzwiach, dołączy do niej. Góra składała się z mniejszej łazienki i trzech średnich pokoi, przy czym wszystko było poprzykrywane materiałem, jakby czekało na pworót prawdziwych domowników. A poddasze... to był teren zakazany, którego unikała jak ognia.
    - Wolisz kawę, czy herbatę? - zerknęła na wchodzącego do kuchni mężczyznę, wstawiając na kuchenkę czajnik z wodą na coś ciepłęgo do picia. - Siadaj proszę i udawaj, ze tu mam porządek, dobrze? - poprosiła, zabierając się zaraz za wyjęcie z szafek małych talerzyków, widelców do jabłecznika, który był jej ulubionym ciachem, na dodatek całorocznym przez wzgląd na możliwość wykorzystania do niego jabłek z różnych gatunków dojrzałych w róznych sezonach.
    Znajdując się w domu Sol, nie ulegało wątpliwości, że jest tu za cicho. Zdecydowanie zbyt spokojnie i jakoś ponuro jak na charakter mieszkanki tych ścian.

    OdpowiedzUsuń
  25. [nie mogę się napatrzeć! teraz to on wygląda o dekadę młodziej, jak porównuję z poprzednim wizerunkiem xD ]

    Gdyby tylko znała go lepiej i chociazby te kilka szczegółów, które raniły najdotkliwiej, aż uciekał do innego państwa... Nie mogłaby się nadziwić, jak wiele ich różni, jak rażące są to różnice. Mimo własnego wyjazdy na kilka miesięcy z Mount Cartier i wręcz rwania się jak najdalej w podróże dookoła świata, byleby uciec, to rodzina sprawiała, że czuła się bezpieczna. Gdy była w Europie, to pewność, po odbytych rozmowach telefonicznych, że wszyscy są zdrowi, a dom stabilnie stoi,, sprawiała, że czuła spokój i lekkość w sercu. Mimo buntu, mimo kroku kierowanego w przeciwnym kierunku. Rodzina była najwazniejsze, dopełniała ją i dawała świadectwo tego, kim była.
    Jeśli chodzi o wystrój chatki, jej zdaniem był... babciny. Grube dywany pełne wzorów, kwieciste tapety i na dodatek firany w fantazyjne motywy, wszystko takie, jak w każdym innym domu, gdzie żyły raczej starsze panie sąsiadki. Ona jednak mimo niezadowolenia, nie chciała nic zmieniać. Nie. Kiedy wróci mama, na pewno coś pozmieniają i urządzą to wygodniej. I być moze zatrudnią kogoś do reperowania góry domu... O tym ostatnim Sol wręcz bała się myśleć. Bo ten dom, stara chałupka, było ostatnim ogniwem łączącym ją z przeszłością i potwierdzającym to, co wciąż powtarzała - nie jest sama.
    Spojrzała szybko na mężczyznę, by upewnić się, że z niej nie kpi i rzuciła krótkie spojrzenie po kuchni, bo więcej nie mógł dostrzec. Naczynia w zlewie, poplamiony blat obok i puste szklanki na parapecie to na pewno nie był porządek, ale oczywiście nie zamierzała się kłócić, kto ma rację. Może uznał to po prostu za świadectwo tego, że w tym domu ktoś żył, przebywał i z niego korzystał, ot co. Usmiechnęła się lekko na te słowa w duchu i zaraz postawiła przed nim duży kubek z parującą herbatą.
    - Słodzisz? - obok wylądowała cukiernica i talerzyk z dwiema łyżeczkami i Sol już przeszła dalej, podchodząc do małych drzwi po drugiej stronie pomieszczenia.
    - Skoro tak ci się podoba, a zima pewnie szybko nie ucieknie, musisz się zahartować - oznajmiła tajemniczo i zajrzała do spiżarki. - Mam tu coś... idealnego! - dało się słyszeć jej podniesiony głos, gdy z uporem szperała po słoiczkach, które buntowały się dźwięcznym i charakterystycznym dźwiękiem przesuwanego szkła.
    Nalewkami się nie zajmowała zbyt często. Próbowała latem coś tam stworzyć wedle starych przepisów babci, ale jednak nie była zadowolona z efektu końcowego. Możliwe, ze była to kwestia poćwiczenia i nabrania wprawy, zawsze pozostaje czas do spróbowania się z tematem raz jeszcze, choć niekoniecznie teraz była gotowa.
    - Mam! - wyskoczyła z spiżarki z triumfalnym uśmiechem i postawiła przed nim smukłą butelkę z bursztynowym płynem. - Nalewka z żurawiny i czereśni - powiedziała , prostując się dumnie i po minucie obok kubka z herbatą, została wyłożona przed nim literatka do słodkiego trunku. - Do jabłecznika idealna - zapewniła i odwróciła się, by po chwili krzątania, wyłożyć na talerzyki po kawałku złocistego wypieku.
    Musiała przyznać, ze jak na ucieczkę od codzienności, wybrał miejsce z dość ekstremalnymi warunkami do relaksu. Chociaż może nie był typem osoby, która ucieczkę utożsamia z brakiem zajęcia i zabawą, jak ona.
    - Nawet nie wiedziałam, że dali ogłoszenie... - przyznała cicho. - Myslałam, że niebawem znikniemy z map, na prawdę bardzo rzadko ktoś nas odwiedza - wyjaśniła. Nie dodała jednak, na całe szczęście! że teraz pewnie chorowalność szczególnie kobiet w miasteczku wzrośnie trzykrotnie!

    OdpowiedzUsuń
  26. [Jeśli będzie podchodzić pod parodię, krzycz :D]

    Zmarszczyła zaskoczona brwi, słysząc że nigdy nie próbował pianek w gorącej czekoladzie. Jej źrenice się znacznie rozszerzyły, jakby nie do końca dowierzała w prawdziwość tych słów. Oparła jedną z dłoni na biodrze i spod zmrużonych oczu, jej lazurowe tęczówki w odcieniu równie głębokim jak ocean przyglądały mu się z uwagą. Przez dłuższą chwilkę lustrowała go wzrokiem, jakby próbowała ocenić czy mówił poważnie, czy żartował.
    — No nie! Naprawdę? — rozchyliła delikatnie swoje malinowe, pełne wargi, palcami stukając o biodro. — Nie piłeś nawet kawy z piankami? Przecież to jedne z lepszych połączeń, koniecznie musisz spróbować. Choć osobiście jestem fanką czekolady. Właściwie uwielbiam ją pod każdą postacią. — wzruszyła ramiona z szerokim uśmiechem.
    Kiedy usłyszała jego zaproszenie zamilkła. To akurat było dosyć niespodziewane, żeby panna Ilvesh przez dłuższą chwilę nic nie mówiła; zazwyczaj ciągle trajkotała jakby ktoś ją nakręcił. Cóż, przynajmniej uszy doktora mogły odpocząć… Krótką chwilę, bo zaraz znowu się odezwała z promiennym uśmiechem.
    — Tak. Oczywiście. Bardzo chętnie. — zgodziła się z trzy razy, a gdyby nie lekkie rozbawienie wymalowane na twarzy mężczyzny to najpewniej wymieniłaby jeszcze z piętnaście synonimów słowa „tak”. Odgarnęła za ucho kosmyk jasnych włosów, opadający na jej buźkę. — Właściwie to dawno nie byłam u Iana, jestem ciekawa czy wprowadził jakieś zmiany. — jej uśmiech się poszerzył. Co prawda stroniła od alkoholu i nie pamiętała kiedy by ostatnio wypiła drinka czy chociażby lampkę wina, ale jeden drink na pewno jej nie zaszkodzi, tego akurat była pewna! Posyłała mu uśmiech za uśmiechem, aż w końcu jej smukła dłoń musnęła jego ramię. Był to odruch bezwarunkowy i czysto przyjacielski. — Zresztą, trochę zabawy nam się należy po tak ciężkiej pracy. — zażartowała i powoli cofnęła swoją dłoń. Wsunęła ją do białego kitla, hacząc delikatnie palcami o kieszonkę. — W takim razie pozwól, że się przebiorę i zaraz spotkamy się przy wyjściu, w porządku? — zapytała cichym i miękkim głosem.
    Po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi zgrabnym krokiem ruszyła w kierunku szatni, zamykając za sobą drzwi. Wysunęła kluczyk z kieszeni medycznego fartucha i otworzyła ją, wyjmując swoje ubranie. Powoli zdjęła kitel i założyła puchaty biały sweterek z dekoltem w serek, na szyi zapięła srebrny łańcuszek; złapała za gumkę i rozpuściła swoje jasne włosy które kaskadami opadły na jej szczupłe ramiona, sięgały tuż przed pośladki dziewczyny. Zaczęła je czesać, wpatrując się w swoje lustrzane odbicie, do którego się delikatnie uśmiechnęła. Przejechała jeszcze po wargach bezbarwną, malinową pomadką, która przy takiej pogodzie była zbawieniem dla jej ust i chroniła je przed popękaniem. Przebrała buty na długie kozaki, które były koniecznością przy warunkach atmosferycznych panujących w Mount Cartier, na ramiona założyła ciepłą kurtkę a łabędzią szyję owinęła grubym, szarym szalem, na głowę włożyła stylowy berecik w tym samym odcieniu a na dłonie rękawiczki. Tak opatulona i zabezpieczone przed zimnem skierowała się w kierunku wyjścia, gdzie już na nią czekał Octavian.
    — Jestem! — zawołała spontanicznie i energicznie, jak to miała w zwyczaju. — Chodźmy szybko, zanim dopadnie nas śnieżyca. Wtedy to dopiero zmarzniemy. — znowu się zaśmiała. Mógł zauważyć, że śmiała się bardzo często. Właściwie, nie było momentu w którym na jej twarzy malowałby się smutek czy przygnębienie. Nawet jeśli humor jej nie dopisywał, to nigdy nie chodziła z kwaśną miną.

    Vanillie

    OdpowiedzUsuń
  27. [Faktycznie, trochę wygląda jak Carys, ale kto faktycznie jest na zdjęciu, nie mam pojęcia. Co do Daisy, jak sobie pościeliła, tak się wyśpi. ALE może uda mi się coś tutaj w wątkach zmajstrować, żeby jej było na świecie trochę lepiej.
    Zaczynamy wątek w barze, tak?]

    Daisy

    OdpowiedzUsuń
  28. Sol prowadząc samodzielnie cukiernię, znajdowała zaskakująco sporo czasu na zdobywanie doświadczenia w innych dziedzinach. Nie miała za wiele czasu wolnego, bo na typowe leniuchowanie mogła pozwolić sobie raczej rzadko, ale poza tym na prawdę nie musiała żyć jedynie rodzinnym interesem. Znalazła się chwila na dręczenie przyjaciela z jednoczesnym udobruchaniem go słodyczami, znajdowała się też chwila na próbowanie swoich sił w tworzeniu słodkości pod płynną postacią.
    Do gotowania nigdy nie czuła wielkiego powołania. Cos tam od maleńkości zawsze podpatrzyła i chyba wyniosła wraz z dobrymi genami umiejętność radzenia sobie w kuchni. Jej babcia czegokolwiek by nie dotknęła, zamieniała w najlepsze danie na świecie i to bez róznicy, czy brała się za mięso, coś zielonego, słodkiego, czy z większą dozą pikanterii. Jej mama z kolei nie bała się w kuchni imprezować wręcz, a i chyba własnie po niej Sol lubiła eksperymenty. Mimo wszystko jednak na rudej kończyła się teraz linia Duval i choć obroniła w okolicy tytuł dobrego cukiernika, to pewnie gdyby zaprosiła do siebie na obiad kilka osób z sąsiedztwa, nie wyszliby z bólem brzucha. Nalewka jaką postawiła przed lekarzem, była jedną z wielu, które próbowała po raz pierwszy i na jednej jedynej próbie jej treningi w tej kategorii się kończyły. Nie było teraz dobrego sezonu na tego typu dodatki do deseru, a i latem o wiele bardziej wolała spacerować po lesie i okolicznych łąkach, lub opalać się nad brzegiem jeziora, niż siedzieć w zamknięciu nad kuchenką, ale była pewna, że wyszło to co najmniej znośnie. Robiła już typową malinową nalewkę, robiła nawet mandarynkową, co było ryzykiem, że wyjdzie kwas i zawsze po posmakowaniu swego działa, zadowolona stwierdzała, że otruć się tym nie da. Wierzyła zatem że i tym razem, nikomu nic nie będzie.
    - Nie dziwię się jej - uśmiechnęła się lekko i podsunęła w jego stronę małe szklaneczki, by śmiało odkręcał nalewkę i polał im obojgu. - Kilka lat temu podróżowałam po Europie i gdy widziałam prognozy dla tej okolicy, różnica temperatur wydawała mi się tak absurdalnie wielka, że nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić takiego odczucia zimna, kiedy aktualnie leżałam na plażach powiedzmy w Hiszpanii. A przecież jestem stąd i tego nie da się zapomnieć - wzruszyła beztrosko ramionami, dowodząc, że ostrzeżenia konsultantki wcale niebyły wyolbrzymione. - Na prawdę musiała mieć cię za kosmitę - zaśmiała się lekko, wyobrażając sobie do jakich rozmiarów musiała wybałuszać oczy, słysząc, ze ktoś chce samowolnie oddać się w ręce niedźwiedzi i dzikusów w Mount Cartier. Bo tu przecież nawet Diabeł nie sięgał, wszystko było niemal zamkniete przed światem. Ale przez to jak magicznie inne...
    Pokręciła głową, broniąc się przed tytułem "wyrabiacza mocniejszych słodkości". Była laikiem w tym temacie i tak na prawde, jedynie jej ciekawość , a także fakt, że miała sprawne ręce i dobry smak, a ręce już intuicyjnie dobierały odpowiednie proporcje dla języka i głowy w wybranych składnikach, sprawiał, że ta nalewka tu przed nimi stała.
    - Próbuję róznych rzeczy, choć niewiele z nich dopracowuję do perfekcji - przyznała szczerze, nie wstydząc się tego, że częstuje gościa czymś, co może mu wypalić język, albo sprawić, że nie dotrze do domu, bo od boleści brzucha zatoczy się i zginie w zaspie. - To eksperyment, ale myslę, że damy sobie radę z tą nalewką - puściła mu oczko, mając ochotę samej spróbowac tego, co kilka miesięcy zakorkowała w buteleczce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Sol nie piła zbyt często, bo po prostu nie miała z kim. Zapewne gdyby znalazł się kompan do wychylania kieliszków wina, literatek nalewki, szklanek piwa, nieco by się rozluźniła i może nawet odżyła. Nieco brakowało jej szaleństw, bo przecież nie była wcale stara, a choć wyszalała się w pewnym okresie aż nadto, miała uczucie, że tkwi w niej niespożyta energia. Marzyła czasami o wypadzie do Churchill, lub innego miasta w okolicy, by na noc zaszyć się w jakiś klubie i tańczyć do utraty tchu. Czasami spokój tego miasteczka sprawiał, ze miała głośno zacząć śpiewać przed domem burmistrza, by rozruszać tych niemrawych i w większości starszych wiekiem ludzi. Mimo wszystko jednak została zbyt dobrze wychowana i była pewna, że nigdy się na coś podobnego nie odważy.
      - Obiecuję, ze nic ci nie będzie - zapewniła mężczyzna i gęstem ponagliła go, by już poczęstował ich jej dziełem. - I na pewno mróz okaże się mniej dokuczliwy - dodała, bo tego akurat mogła być pewna z powodu ilości alkoholu, jaki dodała do nalewki.

      Usuń
  29. Trzeba już na wstępie zaznaczyć, że Sol nie była alkoholiczką! Ta nalewka wyszła jej mocna, bo przecież o to chodzi w alkoholowych trunkach, by procenty nie uciekały w atmosferę, a do żył pijącego. Na dodatek sama chętnie smakowała róznego rodzaju płynne polepszacze nastroju, ale je smakowała a nie piła, zalewając się w trupa. Lubiła nowe rzeczy, lubiła na własnej skórze je testować i nie bała się ani nowych potraw, napojów, ani przygód, czy ekstremalnych wyzwań, choć nie na wszystko gotowa była się porwać. Nie była wariatką i na przykład nigdy nie skakała na bungee i nie nurkowała z rekinami, choć to ostatnie akurat kusiło ja, gdyż podwodny świat był fascynujący,. Zostawała jednak przy tych doświadczeniach bezpieczniejszych i szalała w bardziej rozsądnej dawce.
    Mount Cartier mimo że na pozór wiało nuda, potrafiło zaskoczyć. Sol nauczyła się jednak,że to nie tyle miejsca, co ludzie zadziwiają i dzieje się tak w każdym zakątku świata. Przecież każdy coś przeżył i miał co opowiadać. Przekonała się o tym nie raz, nawet gdy trafiała do małych, uroczych wiosek za oceanem, gdzie mimo odmiennego klimatu okazywało się, że kilka chatek skąd ludzie uciekają, także prezentuje tyle ciekawych historii co ulica w wielkiej metropolii. Zresztą chyba miasta były nieco przytłaczające... było tam nie tylko więcej brudu, ale chyba po prostu zła... Sol miała wrażenie, że czując anonimowość, człowiek jest w stanie porywać się na gorsze rzeczy niż w cichym miejscu, gdzie jest rozpoznawalny. A w tej mieścince, która obecnie ginęła pod białą pierzyną, sporo mieszkańców miało za sobą ciężki powrót i jeszcze cięższe doświadczenia zza granic Mount Cartier, było więc co poznawać.
    Obserwowała uwaznie twarz lekarza, chcąc z jego rys wyczytać ocenę nalewki. Sama upiła ostrożnie łyk i wypuściła powietrze, pozwalając uciec spirytusowej nucie, by sama słodycz pozostała na podniebieniu. Nie było źle jej zdaniem, choć gdyby tego alkoholu nie dało sie niemal wyczuć, byłaby o wiele bardziej zadowolona. Za to reakcja Octaviana ją rozbroiła i na jego grymas zachichotała. To było przezabawne, że dorosły mężczyzna krzywił się niczym dziecko, tutaj tego się zwykle nie spotykało. Ale na kolejne słowa pochwały, spąsowiała dumna i wyprostowała się pewniejsza siebie o te komplementy.
    - Wydaje mi się, ze bardzo mało nalewek próbowałeś, ale dziękuję - uśmiechnęła się szeroko i upiła kolejny łyk, zagryzając zaraz kawałkiem szarlotki.
    Gdyby nie poranki, gdzie musiała wszystko przygotowac na otwarcie cukierni, zapewne pokusiłaby się o jakiś leniwy wieczór z literatką w dłoni i kawałkiem deseru do towarzystwa dla dobrej ksiązki. I pozwoliłaby sobie zaczytać się do bardzo późnej godziny, by nastepengo dnia wstać o nieokrzesanej godzinie. Obowiązki jednak były dużo wazniejsze od przyjemności i własnego wytchnienia, więc takich okazji po prostu nie miała, ale nie wiedzieć czemu w tej chwili wpadła jej do głowy myśl, że taki scenariusz na kończenie dnia bardzo by pasował do siedzącego naprzeciw niej mężczyzny. Od zawsze uważała, że lekarze dużo czytają, że do nich to po prostu pasuje, jak noszenie stetoskopu w kieszeni fartucha, lub na szyi, a że nalewka blondynowi posmakowała... na pewno byłby to miły i spokojny wieczór.
    - Nic z tych rzeczy - pokręciła głową. - Źle trafiłeś. Na studia wyjechałam zaraz po szkole tutaj niedaleko, do Winnipeg. Nie wszystko poszło gładko i rzuciłam uczelnię. Wyjechałam nagle stwierdzając, że potrzebuję stąd uciec - spojrzała przez okno na zasnieżone ulice, na biel, która ją w tym momencie rozczuliła. - Wiesz... byłam tu od zawsze, nie znałam świata zupełnie i właśnie to sprawiło, ze wyrwałam się daleko, jak tylko nadarzyła się okazja, nie potrafiąc zrozumieć, że to nie miejsce daje szczęście - wyjasniła spokojnie, melancholijnie.
    Obracała machinalnie literatkę w dłoni, stukając dnem szklaneczki o blat stołu. To była ta chwila, gdy odrywała się od rzeczywistości i marzyła nie wiadomo o czym.
    - Widzisz co ze mną robi alkohol? - zasmiała się krótko, znów wracając do rozmowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Speszona znów upiła łyk nalewki i dziubnęła widelczykiem ciasto, wsuwając kawałek do ust. Była wygadana i łatwo nawiązywała znajomości, zapominała jednak czasami, ze ta jej swoboda innych ludzi moze dziwić, a czasami nawet i zrazić. Bo przez to właśnie mogła zostać odebrana jako dziwaczka, co to każdego obcego zaraz obiera sobie na przyjaciela.
      - Odwiedziłam tylko kilka najcieplejszych zakątków Europy. Celowałam w totalny kontrast dla Mount Cartier - podsumowała krótko swój wyjazd.

      Usuń
  30. – Co ci się stało?
    Teddy stanął w drzwiach kuchni, gdy Daisy, po uważnym nasmarowaniu potłuczonej ręki, bandażowała kontuzjowaną dłoń. Uśmiechnęła się łagodnie, całkowicie naturalnie, w ten wyćwiczony sposób, dzięki któremu jej syn mógł dorastać w spokoju, przekonany o swoim rodzinnym szczęściu. Dopięła bandaż i wyciągnęła do niego zdrową rękę, którą chłopiec od razu złapał i zwinnie wdrapał się na jej kolana.
    – Przewróciłam się. Tak jak i tobie czasami się to zdarza, a potem chodzisz z pozdzieranymi kolanami.
    Teddy wciąż był za mały, by kwestionować to, co mówili mu rodzice. Ich słowa brał za pewnik, niepodważalną prawdę i w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że mama może go okłamywać, nawet dla jego dobra. Pokiwał głową ze zrozumieniem i z delikatnością niezwykłą dla czterolatka, nachylił się, żeby ucałować czule jej zabandażowaną dłoń, tak jak ona robiła to zawsze z jego siniakami i otarciami. Resztką sił Daisy powstrzymała gorzki płacz, skupiając się na słodkiej osobie swojego syna.
    Nie było łatwo. Wiedziała, że chłopiec z każdym rokiem będzie widział i rozumiał więcej. Pozostawało jej liczyć na to, że Patrick się opamięta. Mógł pozostawać na nią wściekły, ale kochał syna, w to nie wątpiła nigdy. Tylko dlatego, że był naprawdę dobrym ojcem trzymało Daisy u jego boku. Może więc niewygodne pytania Teddy'ego powstrzymają go w przyszłości.
    Albo nastawi syna przeciwko niej.
    Pokręciła głową, jakby chcą otrzepać się z podobnych myśli, bo sama wizja oddalenia od Teddy'ego sprawiała, że traciła dech w piersi. Próbowała myśleć o chłopcu, który siedział teraz z babcią, czekając na tatę, na pewno przygotowując jakąś niespodziankę na powrót do domu rodziców. Westchnęła ciężko i pchnęła drzwi baru, a z wnętrza lokalu buchnęło ciepło. Natychmiast rozebrała się ze wszystkich zbędnych warstw, posłała kilku osobom uśmiech, z niektórymi przywitała się osobiście, zamieniła kilka słów. W końcu odetchnęła i, jak zwykle, usiadła przy barze i skinęła tylko na barmana. Wiedział, że nie pije, dlatego posłusznie nalewał jej zawsze samej coli, wciąż dziwiąc się, dlaczego Daisy nadal przychodzi i tutaj siedzi, popijając napoje bezalkoholowe. W przeciwieństwie do reszty miasteczka, która przekonana była, że Hayes zapija smutki.
    Podziękowała uprzejmie i napiła się. Odgarnęła włosy na plecy, przymknęła oczy i bębniła palcami w blat baru, nim po dłuższym czasie nie zorientowała się, że nie jest już sama. Wyczuła czyjąś obecność i gdy otworzyła w oczy, okazało się, że ktoś również usiadł przy barze, miejsce dalej od niej. A tym kimś okazał się świeży nabytek okolicznej przychodni, lekarz z daleka, ze śmiesznym akcentem, który kilka dni wcześniej, gdy była u niego z zakatarzonym Teddym, zajął się także jej ręką.
    Uśmiechnęła się, gdy i on na nią spojrzał.
    – Potłuczona. – poinformowała, gdy zerknął na jej zabandażowaną dłoń. Osobiście przecież skierował ją na prześwietlenie, obawiając się, czy nie doszło do pęknięcia jakiejś kości. – Ale przepisane przez pana smarowidło działa cuda. Już prawie nie boli.

    Daisy

    OdpowiedzUsuń
  31. U Iana Sol przesiadywała popołudniami jeszcze parę lat temu z kilkoma rówieśnikami. Ale to nie zawartość butelek ułożonych rzędem na półkach za barową ladą ich tam trzymała. To po prostu było jedyne miejsce rozrywki w Mount Cartier. Jednak od lat nie pojawiała się w barze, bo nie było jej po drodze. Pamiętała jednak, jak kilkakrotnie próbowała specjałów lokalu i jak to się później kończyło... Więc tak, bar był miejscem tych mocniejszych płynów, z którymi jej nalewka nie miała prawa się równać.
    Była więcej jak pewna, że każdy ma taki moment w życiu, kiedy chce się zerwać z uwięzi. Tę smycz tworzyć może rodzina, może tworzyć otaczające grono rzekomych przyjaciół, znane środowisko które w pewnym momencie zaczyna zaciesniać pętle na szyi. Ile można trwać w tym samym, nie rozumiejąc jak jest to cenne? Jak mozna szanować coś, co jest dobre, nie mając porównania z czymś innym, mniej lub bardziej szkodliwym?
    - Tak, dokładnie tak! - zgodziła się, pełna podziwu dla łatwości prowadzenia tej rozmowy.
    Odczuwała wrażenie, które było dosyć nietypowe przez fakt, że siedziała z zupełnie obcym człowiekiem, że więcej ich łączy, niz na to wskazuje pierwsze wrażenie. Dostrzegała pewną melancholię i smutek w uprzejmym mężczyźnie, nawet jego ciepłe uśmiechy wskazywały na brak iskry niosącej radość w życiu. Nie wiedzieć czemu, podświadomie już przyszyła mu łatkę kogoś, kto potrzebuje zainteresowania i troski, choć sam tego nie okazuje i być może nawet nie jest w stanie tego otwarcie przyznać.
    - Oczywiście, nie mogłoby być inaczej - pokiwała głową i obróciła literatkę w dłoni. - To było zaledwie kilka miesięcy, ale uwierz mi, że z wszystkiego, czego próbowałam, najbardziej tęsknie za słońcem - wyznała konspiracyjnie i przyłożyła szklaneczkę do ust, mocząc wargi w słodkim trunku.
    Cerę miała jasną jak mleko, opalanie nie wchodziło w grę. Kremy z najwyższym filtrem też nie zawsze pomagały uchronić się przed wysuszenie i zaczerwienieniem skóry, którą palące słońce podrażniało. Ale ciepło, jakie lało się z nieba to było coś, czego ruda nie zapomni do końca życia.
    - Dlaczego więc, nie wybrałeś się na misję do Europy? - uniosła brwi faktycznie zainteresowana. Możliwe, że nie tylko on pozna kilka szczegółów o swoim rozmówcy, bo Sol równie chętnie dowiedziałaby się czegoś o swoim gościu.
    Gdy nad ich głowami znów coś mocno stuknęło, ruda podskoczyła i wydawać by się mogło, że dobry nastrój prysł. Straciła na moment uśmiech i zesztywniała, nie podrywając się jednak do góry, by pobiec na pietro i sprawdzić, co to. Nie, ona wpatrywała się zmieszana w twarz mężczyzny, modląc się w duchu, by miał z siebie teraz mniej bohatera, niż przy budce. Sama nie chciała zajmować się tym domem, ale gotowa była prędzej prosić bliskiego przyjaciela o pomoc, niż pozwalać na to komuś obcemu.
    - To nic - zapewniła szybko ostatkiem tchu i schowała dłonie pod blat stołu, chowając ich drżenie pod spojrzeniem blondyna. -Zawsze coś tam huczy, to stary dom - wyjaśniła niemrawo i gdy cisza nie została przez nic zakłócona przez nastęne chwile, sięgnęła po ciasto.

    OdpowiedzUsuń
  32. Sol nie podróżowała za wiele. Oprócz tych wyrwanych z życia kilku miesięcy, całe życie spędziła w Mount Cartier, czasami pozwalając sobie na kilka dni wypadu z przyjaciółkami do Churchill. Nie był to jednak turystyczne wyjazdy, nie mogła wiele zobaczyć, poznać nowej kultury i ludzi odmiennej natury, więc prawdopodobnie w porównaniu z doktorem wypadała bardzo blado. Była w tej materii zacofana ot co. Na ten moment nawet bała się latać, bo gdy wyruszyła do Europy, jedynie między kontynentami wsiadła do samolotu, na mniejsze dystansy wybierając autostop, lub piesze podróże, bo najtaniej ich to wychodziło. Gdyby znów miała się decydować na skok w świat, zapewne szukałaby rejsu statkiem po oceanie, a po lądzie wybierając wypożyczony samochód, lub tani przejazd autobusem. Niebo nie było dla ludzi, tylko dla ptaków przecież!
    -To tak jak ja, tyle że moglibyśmy zamienić się miejscami – zauważyła pogodnie. Pomijając powody, dla których każde z nich chciało uciec z dotychczasowego miejsca pobytu, można by rzec, że dzielili to samo marzenie.
    Stwierdzenie, że z Sol słaba kłamczucha, to marne niedopowiedzenie. Na jej twarzy zawsze widać było gołym okiem każdą emocję, zatem w tym wypadku po prostu się wygłupiła. Na dodatek nie czuła się na tyle odwazna, by powiedzieć wprost gościowi, aby nie wściubiał nosa w nie swoje sprawy. O wiele bardziej nie chciała go urazić, niż ochronić swoją prywatność.
    - Co?! - poderwała się zaraz szybko i stanęła naprzeciw mężczyzny, zagradzając mu drogę. - Nie możesz! - oznajmiła, lecz nie był to zakaz, a nawet i nie upomnienie, bo pierwsze co wychwycić można było z jej tonu to zmartwienie. Trudno jednak orzec, czy martwiła się o dom, czy o niego.
    Wyciągneła nawet ręce i chwyciła mężczyznę za przedramię, chcąc go przytrzymać, gdyby miał zamiar ją wyminąć i naprawdę udać się na piętro domu. I patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, bojąc się nie tego, co dom kryje, a co w związku z tym może zostać przed doktora odkryte. Ona sama doskonale zdawała sobie sprawę, że to miejsce potrzebuje w trybie natychmiastowym ratunku, ale nie miała na to funduszy. Na dodatek nie miała śmiałości nic tu zmieniać, wciąż czując się w decyzyjności na poziomie dziecka. Czuła, ze gdy porwie się na zmiany, to tak jakby godziła się pożegnać z przeszłością i w jakiś sposób obraziła nieżyjących już dziadków i ojca. Bo przeciez nigdy nie sądziła, że zostanie tu na zawsze! Ona miała zbudować domek obok, a w tym tu mieli zostać jej rodzice... Cięzko jej było uwierzyć, że sama miałaby tu zostać. W tym domu duchów.
    - A jeśli to dzikie kuny? - Spytała, mając nadzieję, że mężczyzna nie pogniewa się za ten jej wyskok, a te „dzikie kuny” go zniechęcą od sprawdzania powodów hałasu z góry. Lecz wciąż trzymała go za ramię. Choć prawdę powiedziawszy, raczej wątpliwe, by zdołała go zatrzymać, a gdyby uparcie podązył ku schodom i w górę, trzymałaby się blisko, samej chcąc sprawdzić, co się dzieje. Lepiej już z kimś, niż samej.

    OdpowiedzUsuń
  33. Nie można było odmówić Sol ciekawości, która prawdopodobnie była wrodzona. Lecz nie w tym przypadku. Bo rozwiązanie tajemnicy hukania, trzaskania i wszelkich innych hałasów z pietra, mogło wiązać się też z powiedzeniem sobie wprost – dom się rozpadał, a w ruderze było niebezpiecznie mieszkać. Przyznałaby się wtedy także do własnego tchórzostwa i zaniedbania.
    -No... dobrze – zgodziła się niepewnie, choć w środku wciąż czuła opór przed wejściem z obcą osobą na górę. Ale pan doktor miał w sobie tyle uroku osobistego i dobrego wychowania, że było w tym coś uniemożliwiającego jej odmowę. Poza tym nie była mistrzynią w kategorycznym i zdecydowaniem dyktowaniem warunków drugiej osobie. A nawet jako gospodarz, ewidentnie nie czuła się pewnie w tej roli.
    -Ale jeśli to jakiś.... drapieżnik?! - naśladując Octaviana, splotła ręce na piersi, zadzierając głowę w góre, by dotrzeć swobodnie oczyma do jego twarzy. Była już pewna, że nie uda jej się wystraszyć mężczyzny, ale może jednak coś niesamowitego sprawi, że sam stwierdzi, iż nie warto pchać się po schodach starego domostwa, bo pewnie i tak nic ciekawego się tam nie dzieje. Bo mimo że powiedział jasno i wyraźnie, że to jej decyzja i bez jej zgody nie pójdzie wyżej, nie umiała w tym momencie porzucić tematu, zwłaszcza że sama się tak zerwała i dostrzegła, że gwałtowność reakcji nie została niedostrzeżona.
    Westchnęła i sama obróciła się na pięcie, ruszając do schodów z spiętymi ramionami. Chciała wiedziec, co się tam wyprawia, naprawdę. Chciała wiedzieć, jak bardzo jest źle. Ale miała nadzieję, że oceni to ktoś jej bliski i rozmowa nie będzie tak niezręczna. Zatrzymała się przy schodach i spojrzała przez ramię na gościa, którego kroki słyszała tuż za sobą.
    - Od dawna nie korzystam z piętra i poddasza – mruknęła na swoje usprawiedliwienie, choć pytanie nie padło. Żadne.

    OdpowiedzUsuń
  34. [Dzięki, Octavian <3 Ja też mam nadzieję, że Daniel będzie się tu dobrze bawił, szczególnie, że szukanie niewinnych niewiast gdzieś na nikomu znanej wsi wcale nie wydaje się takim złym pomysłem. Może w końcu uda się mu zrozumieć, czym jest dom, ciepło i codzienne troski. No bo nie oszukujmy się, przyjezdni nie mogą narzekać na brak pozytywnych emocji od strony mieszkańców MC. XD]

    Scott, Andrew & Daniel

    OdpowiedzUsuń
  35. [Wybacz mi ten poślizg i niezbyt wysoką jakość odpisu, ale obiecuję się poprawić. :3]

    Widząc doktora wychodzącego z gabinetu na jej twarzy rozkwitł kolejny uśmiech, pełen radości, promienny; rozświetlający twarz dwudziestokilkuletniej kobiety. Wychodząc z przychodni, od razu ogarnął ją chłód a mroźny wiatr musnął jej jasne policzki, które zaraz otuliła grubym szalem, jak i nos. Żywe, niebieskie tęczówki rozejrzały się wokół i zastały taki sam widok jak wczesnego ranka, gdy przychodziła do pracy. Wszystko było oprószone śniegiem. Drogi i chodniki zaś oblodzone. Boże spraw, bym razem nie wpadła w śniegową zaspę. Bądź co bądź, Vanillie była totalną niezdarą i choć jej ruchom zazwyczaj towarzyszyła wrodzona delikatność i zgrabność, to niejednokrotnie biła naczynia, ślizgała się po gołoledzi i wpadała w śnieg, bądź o zgrozo lądowała na lodzie, nabawiając się kilku siniaków, które pojawiały się na jej mlecznej skórze za często. Przy doktorze Carnegie bardzo nie chciała wylądować na środku chodnika na tyłku. Tak więc wychodząc z przychodni, szła bardziej ostrożnie niż zwykle, a jednocześnie starała się dotrzymać mu kroku.
    — Właściwie, byłeś już kiedyś w „BnB”? Jeśli tak, podobało Ci się? Muszę przyznać, że sama nie bywam tam zbyt często, może kilka razy w miesiącu. — zagadała z uśmiechem. — Całe szczęście, że bar jest tak blisko przychodni, nie zmarzniemy za bardzo. — zaśmiała się cicho, przez cały czas idąc prosto. Minęli już bibliotekę i sklep, kiedy dziewczyna zadawała mu kolejne pytania. Zależało jej na tym, aby poznać go lepiej. — Przywykłeś już do mrozów w Mount Cartier? W Szkocji pewnie warunki pogodowe nieco się różnią? — kąciki jej malinowych ust rozciągnęły się w nieco szerszym uśmiechu. — Opowiesz mi jak tam jest? — zapytała wyraźnie ciekawa. Nigdy nie miała okazji zobaczyć choć malutkiej części kraju z którego pochodził. Zresztą, rzadko kiedy wyściubiła nos zza granic małego miasteczka. Nie żeby narzekała, choć nie należała do grona ignorantek, chętnie poznałaby inne miasta i miejsca. Była ich bardzo ciekawa, nie do końca wiedziała też co ją powstrzymywało na chociażby krótki wyjazd; czy była to babcia, jedyna rodzina jaka jej pozostała? A może był to strach, a może jedynym powodem był brak środków? Vanillie jednak nie myślała o tym zbyt często, a przynajmniej starała się nie myśleć.
    Już po chwili minęli maleńki zakład fryzjerski i radiostacje, skręcając w lewo trafili do baru Iana.
    — Tadam, jesteśmy! — panna Ilvesh z wesołym uśmiechem wskazała na szyld wiszący nad barem, z szerokim uśmiechem na ustach. — Widzisz? Niemożliwością byłoby się zgubić. To taka prosta droga. — rzuciła lekko i zaraz znaleźli się w środku. Niewiele ponad pół lokalu było zapełnione, pewnie ze względu na to, że był piątek. Ludzie chcieli odpocząć po ciężkim czy lekkim (w większości przypadków) tygodniu.

    Vanillie

    OdpowiedzUsuń
  36. Wchodząc do środka lokalu w pierwszej kolejności zsunęła z dłoni rękawiczki, wciskając je w kieszenie kurtki, zaraz ją rozpinając. Zsunęła z głowy czapkę i odwinęła szal, który opatulał jej szyję i niemal połowę buźki. Zdjęła kurtkę, wieszając ją na jednym z wieszaków i przekroczyła bar, lazurowymi oczami dokładnie lustrując otoczenie. Uśmiechnęła się widząc znajome twarze i delikatnie im pomachała.
    — Jeśli spędzisz tu dużo czasu, na pewno przywykniesz. Człowiek szybko się przyzwyczaja. — uśmiechnęła się nieco blado i inaczej niż zwykle, odrobinę smutno, bardziej sama do siebie niż do niego. Dosłownie na moment jej myśli odpłynęły do dość dalekiej przeszłości, kiedy to pogoda zabawiła się losem dwójki ludzi w bardzo okrutny sposób. Myślała o swoich rodzinach i nijak nie potrafiła powstrzymać tych myśli. Choć wspomnienia często ją przygniatały, nigdy nie dawała tego po sobie poznać. W końcu była wiecznie roześmianą, beztroską Vanillią Ilvesh. A każdy w Mount Cartier doskonale wiedział, że ów kobieta jest istnym promykiem szczęścia. Szybko odgoniła od siebie złe myśli, nie chcąc psuć dobrze zapowiadającego się wieczoru.
    — Przy barze będzie idealnie. — rzuciła z promiennym uśmiechem, który w natychmiastowym tempie rozjaśnił jej buźkę. Ruszyła tuż za nim i wsunęła się na wysokie krzesełko tuż obok niego. — A więc, czego się napijesz? Może zaczekamy, aż Ian nam coś poleci? Wydaje mi się, że go gdzieś widziałam… — odparła w zamyśleniu. Mimowolnie rozejrzała się po lokalu, jednak nigdzie nie dostrzegła właściciela. Postanowiła wrócić do wcześniejszego tematu, choć nie była pewna czy był on dla Octaviana wystarczająco interesujący. Może mężczyzna pragnął rozmawiać o czymś innym? — Właściwie, sama nie wiem dlaczego, ale Szkocja zawsze wydawała mi się wesołym i kolorowym krajem. — westchnęła w zamyśleniu i patrząc mu prosto w oczy, uśmiechnęła się czarująco. Dzieliła ich nieduża odległość. — Czy Szkoci nie noszą kiltu w czerwono-zieloną kratę i nie grają na puzonie? Masz taki strój? I puzon? — zapytała całkiem poważnie, a jej twarz rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech. Właściwie, uśmiechała się tak szeroko, że mogły ją od tego rozboleć policzki, w których właśnie ukazywały jej się urocze dołeczki.
    Ich rozmowę przerwało pojawienie się właściciela lokalu. Przywitał on ich szerokim uśmiechem.
    — Miło Cię tu widzieć, Vani. Nieczęsto do nas zaglądasz. Przyprowadziłaś doktora? — zagaił sympatycznym tonem. Co prawda tutejsi mężczyźni nie przepadali za przyjezdnymi, ale doktor Carnegie był wyjątkiem, a przynajmniej tak wydawało się złotowłosej. Widać było, że mieszkańcy darzyli go szacunkiem i był dla nich autorytetem. Vanillie niejednokrotnie zastanawiała się nad tym, czy zostanie tutaj na stałe, czy może po tych czterech miesiącach misji wróci do swojej Szkocji. Cóż, ona nie chciała by wyjeżdżał, choć raczej nie zebrałaby się na odwagę by mu to wyznać.
    — O, tak! To doktor Octavian Carnegie, bardzo dobrze nam się razem pracuje w przychodni. Mieliście już przyjemność się poznać? Doktorze, to Ian, właściciel lokalu i barman! Uwielbia tą pracę, prawda? — roześmiała się beztrosko i melodyjnie.
    — Na pewno nie tak mocno jak Ty swoją, Vanillie. Urodziła się po to by zostać pielęgniarką. Jej mama także nią była. — kiedy o niej wspomniał, promienny uśmiech dziewczyny zamienił się w nieco bardziej delikatny i pełen skrytej tęsknoty.
    — Tak… Mama była cudowną pielęgniarką. Nigdy jej nie dorównam. — rzuciła wesoło. — Więc, co pan Ian nam dziś poleci? Musisz nam zaserwować coś, co zachwyci mojego szefa. — zażartowała, cicho się śmiejąc. Jej spojrzenie powędrowało na Octaviana i mimowolnie zagryzła swoją dolną, malinową wargę.

    Vanillie

    OdpowiedzUsuń
  37. Sol przywykła do domu, w którym co chwila trzeba sprzątać, bo zawsze znajdzie się członek rodziny, który zapomni odnieść na swoje miejsce talerz, łyżeczkę, czy chociażby ściereczkę do starcia brudu po posiłku. Te znaki dające świadectwo o obecności człowieka nie były męczące, ani dokuczliwe. Ona po prostu uznawała, że przyjmując gościa, powinno być wszystko czyste, poskładane, dopięte na tip-top. Nie chodziło o nieporządek do końca, a raczej zaniedbanie i niedopatrzenie.
    Teraz jednak zupełnie nie zwracała uwagi na te puste szklanki pozostawione na parapecie, czy ślady mąki ba kuchennym blacie. W innych okolicznościach zapewne odczułaby wstyd i skrępowanie, domyślając się, że może uchodzić za bałaganiarę. Ale odgłosy domu skutecznie odwracały jej uwagę od całej reszty i teraz dzieliła uwagę między gościem, którego myśli próbowała odgadnąć, spoglądając na niego co chwila i hałasami z piętra.
    Mieszkając w takim miejscu, nie raz napotkała się na mniejsze i większe drapieżniki. Raz widziała watahę wilków, ale było to kilka dobrych lat temu, gdy wyszła na wieczorny obchód z tatą i ten pospiesznie nakazał odwrót. Do dziś żałowała, że nie przypatrzyła się dokładniej zwierzętom, które teraz jedynie czasami słyszała nocami podczas cieplejszych nocy. Zdecydowanie o wiele częściej mogła trafić na buszujące w koszach na śmieci szopy, nieskrępowane obecnością człowieka i wręcz wydające się nadąsane przez dzielenie się z nim przestrzenią.
    - Przyjdzie na dół?! - powtórzyła głucho i gwałtownie zatrzymała się na przedostatnim stopniu prowadzącym na piętro.
    Na ten moment najwidoczniej zapomniała, że właśnie sama wymyśliła powód hałasu, zwalając to na dzikie zwierzęta i obróciła się na pięcie, niemal wchodząc w mężczyznę. Mimo tego, co widać było na pierwszy rzut oka, było kilka rzeczy, których Sol się bała. Wciąż trwała w naiwnej obawie przed potworami, ale to ewidentnie wina jej wybujałej wyobraźni. A także pewnego rodzaju dziecinności, która nie została wypleniona z charakteru mimo rosnącej liczby w metryce.
    - Wiesz... może... - znów wyraźnie niezdecydowana i niepewna, szukała dobrego powodu do wycofania. Powodu, którego nie potrzebowało, przecież to był jej dom i wystarczyło jasno powiedzieć, żeby się nie interesował tym, co go nie dotyczy, by wrócili na dół i nie poruszali więcej tego tematu. Była zdecydowanie za dobrze wychowana i za mało konkretna, a teraz ważniejsze było by nie urazić doktora, niż zakończyć tę niezręczną farsę.
    - Odpuśćmy - poprosiła takim tonem, jakby wszystko w tym domu, było dyktowane właśnie przez niego. - Jutro zadzwonię po speca w tych sprawach i wykurzy stąd wszystko, co nieproszone - kiwnęła głową i podniosła dłonie, układając je na przedramieniu mężczyzny, które opierał na barierce od schodów, by tę barierkę puścił.
    Była spięta i wydawała się nawet wystraszona. Doskonale wiedziała, co się dzieje z jej domem i równie mocno chciała to zatrzymać tylko dla siebie. Jakże by było prościej, gdyby powiedziała to wprost, nie pozwalając im opuścić kuchni.
    - Nie mogę gościa narażać na taki stres - wywineła się kolejny raz i na powrót przybierając pogodny wyraz twarzy, objęła Octaviana pod ramię, zmuszając by także i on zawrócił na końcówce drogi na piętro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nim zrobili połowę kroków w dół, znów rozległ się huk i ramiona Sol opadły, a uśmiech zniknął jej z twarzy. Co innego udawać, że się nie słyszy łomotu z góry, gdy pracuje się samemu w ukropie w kuchni. Co innego zignorować jeden, czy drugi trzask, popijając z gościem herbatę. Ale co innego zmierzyć się z ewidentnym kłopotem, dość wstydliwym i krępującym w towarzystwie obcego człowieka. Niezaleznie od tego kim był pan doktor, Sol zważywszy na swój charakter chciała, aby pałał do niej sympatią i czuł się swobodnie w jej towarzystwie. Stąd poczęstunek, stąd jej uprzejmość. Ale spotkała go godzinę temu, zaprosiła do swojego domu wykazując sporą dozę ufności, a także głupoty z swojej strony. Niestety nie starczyło jej już tej gry, do kontynuowania przemiłej pogawędki w obliczu tej sytuacji, jaka sprawiała, że nastrój zupełnie uległ zmianie.
      - Przepraszam - cofneła ręce i uniosła głowę, patrząc w górę na to pietro, które doprowadzało ją do irytacji i strachu, że dom zawali jej się na głowę. - Powinieneś już iść, a ja skontaktować się z tym specem niezwłocznie - stwierdziła i była to pierwsza tego dnia konkretna informacja, jaką od niej usłyszał. A jednak potrafiła podejmować szybkie i słuszne decyzje!

      Usuń
  38. Daisy ufała współczesnej medycynie, ale nie lubiła ściągać na siebie uwagi. Miała wrażenie, że i tak wszyscy wiedzą, co dzieje się w jej domu, ale nie chciała się z tym afiszować. Gdyby chodziła do lekarza z każdą kontuzją spowodowaną przez męża, dostałaby tam kartę stałego klienta. Wtedy na pewno ktoś poczułby się zobligowany, by się tym zainteresować, a tak, wszyscy mogli udawać, że nic się nie dzieje. Nie odbijało się to na niej dobrze, bo coś, co potraktowała jako nadwyrężenie kostki, było prawdopodobnie pęknięciem i teraz często cierpiała, czy to przy zmianie pogody, czy to po większym wysiłku, bo kości chyba źle się zrosły. Znosiła to jednak bez zająknięcia, myśląc o swoim synu, jego szczęściu i jego spokoju. Nie wiedziała, co przyniesie jej przyszłość, ale mogła mieć nadzieję, że Patrick się opamięta, przynajmniej ze względu na Teddy'ego.
    Do Iana przychodziła w poszukiwaniu spokoju i samotności, ale głównie dlatego, że trudno rozmawiało jej się z miejscowymi. Była jedną z nich, owszem, jednak nie w takim stopniu jak Patrick, wtopiony w okoliczny krajobraz, bliski przyjaciel każdego z sąsiadów. Wszyscy wiedzieli, że ich małżeństwo nie układa się jak z bajki, a ludzi z małych miasteczek mieli tendencję do obierania stron w przypadku konfliktów. Tutaj logicznym było, którą stronę wybrała większość osób z ich otoczenia.
    Ilekroć Daisy z kimś rozmawiała, miała wrażenie, że jest uważnie obserwowana i oceniana. Nawet pozornie niewinne pytania sprawiały, że czuła się jak na przesłuchaniu i myślała jedynie o tym, by uciekać i gdzieś się schować. Z przyjezdnymi było inaczej. Owszem, nowy doktor na pewno nie był głupi i nie uwierzył w jej bajkę o małym wypadku, ale nadal pozostawał kimś z zewnątrz. Osobą pozbawioną uprzedzeń, nieoceniającą; kimś, kto nie wtyka nosa w cudze życie. A Daisy już dawno nie miała z kimś takim do czynienia.
    – Tak mi powiedzieli. Gość od prześwietleń chyba wie, co mówi. – Wzruszyła niedbale ramionami, bo nawet, jeśli się mylił, to nie byłaby to jej pierwsza zaniedbana kontuzja. – To minie. – powiedziała nagle, dostrzegając nieprzychylne spojrzenia szczególnie siedzących nieopodal dwóch drwali. Machnęła do nich ręką, na co odpowiedzieli uśmiechami, bo jeden z nich chodził z nią do szkoły. – Nie lubimy tutaj obcych. Wystarczy, że ktoś przybywa spoza miasteczka, żeby wszyscy łypali na niego groźnie. A pan, panie doktorze, jest z...? Nie znam się na akcentach, a wersji słyszałam już wiele. – Uśmiechnęła się lekko, zupełnie naturalnie.

    Daisy

    OdpowiedzUsuń
  39. [Chętnie spróbowałabym zestawić mój promyk słońca z tym Twoim uroczym, do tego pięknym Szkotem, ale mogę też zaczekać na kolejnego pana, tym sposobem miałabyś już zapewniony jeden wątek! Nie wiem, jak jest z wątkowym obłożeniem Twoich panów, więc decyzję pozostawię Tobie. ;)]

    Elsie

    OdpowiedzUsuń
  40. Od: V.
    Dla: Octaviana Carnegie.
    Treść: Choć spojrzenia chwile trwały, podobałeś mi się cały. Wszystko Twoje miłe jest, każde słowo, każdy gest. Za ten wiersz nie gniewaj się, bo naprawdę lubię Cię!

    OdpowiedzUsuń
  41. Od: Sol, która uwielbia wpadać w tarapaty i zacinać się w starej budce telefonicznej :D
    Dla: Pana Doktora Octaviana Carnegie
    Treść: klik

    OdpowiedzUsuń
  42. [Taki mały sadysta we mnie siedzi!
    A tak całkiem serio, dziękuję za miłe powitanie i bardzo chętnie przygarnę któregoś z Twoich panów na wątek. Z istniejących zdecydowanie kupuje mnie pan doktor, ale mogę też zaczekać na nowego, jak wolisz. Astra jest nowa, więc przyjmę każdy wątek, każde powiązanie. ;D]

    Astra

    OdpowiedzUsuń
  43. [Cześć :)
    Ano, smutno, bo jak tu się nie smucić kiedy tak bardzo los kopnął ją w tyłek. I na pewno masz rację; coś tam radosnego musi w niej siedzieć, w końcu nie zawsze była totalnym smutasem :P
    Jeśli chcesz i masz wenę, ochotę i moce przerobowe to chętnie bym coś napisała, czy to z panem lekarzem, czy to z panem leśniczym, lub też z kimś jeszcze.]

    ~Cait

    OdpowiedzUsuń
  44. Zima nie była najlepszym okresem na podróżowanie, zwłaszcza licząc na łaskę przejezdnych, zwłaszcza polegając na własnych nogach. Zwłaszcza z dzieckiem. Gdyby kilka miesięcy temu przyszło jej do głowy przebyć prawie sześćset kilometrów w ten sposób, postukałaby się zapewne w czoło.
    Człowiek nigdy nie jest świadomy, że życie może się tak zmienić w przeciągu kilkunastu sekund.
    Życzliwy kierowca zabrał ją z trasy, kiedy nie miała już siły iść. Wszak droga z mieszkania do autostrady była nie do przebycia autobusem czy innym metrem. Kilka, acz niewiele kilometrów, uszła o własnych siłach, niosąc małą Cillę na rękach, a torbę z rzeczami dla dziecka – na ramieniu. Swoich rzeczy nie miała wiele. Komórka, która wreszcie się rozładowała, portfel z dokumentami, ale niemalże bez pieniędzy. Nie stać jej było nawet na przejazd pociągiem.
    Nazywał się Anthony, pomógł jej się ułożyć na tylnych siedzeniach swojego minivana. Miał fotelik dla niemowlaka, opowiadał o swojej córce, która niedawno skończyła rok. Ciekawe, przyszło jej wówczas do głowy, czy moja w ogóle dożyje roku.
    Cilla nie protestowała. Zasnęła niemal natychmiast; ją samą zresztą też zmorzył sen. Anthony śmiał się, że delikatnym kobietom powinno się zabronić samotnych podróży; gdybym to nie był ja, porządny, psze pani, facet, to jeszcze by was kto okradł albo wywiózł zagranicę, gdybyście spały. Podwiózł je do Winnipeg; stamtąd udawał się w inną stronę. Był wczesny poranek – Leah skoncentrowała się więc przede wszystkim na poszukiwaniach jedzenia i kolejnego transportu.
    Zdarzało się jej, oczywiście, zatrzymać gdzieś na jakiś czas, ale zdawała sobie sprawę, że nie mogą zostać dłużej w żadnym większym mieście.
    Dlatego w końcu trafiła tutaj. Zagłębiała się w stan Manitoba coraz bardziej i bardziej. Wykończona, zmordowana nieustającą podróżą, z pochlipującym i zmęczonym dzieckiem na biodrze, zagryzała zęby, stawiając krok za krokiem, by nie poddać się i nie zamarznąć na środku tej lodowej osady. Uparcie podążała w stronę jedynego widocznego w nocnym mroku punktu – niewielkiej drewnianej chatki nieopodal. Było już dosyć późno, wydawało jej się, że dochodzi jedenasta w nocy, ale w okienku paliło się słabe światło, przesłonięte jakby zasłonką lub czymś w tym rodzaju. Fotel na ganku wyglądał tak przytulnie! Leah najchętniej skuliłaby się na nim i zasnęła tak, jak stała. Niemniej jednak, przez wzgląd na dziecko nie mogła sobie na to pozwolić. Zastukała delikatnie do drzwi, krzywiąc się – jej ręce sztywniały z zimna.

    Leah Myers

    OdpowiedzUsuń
  45. Sol już była pewna, że nie może dłużej odkładać remontu. Może nie czas był na jakieś wielkie zmiany, ale reperowanie zapadnietego dachu i obluzowanych okiennic na poddaszu stanowiły poważny problem. Na dodatek huk w całym domu sprawiał, że ostatnie noce niemal zupełnie nie spała. Jakkolwiek związana czułą się z przeszłością i jakkolwiek mocno chciała, by było jak dawniej, nie miała prawa tak zaniedbywać domu. Powinna mysleć teraz o sobie przede wszystkim, w końcu to ona żyła i tu mieszkała, a nie osoby, które już dawno zostały pochowane.
    Takie akty odwagi, jak zażegnanie niektórych sentymentów zdarzały się u niej naprawdę rzadko. Teraz jednak decyzja o wprowadzeniu do domu osoby, która oceniłaby szkody i na dodatek podjęła się ich napraw była konieczna. Nawet cukiernia ucierpiała przez jej niedosypianie i ciągłe zmęczenie. Poza tym nad lękami trzeba umieć zapanować, a ten który dokuczał jej najbardziej, w tym momencie mogła po prostu zignorować, bo czyż tak naprawdę ta samotność nie była do końca nieco przerysowana?
    W wtorkowy poranek, przed przyjściem przyjaciela, miała zamiar sama spojrzeć na to, co dzieje się u góry. Jesli on miał się przerazic, ona nie chciała być równie zaskoczona, dlatego przed ósmą rano weszła na piętro, z zamiarem uprzątniecia tych wszystkich prześcieradeł, którymi pozakrywała meble jak w muzeum. Ostatniej nocy zerwał się mroźny wicher, a zima wciąż dawała o sobie znać, w związku z czym okiennica w pewnym momencie pchnięta sią natury otworzyła się, gdy zamek już jej nie przytrzymał i Sol stojąca tuż przy oknie, została uderzona wystającą klamką w plecy. Zaskoczona zupełnie takim atakiem poleciała w przód, lądując na starej szafie. Była osobą, która zwykle nie miewa wypadków, ale jeśli już to musi być to łomot robiący wrażenie. A wypadki chodzą po ludziach i minutę później Sol leżała zamiast na szafie, to obok, przygnieciona odchylonymi drzwiami od mebla, bo nie chcąc stracić zebów, próbowała odskoczyć w bok i jakoś... wyszło na to, że wcale nie jest kotem i spadać bezpiecznie nie umie. Szczęście w nieszczęście, że po pierwsze w zasięgu ręki na niskiej komodzie znalazł się stary telefon; po drugie przewrócona szafa nie wprowadziłą efektu domino i reszta rzeczy stała jak chwilę temu, nieruszona i niewzruszona wydarzeniem sprzed chwili. I po trzecie że przy upadku szafa się rozleciała i teraz mniej wagi przyciskało kobietę do posadzki.
    -Vani, ratunku! Ten dom chce mnie zabić – wyjęczała do słuchawki, wybierając numer z pamięci do przychodni, bo ta była najbliżej i była pewna, że przyjaciółka jest tam od przynajmniej godziny, w związku z czym dodzwoni się do kogoś znajomego i na pewno otrzyma pomoc.
    Ruda nie miałaby nic przeciwko leżeniu jeszcze kilka minut. Ale i podłoga, na której wylądowała była niewygodna i nacisk szafy sprawiał, że czuła jak urosnie wielki siniak na boku, a fiolet to zdecydowanie nie był jej kolor. Pozostawało jej więc czekać, a gdy niedługo po telefonie do jej domu dotarła pomoc, na widok osoby, która zdecydowanie nie była Vanille, na moment zaniemówiła. Słowa odebrał jej także ten wyraz twarzy, jaki dostrzegła u pana doktora, gdyż jako osoba głównie zdana na samą siebie, to zwykle ona martwiła się o wszystkich wokół i była tak przejęta cudzymi wypadkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. -Co ty...? - ugryzła się w język, nie kończąc pytania i podparła się dłońmi o podłogę, wychodząc spod mebla dzięki pomocy Octaviana.
      Idiotyczne pytanie, skąd się tu wziął. Pracował tam gdzie Vani i najwidoczniej był bliżej aparatu, gdy ten zadzwonił. W miasteczku, gdzie niebywale rzadko ktoś się pojawia, jeszcze trudniej jest przywyknąć do myśli, że przybyło o jednego mieszkańca.
      - Chyba tylko się poobijałam – sapnęła i łapiąc blondyna za ramię, wstała krzywiąc się z ogólnie odczuwanego dyskomfortu.
      Miała wrażenie wrażenie, ze wszystko ma posiniaczone i zdretwiałe. A na dodatek nie jadła śniadania! Nie było chyba żadnych ran, którymi musiałby się zająć, choć na wszelki wypadek Sol sama spojrzała po sobie, przesuwając dłońmi po ciele, aby być na sto procent pewna, że wciąż jest w jednym kawałku. Gdy palce dotknęły prawego boku skrzywiła się, tak samo przy biodrze i już wiedziała, że nie tyle deski z szafy, ale te od podłogi miały swój udział w tym poobijaniu.
      -Dziękuję, znów mnie ratujesz – podniosła oczy na wystraszoną twarz i odetchnęła głeboko, pilnując się w tym momencie bardzo mocno, by się nie rozpłakać. Bynajmniej z bólu ciała. Dotarło do niej właśnie, że dom jej się wali na głowę.
      Gdyby to Ferran przyszedł godzinę wcześniej, może by nie poszła sprzątać na upartego. Może w ogóle by nie poszła na pietro i pozwoliła komu odkryć że zapadł się dach i okna są do natychmiastowej wymiany. I może nie skończyłoby się to tak dramatycznie i teraz nie byłaby przygnębiona jeszcze bardziej.
      - Muszę usiąść – powiedziała cicho, zwieszając głowę i cofnęła ręce, puszczając mężczyznę, z zamiarem posadzenia tyłka z powrotem na podłodze, gdzie wciąż walały się dechy. A wbijając w nie spojrzenie, zupełnie nic nie widziała i czuła tylko, jak z oczu leci ciepło na policzki.

      Usuń
  46. W momencie gdy klapnęła na podłogę, poczułą kolejne miejsca, na których lada moment wykwitną siniaki. Nie było to jednak najwazniejsze, a właściwie to na tę chwilę zupełnie się tym nie przejęła. Obtarcia, obicia doskwierały zaledwie kilka dni, a to co się wydarzyło teraz w tym domu, odbije się na niej o wiele poważniej niż podrażniona skóra, czy stłuczony mięsień. Nie była specem, nie miała pewności, czy ten stan jest zagrożeniem dla reszty konstrukcji, nie wiedziała zupełnie jak i z której strony się zabrać za remonty i naprawy. Nie była pewna nawet do kogo może się teraz zgłosić z tym problemem, który ewidentnie ją przerastał.
    Bezgłośnie chciała sobie pochlipać i poużalać się nad losem przez kilka minut. Zupełnie nie przypominała tej Sol jaką poznał Octavian zaledwie parę dni temu, gdy ratował ją zakleszczoną w budce telefonicznej. Zniknął uśmiech, a oczy straciły ten promienny blask, nie biła od niej ani iskierka radości, jaką zarażała zwykle ludzi wokoło. Była po prostu zrozpaczona, wystraszona. Gdy więc przykucnał przed nia i pochwycił jej podbródek, unosząc jej twarz ku górze, zacisnęła mocno wargi. Nie okazywała słabości przy innych, a smutki chowała głeboko pod poduszką, bo bardzo lubiła siebie taką, jaką widzieli ją inni. I chciała, by blondyn też taką ją znał i zapamietał, radosną, pełną życia, spontaniczności i pomysłów. W tej chwili jednak nie starczyło jej sił, by udawać, jakby nic się nie wydarzyło, szczególnie że byłoby to po prostu idiotycznym nadwyrężaniem własnych sił.
    -Mam nadzieję – wyszeptała cicho, obawiając się, ze gdy powie coś choć odrobinę głośniej, to głos jej się załamie i płacz ją pokona, a teraz i tak powstrzymywała się przed wybuchem.
    Nie przypuszczała, że jej telefon wywoła takie zamieszanie i wyrwie doktora z spokojnego trybu pracy, który co dzień miał ten sam rytm, to samo tempo. Wiedziała doskonale jak wyglada życie w Mount Cartier i sama do niego przywykła, choć kogoś z zewnątrz mogło to nudzić. Ale nie spodziewała się ujrzeć właśnie jego w swoim domu po alarmowym wybraniu numeru do przychodni i tym bardziej zaskoczył ją tym szczerym wyznaniem, jak bardzo się o nią wystraszył. To było... dziwne. Sol nie przywykła do troski, bo zwykle to ona ją okazywała innym. Oczywiście on miał to wpisane w zawód, ale sposób w jaki to powiedział sprawił, ze Duval poczuła się naprawdę osobliwie. Wyjątkowo.
    Uniosła dłoń i oplotła palcami jego, odsuwając od swojego policzka. To naprawdę było niepotrzebne i speszyło ją do tego stopnia, że poczuła, jak kwitnie na jej twarzy rumieniec zupełnie nie związany z płaczem. Mimo tych ciągłych żartów i wesołego tonu, prócz pracowitości za jaką można było ją podziwiac, była tylko kobietą, wystarczająco wrażliwą, by móc źle zrozumieć pewne gesty i słowa. Zwłaszcza od przystojnego przejezdnego, którego widzi się drugi raz w życiu i drugi raz on ratuje jej życie.
    -Jesteś bohaterem, naprawdę, poważnie – cofnęła dłoń i obiema przetarła oczy i policzki, pozbywając się śladów po płaczu. - Ale nic nie możesz zrobić, tu potrzebna by była ekipa remontowa z co najmniej tuzina facetów.
    Oho, wróciła pogodna Sol. Lecz trwało to tylko parę sekund, bo gdy wskazała okręznym ruchem na katastrofalny stan jej domu, a jej spojrzenie przesuneło się z niebieskich oczu, swoją drogą niebywale intensywnej barwi, na wyrwę w ściane i oberwany sufit, wstrząsnął nią szloch, nad którym już nie potrafiła zapanować. Schowała twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu, kuląc ramiona, a przez ich bliskość natrafiła czołem na męskie ramię. Potrzebowała tego i potrzebowała na to dobrej chwili.
    - Wyjdźmy stąd – poprosiła w końcu cicho, gdy śladem po tym wybuchu słabości zostały podpuchniete oczy i drżąca broda.

    OdpowiedzUsuń
  47. Mount Cartier straszyło ludzi z zewnątrz tym spokojem, który sprawiał, że panowała w nim osobliwa atmosfera i niemal magiczna aura rodzinnego gniazda. Każdy znał każdego i nawet gdy potrzebowano pomocy, zdarzało się, że nie trzeba było o nią prosić, a przychodziła niespodziewanie sama. I może w przypadku Sol także podobnie by się tak zdarzyło, gdyby tylko nie trzymała własnych trosk i problemów jedynie dla siebie, a czasami otworzyła usta nie tylko po to, by się uśmiechać. Sama była sobie winna tym nieszczęściom, które teraz sprowadziły na nia płacz.
    Chwyciła dłoń Octaviana pewnie i mocno, a gdy pomógł jej się podnieść, nie miała ochoty jej puścić. Był niemal obcą osobą, a okazał jej tyle troski i zrozumienia, cierpliwości i empatii, że nie mogła nadziwić się, jak taki mężczyzna z wielkiego świata się tu znalazł i to zupełnie sam. Był ewenementem. Choć jego otwartość była zawstydzająca niekiedy, to pod pewnymi względami nie róznili się od siebie wcale. I to było niespodzianką, która sprawiała, że Sol zastanawiała się nad tym, jak musiał wyglądać świat Octaviana, że z własnej woli od niego uciekł. Bo przybycie do tutejszych stron, nie było niczym innym, jak ucieczką.
    -U ciebie? - powtórzyła niepewnie, wodząc wzrokiem po skrawku skóry na karku, której nie przysłaniało ubranie. Miała wrażenie, że jest zdecydowanie za blada i nie pasuje do reszty ciała Octaviana, choć akurat ta absurdalna myśl zapewne pojawiła się w jej głowie, gdy mózg próbował odreagować szok sprzed parunastu minut.
    O tym jeszcze nie myslała. Jasne było, ze zostać tu nie może. Ale znała tu wszystkich i gdy padła propozycja blondyna, zatrzymała się na ostatnim stopniu, unosząc dłonie do góry i zaczęła masować skronie palcami. Głowa jej pekała. Ale temat, który został poruszony, był teraz priorytetem, więc ruda musiała w trybie błyskawicznym prześledzić listę osób, u których mogłaby się zatrzymać na dłuższy czas. Ferran odpadał, bo w jego chatce niedawno już się ktoś pojawił. Tilly... miała trudny okres, a zbyt wesołe towarzystwo Sol nie zawsze jej służyło. Były jeszcze dwie osoby, ale rzadko można je było złapać, a nie chciała czatować pod ich domami, zamarzając na schodkach przed wejście... No i wiedziała, którą chatkę zamieszkuje Octavian, a musiała mu przyznać, że miejsca starczyłoby spokojnie dla dwóch, a nawet trzech osób.
    -Jesteś pewien? - spojrzała na niego uważnie, wsuwając dłonie w tylne kieszenie jeansów. To był szalony pomysł, ale zły nie był...

    OdpowiedzUsuń
  48. Brawo, smołka. Mkniesz jak burza z wszystkimi tymi ikonkami, także osobiście życzę Ci, żeby było ich jak najwięcej, a na ten moment gratuluję dotarcia na metę i zdobycia nagrody za 50 komentarzy fabularnych! :)

    OdpowiedzUsuń
  49. Najpiękniejsze w Mount Cartier było to, że każdy będąc tu sobą nie mógł być nikim. Ludzie się tu szanowali i nie brali pod uwagę takich rzeczy jak znaczenie nazwiska, czy wielkość majątku. Tak błahe i przyziemne sprawy odsuniete był na bok, robiąc miejsce po prostu ludzkiej zyczliwości. Sol nawet nie wiedziała, jak wiele może znaczyć nazwisko Octaviana, nie sądziła, że ma do czynienia z kimś, kto jest poważany za oceanem właśnie ze względu na to, czyim jest synem. To naprawdę był inny świat, choć na pewno było mu o wiele lżej na sercu, gdy przebywał w Kanadzie i miał po prostu święty spokój.
    Na jej twarzy malowała się jak na dłoni walka argumentów za i przeciw. Jego propozycja nie była zła, ale nie była pewna, czy po pierwsze wypada tak obcemu człowiekowi się zrzucać z wszystkimi swoimi problemami na głowę, a po drugie miała też gdzieś z tyłu głowy alarmujący sygnał o możliwości powstania nieprzyjemnych komentarzy ludzi z miasteczka. Jakby nie patrzeć ta mała społeczność zawsze wiedziała o wszystkim, co się działo w granicach Mount Cartier. Ona już raz znalazła się na językach i sporo czasy minęło, nim własnym usmiechem i pracą przychyliła sobie te najwieksze plotkary. W tej niechęci do gadulstwa sąsiadek, podzielała zdanie z swoim przyjacielem, choć w przeciwieństwie do niego, nie umiała się nie przejmować i ignorować przykre słowa. I nie chodziło o nią do końca, a po prostu nie chciałą, by jakaś przykrość spotkała lekarza, któremu do tej pory już zawdzięczała tak wiele, mimo że spotkali się jedynie dwukrotnie. I tak, w myślach nazywałą go Bohaterem, bo za każdym razem ją ratował – dosłownie.
    -Dziękuję ci - uśmiechnęła się łagodnie i przygryzła na moment wargę, decydując jednak odrzucić tę miłą propozycję. - Nie mogę się zgodzić. Jesteś tu na misji, a nie po to, żeby ratować leniwe i niedbałe mieszkanki miasteczka. Mam się gdzie zatrzymać – zapewniła, choć tego ostatniego nie była pewna, acz zawsze zostawał zajazd, w którym nigdy nie było kompletu gości... I nowy właściciel, co już wystarczyło, by wywołac poruszenie w miasteczku.
    Mimo to zeszła z schodków i ruszyła do drzwi wyjściowych, by się ubrać. Musiała stąd wyjść. Musiała też przejść się po najbliższych przyjaciołach i podpytać, czy jest możliwość ugoszczenia jej na … jakiś czas. Nie umiała nawet określić tego, ile zajmie remont, na który jej nie było notabene stać. Ubierając kurtkę, obrociła się do Octaviana, nie tracąc tego bladego uśmiechu, by odegnać z jego głowy zmartwienia. To były jej problemy, nie jego.
    Nie wiedziała jeszcze, że ujrzy go znów tego dnia pod wieczór, zmuszona przyjść właśnie do niego z prośbą o możliwość dokonania wyboru ponownie, bo zostanie jej jedyną nadzieją. I ratunkiem. Po raz trzeci.

    OdpowiedzUsuń
  50. Chwiejnym krokiem weszła do środka, czując znajomą falę upokorzenia w związku z zawracaniem głowy obcym ludziom. Nienawidziła zdawać się na łaskę innych, ale teraz nie miała specjalnie wyboru. Zacisnęła więc zęby i, lekko kołysząc w ramionach dziecko, które niespodziewanie zasnęło, powiedziała:
    – Przepraszam za najście. N-nie bardzo mam dokąd... Nieważne. Może mogłybyśmy tu zostać na jedną noc?
    Nie potrafiła powiedzieć, jak bardzo w tej chwili nie znosiła człowieka, któremu chciała oddać całe swoje życie, a któremu oddała tylko serce, będące w tej chwili daleko stąd – a przynajmniej ta część, nie tkwiąca tutaj, przy córce. Nie chciała nigdy żebrać o pomoc i nie wiedziała przedtem jak to jest, kiedy nie ma się dokąd pójść, z czego żyć, gdzie mieszkać.
    – J-jak mi zapisze pan swój adres, zapłacę za nocleg... Kiedy tylko znajdę pracę. To nie potrwa długo – obiecuję, miała na końcu języka, ale powstrzymała się. Nie wiedziała, ile jeszcze będzie się włóczyć po wioskach, walczyć o przetrwanie. Tak bardzo tęskniła za własnym domem, że nie potrafiłaby nawet wypowiedzieć tego słowa.
    Mała Cilla otworzyła nagle swoje błękitne oczy i zapłakała cicho. Leah przełożyła ją na drugie biodro i spróbowała uspokoić. Nie chciała zakłócać spokoju gospodarza, który wpuścił je do swojej chatki. Nie chciała być ciężarem. Nie chciała znaleźć się w takiej sytuacji.
    Ale nie miała wyjścia, przynajmniej na razie.
    Pamiętała, jak jeszcze w dzieciństwie, marzył jej się podobny domek na odludziu, z tym, że wyobrażała to sobie zupełnie inaczej. Ona i jakiś kochający człowiek, mnóstwo psów, może jakieś dziecko. Nie planowała zostać matką, ale Cillę pokochała, ledwie poczuła jej pierwszy ruch. Ze swoim wyglądem nastolatki często brano je za siostry, a starsze panie w sklepie marudziły za jej plecami coś o nieletnich puszczalskich gówniarach, ale nie przejmowała się tym. Miała cudowną córeczkę, cały swój świat, i nic nikomu do tego.
    Spojrzała wyczekująco na mężczyznę, który ocalił je przed śnieżycą, po czym spuściła wzrok, wbijając go w swoje buty.

    [Przepraszam, że tak krótko, poprawię się!]

    Leah Myers

    OdpowiedzUsuń
  51. W Mount Cartier każdy znal każdego. Kazdy dom miał swojego mieszkańca, o którym inni wiedzieli znacznie więcej, niż zwykli sąsiedzi. To tak jakby w mieścince żyli sami krewni, wszyscy spoufaleni i swobodni. Ale ludzie są tylko ludźmi i pewne cechy, nigdy nie znikają, jak zazdrość, zajadłość, poszukiwanie sensacji, lub właśnie poprawianie własnej sytuacji kosztem innych. Plotki, z góry brane jako coś złego i podłego, mogły narazić na szwank niesplamioną niczym reputację doktora z Szkocji. A Sol nie chciała się przyczynić do tego, abys tracił i tak niewielkie grono pacjentów. Wyraźnie było widać, że przybył tu nie tylko po to, aby pracować, ale też by odpocząć i spróbować innego życia. Jakie miała prawo, by niweczyć jego plany? O nie, nie było szans na to, by Duval dobrowolnie mu zaszkodziła, nawet jeśli tego nie rozumiał. Nawet jeśli trochę się poświęcała dla jego dobra.
    W życiu Sol nie było drugiej połówki. Dziewczyna miała dobre i otwarte serce, ale za to brak szczęścia w miłości. Być może dlatego, ze sama tę miłość okazywała aż za bardzo do ludzi. Kończyła jako przyjaciółka, co na pierwszy rzut oka zupełnie jej nie powinno przeszkadzać, w końcy była właśnie taką przyjacielską osobą. No ale... ale w końcu ile można znosić odtrącenia na rzecz koleżanki, albo kogoś o tak odmiennym charakterze, aż dziw brał nad wyborem niektórych facetów? No ale nie użalała się nad swoim panieńskim stanem cywilnym, choć w wieku podchodzącym pod trzydziestkę, chyba powinna zacząć się martwić.... Jednak nie. Przywykła po prostu do tego, że w takiej zbyt wesołej trzpiotce to raczej nikt się nie zakocha, w związku z czym temat uczuć, jakoś zszedł na dalszy plan.
    -Jesteś niezastąpionym wybawcą – zapewniła, chcąc by ten przygaszony wyraz szybko zniknął z jego twarzy i zastąpił go uśmiech, jaki widziała przy jego ostatniej wizycie w jej domu. - Choć mam nadzieję, że nie będzie już więcej tak dramatycznych sytuacji, w której będziesz zmuszony mnie ratować – dodała z zażenowaniem, czując się w tym momencie jak największa ciamajda na tym zakątku świata. Cóz, najprawdopodobniej mogło tak być, ale nie chciała aby to było zauważone, a tym bardziej podkreślane.
    Gdy wyszli, zadrżała czując zimny powiew wiatru. Niebawem zima zacznie odpuszczać, a temperatury zelżeja, lecz to nie dziś jeszcze. Spojrzała na Octaviana i odruchowo sięgnęła poły jego kurtki, ciasno je zamykając na szerokiej klatce piersiowej blondyna.
    -Jeśli nam się lekarz rozchoruje, to kto go wyleczy? - upomniała wesołym tonem, chcąc go rozweselić. To co zobaczyła, gdy wpadł do jej domu, była pewna, że na długo i głeboko zapadnie jej w pamięć. Lecz nie był to wyraz, który chciałaby u niego oglądać na co dzień.
    Było wczesnie, ale już wiedziała, że czeka ją długo dzień. Do obskoczenia miała kilka domów, choć ta liczba i tak malała o jeden... dwa. Ferran miał już lokatora, a znając go wiedziała, że nie brało się to znikąd i nie chciała wkraczać teraz na ten teren. A jedna z przyjaciółek... cóż, ewidentnie przeżywała teraz cięższy okres i chyba po prostu nie wypadało jej się zrzucać na głowę. Nie zmieniało to faktu, że większość znajomych zostanie dziś zaatakowana w swoich progach.
    -Odprowadzę cię – nie była to propozycja, a oświadczenie decyzji, jaka już została podjęta. - Idę w tamtym kierunku – wyjasniła na wszelki wypadek, gdyby poczuł się urażony, iż tym razem to ona przejęła rycerskość w tym duecie.
    Puściła go i cofnęła się o krok poprawiając swoje rękawiczki, czapkę i zapinając zamek własnej kurtki wysoko. Byłą gotowa do drogi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wedrówka jaką przebyła przez uliczki Mount Cartier była niepotrzebna. Wystarczyło się zastanowić, kto z znajomych ma wolne łózko i dostatecznie dużo cierpliwości, by ją przygarnąć. Swoją radością może i zarażała, ale dociekliwość i wszędobylskość potrafiła być męcząca, jak rosnący stos pytań u czterolatka. Wiedziała o tym doskonale. Dlatego nie wracałą do domu wielce zrozpaczona i zdziwiona. Rozpaczy i owszem, nie ubyło, ale też nie mogła mieć nikomu za złe, że żyje swoim życiem i nie ma miejsca na niespodziewanego gościa.
      Późnym popołudnie, gdy nadeszła szarówka, zatrzymała się znów przed swoją chatą. Chatą, która się waliła, jak doskonale to ujął jednym słowem przyjaciel, choć wtedy miała ochotę go palnąć w ucho za tak bezpośrednie i po prostu krzywdzące jej zdaniem okreslenie. Ale miał rację, nawet jeśli nie chciał, a tego nie znosiła. Stała u progu dobry kwadrans, nim weszła do środka. Wyszła po kolejnym, ciągnąc za sobą wielką torbę na kółkach, wypełnioną do połowy. Zostać nie mogła, ani nie chciała przynajmniej nie na tę noc. Gdzieś się musiała podziać.
      Wizyta w zajeździe i rozmowa z nowym właścicielem nie skończyła się tak, jak Sol zakładała. Facet okazał się niewychowanym gburem i nie miała zamiaru błagać go o pokój, za który była gotowa zapłacić. Przecież nie prosiła o darmowy nocleg! Już nie tylko smutna, przygnębiona, ale i rozgniewana, roztargniona i zagubiona w całej gamie emocji, jakie przyszło jej dziś odczuwac, skierowała się w stronę przychodni. Bezwiednie kroczyła przed siebie. Zatrzymała się przed domem, jaki zajmował Octavian i dopiero gdy zapukała do drzwi, zdała sobie sprawę z tego, co wyprawia w tym momencie. Poczuła... skrępowanie i nawet wstyd. Lecz z drugiej strony także i nadzieję. Był w końcu jej bohaterem. Tylko czy nie wykorzystuje go aż za bardzo?
      Trochę już zmarzła, więc gdy drzwi się otworzyły, pocierając o siebie dłonie, posłała mu lekki uśmiech i wskazała na torbę, którą miała z sobą. Czerwony nos piekł od mrozu, a chodzenie po mieście okazało się cięższe dla organizmu, niż mogłaby przypuszczać.
      -Dobry wieczór. Myślisz, że to jedno łózko, jest nadal wolne? - spytała skrępowana, przystępując z nogi na nogę i modląc się w duchu, by po prostu wciagnął ją do środka i podał coś gorącego do picia.
      Mało prawdopodobne było, aby w ciągu dnia znalazł się ktoś jeszcze, kto nie ma gdzie się podziać. Tu naprawdę nikt nigdy nie przyjeżdżał, acz ostatnimi czasy zdarzało się to nad wyraz często. Statystyki w tej kwestii na pewno wariowały i osiągały maksymalne wartości na przestrzeni lat, była tego pewna. I też bardzo niegrzecznym było zakładać, że sam mężczyzna nie zmienił zdania. Na dodatek oczekiwanie, że z radością zaprosi ją do środka i ugości było bezczelne, ale sytuacja w jakiej się znalazła była ekstremalna i chyba budziła w niej te struny, które zwykle był uśpione.

      Usuń
  52. To ile życia było w Octavianie ją zaskakiwało. Nie poznała dotąd drugiego takiego mężczyzny. Tu w Mount Cartier, każdy był zyczliwy i pomocny, ale nie było tej iskry i tej radości na widok osoby, które można udzielić pomocy. To przychodziło ludziom tak naturalnie, jakby po prostu z tym się urodzili, nie dziwiło, ani nie budziło innych większych emocji. A Tavey zaś wszystko brał dzielnie na siebie i to było tak ujmujące, że nie sposób było oderwać od niego oczu, gdy się czegoś podejmował. Nie wiedziała, czy tylko ona to dostrzega, czy może patrzy na niego przez pryzmat jego pochodzenia zza oceanu, albo może po prostu od momentu gdy ją pierwszy raz uratował, przypisała mu tę łatkę bohatera i właśnie tak teraz go oceniała? Podobało jej się to i tyle.
    Gdy wycofał się do kuchni, zaczęła się rozbierać. Swój bagaż na ten moment wcisnęła w kąt korytarza przy drzwiach, by nie zawadzała. Zdjęła buty, podciągając wysoko na nogawki wąskich jeansów grube wełniane skarpetki, kurtkę z upchanymi w rękawy czapką, szalikiem i rękawiczkami odwiesiła na wieszak obok lekarskiego płaszcza. Zaczesała odruchowo w tył opadające na oczy kosmyki, które od kilku godzin siedzenia pod czapką były niesforne i naelektryzowane jak diabli i strzelały pod palcami. Rozejrzała się z progu po chatce i musiała przyznać, że jest dużo nowocześniej urządzona od jej własnej. Nie chodziło oczywiście o styl wystroju, bo był równie miły i przytulny, ale po prostu brakowało tu starych meblościanek, których prawdopodobnie nie produkuje się od parunastu dobrych lat, może więcej nawet. Było tu chyba też więcej przestrzeni przez inne ustawienie mebli. Nie sądziła, aby Octavian tym się zajął, raczej tak tu wszystko zastał i ewentualnie sam wprowadził pewne poprawki...? Kto wie.
    Przeszła przez salon i wkroczyła zaraz za nim do kuchni. To był ciężki dzień, faktycznie zmarzła jak zdążył zauważyć, ale teraz naprawdę nie mogła przestać się uśmiechać. Był to uśmiech delikatny, trochę wstydliwy, ale takie zakończenie tej wędrówki z torbą przez Mount Cartier nie było wcale nieprzyjemne. I oczywiście dostrzegła ruch ust pana doktora na widok tego, co za tobą przytaszczyła! Czy ją to dotknęło? Bynajmniej.
    -Ładnie ci tu urządzili domek – pochwaliła, zatrzymując się w progu i stanęła obok, opierając się o framugę ramieniem.
    Nie chciała sama się panoszyć, wolała zostać oprowadzona, albo i owszem panoszyć się, ale pod jego czujnym okiem. Jak na razie jednak spodobało jej się to, co widziała mimochodem. Najbardziej do gustu przypadł jej salon, szczególnie dwie kanapy. W połączeniu z kominkiem całość tworzyła trochę romantyczną atmosferę, czyli to, co kobiety jak Sol, trochę rozmarzone i dostatecznie wrażliwe, lubiły najbardziej.
    -Dziekuję – odebrała kubek z gorącą herbatą, czując jak samo trzymanie rozgrzanej porcelany sprawia, że zmarzniete członki się rozluźniają. A to słowo prawdopodobnie będzie najczęstszym, jakie pan doktor będzie od niej słyszał.
    Obróciła się, cofając do rozległego salonu. Ostrożnie, by nie rozlać ani kropli, pokonała odcinek do kanap i przysiadła na brzegu jednej z nich. Od razu stwierdziła, że ta bliższa kominka zostanie jej ulubioną. I natychmiast zganiła się w duchu, bo przecież to aż nazbyt zuchwałe zakładać, że spędzi tu więcej czasu, niż było konieczne. Już i tak zrzuciła siebie i swoje problemy na głowę Octaviana. Upiła łyk gorącego napoju i czując, jak ciepło spływa do gardła, po czym rozlewa się wewnątrz rozgrzewając ciało, wyprostowała nogi. Spojrzała na blondyna i uśmiechneła się szerzej.
    -Wolałabym, żebyś ty mnie oprowadził – odezwała się po chwili.
    Była pewna, że na jej własne rozglądanie się też przyjdzie czas, acz w tym momencie nie czuła się dostatecznie swobodnie, by samej się panoszyć. Dodatkowo nie miała na to sił tego wieczoru, była zmęczona i przemarznięta. Marzyła o grubej pierzynie i wcześniej gorącej kąpieli. O tych życzeniach jednak nie wspomniała, pozostawiając wszystko Octavianowi. Jego dom, jego zasady i w zaistniałej sytuacji pozostawała biernym gościem, nie chcąc o nic więcej prosić.

    OdpowiedzUsuń
  53. W ogóle nie sądziła, aby jej skrępowanie zostało zauważone. Chyba nie doceniała jego spostrzegawczości, albo po prostu za mało go poznała podczas tych kilku spotkań, by móc stwierdzić, że dostrzeże drobne zmiany, które zwykle pozostawały nieprzyuważone. Za uśmiechem można było tak wiele przecież ukryć! I Sol odpowiadało to, jak widzą ją inni, patrzyła na siebie trochę ich oczami. I nagle zjawił się Octavian, a wraz z nim świeża szczerość... Ironiczne, że sam uciekł od świata i bliskich, których nie było właśnie na to stać.
    -Usiądź – poprosiła, klepiąc miejsce obok siebie. - Chyba nigdzie już nie musimy dziś iść, prawda? - Uśmiechneła się delikatnie i objęła oburącz ciepły kubek, popijając z niego kolejne łyki gorącej herbaty, która pomagała jej kończynom odzyskać czucie. - Pierzyna nie ucieknie – obiecała rozbawiona.
    Pościel w kropki... tego się nie spodziewała u pana doktora. Strzelała raczej w paski i to dwukolorowe, trzy co najwyżej! A tu taka niespodzianka. Spodobał jej się ten komplet, szczególnie, że kiedyś miała podobny... Kolory to był jej świat o tak.
    Miała wrażenie, że Octavianowi zaczęło się spieszyć, by jej pokazać domek i zaprowadzić do pokoju, który miała zająć. A ją w tym momencie dopadło słodkie lenistwo. Cały dzień spędziła na nogach i brnąć w śniegu na ponad trzydziestostopniowym mrozie, zdązyła się zmęczyć. Co prawda to wszystko odegnało jej myśli od walącej się i wręcz niebezbiecznej dla zdrowia i nawet życia ludzkiego chaty, ale nie miała ani chwili wytchnienia przez ostatnie godziny. Teraz miała ochotę posiedzieć, wypić do końca herbatę i po prostu wyciszyć się po wrażeniach, które ją roztrzaskały. Właśnie tak się czuła, rozbita.
    -Jak tu cicho – zauważyła z namysłem.
    Ostatnim razem gdy byli u niej, a nawet poprzednim, jej ściany wydawały złowróżbne odgłosy. Ale nawet wcześniej tak naprawdę nigdy nie było tam cicho. Zawsze gwar rozmów, śmiech, czy śpiew nosiły się echem i wypełniały przestrzeń. Tutaj tego zabrakło.
    -Nie czujesz się tu samotny? W tej ciszy? - spojrzała znad kubka na blondyna, obserwując go nieprzerwanie.
    Gdy tu dotarła, marzyła o gorącej kąpieli i śnie. A teraz nie chciała się ruszyć z kanapy, bo najcenniejsze mogło okazać się towarzystwo i zwykła pogawędka. Wyspać się zawsze zdąży.

    OdpowiedzUsuń
  54. Przyjaciele Sol wiedzieli, ile ukrywa za uśmiechem. Ona sama często nie zdawała sobie sprawy z tego, że popadła w błędne koło i w nim utknęła. Dopasowała się do obrazu siebie w oczach innych i za nim chowała problemy, troski, rozterki i inne uczucia prócz radości. A żyć i radzić sobie samemu w takim miejscu jak Mount Cartier na prawdę nie było łatwo. Szczególnie tak rodzinnej osobie, która z dnia na dzień została sama, odpowiedzialna za dom, za biznes który był w rodzinie od pokoleń. Sol czasami płakała w poduszkę, czując, że nie da rady, że to ją przerasta.
    Cały dzień chodziła po miasteczku. Teraz gdy usiadła, a dłonie ogrzewała o gorącą porcelanę kubka, miała wrażenie, że nie będzie w stanie znów się podnieść. Czuła mrowienie w mięśniach ud i łydek i gdy Octavian klapnął obok, uśmiechnęła się lekko. Oferując jej gościnę, na prawdę ratował jej tyłek. I na pewno nie zasłużył by wysłuchiwać jęków i żali z ust zmęczonej dziewczyny.
    - Tam nie zawsze tak było - zaczęła, stając w obronie swojego domu, ale i sytuacji, bo czuła, że mężczyźnie należą się wyjaśnienia jej postawy. W końcu to jej upór wpędził ją w tak powazne kłopoty.
    - Tu się urodziłam i mój dom zawsze pełen był zapachów, kolorów i głosów. Zawsze przechodziło przez niego mnóstwo ludzi, bo mieszkali tam i moi dziadkowie i rodzice, wszyscy razem. Nigdy nie było tak cicho, tak... zimno - podparła się wygodniej na kanapie i wyprostowała nogi, opierając pięty o posadzkę, by wyciągnąć je jak najdalej i tym samym rozciągnąć nieco.
    Zimno to było idealne określenie. Ale nie miała na myśli temperatury. Chodziło o atmosferę, która teraz było jej cięzko zmienić. Może też chodziło o to, że trochę jej się odechciało starać tylko dla samej siebie.
    - A piekarnik jest doskonałym słuchaczem -dodała w ramach odpowiedzi żartem na żart, choć jego uszczypliwość zupełnie by jej nie uraziła. - Nie myslałam, że szukasz samotności - przyznała szczerze, podnosząc wzrok na mężczyznę, nawet obróciła się w jego kierunku, by nie musieć przekrzywiać głowy i uchronić kark od ścierpnięcia. - Ciszy i owszem, ale bardziej... spokoju - wyjaśniła choc i tak niejasno, bo nie potrafiła sama znaleźć odpowiednich słów. Była już bardzo zmęczona.
    Ciszę można dzielić z ludźmi. A on zrobił na niej wrażenie całkiem towarzyskiego człowieka. Być moze szukał ucieczki nie od ludzi, a od konkretnych ludzi, wybranych, którzy sprawili, że nawet w towarzystwie czuł się sam. Potrafiłaby to zrozumieć.
    - Tak się czuję przede wszystkim bezpiecznie, jakkolwiek absurdalnie to brzmi w obecnej sytuacji - znów opadła głebiej na kanapie, opierając zmęczone plecy. - Bez względu jak sypią się ściany, jak trzeszczą odszczelnione okiennice i jak skrzypią drzwi, to dom - wzruszyła ramionami, czując że przy tym temacie w gardle zaczyna rosnąć jej gula. Zamilkła więc i zacisnęła mocno zęby, powstrzymując zbierające się w kącikach oczu łzy. Nie chciała się rozkleić, zdecydowanie dziś ten jeden wybuch, którego był świadkiem Octavian był wystarczającym dowodem na to, jak faktycznie sobie radzi ruda. Prawdopodobnie od dzisiejszego poranka, to właśnie on - paradoksalnie najmniej znana jej osoba w okolicy, wiedziała o niej najwięcej.

    OdpowiedzUsuń
  55. Nie potrafiła zrozumieć rodziny, w której nie ma ciepła, za to pojawia się zawiść, kłamstwa i intrygi. Bo rodzina to ludzie, to bliscy i ci drodzy ludzie, którzy sprawiają, że ciepło czuje się głebiej niż na skórze, podczas wieczornego siedzenia blisko kominka. Ona miała cudowną rodzinę, dzięki której potrafiła się otworzyć także na innych ludzi. I pewnie właśnie dzięki temu, że w domu mogła z wszystkiego się zwierzyć i z wszystkim wygadać, we wszystkim zaufać, tak samo zachowywała się obecnie wobec innych na co dzień. I chyba należała właśnie do tych naiwnych ludzi, którzy nigdy się nie zmieniają, nigdy nie wątpią w innych. Na razie jednak nie miała powodów, by to zmienić, bo nawet dziś, spędzając wieczór z obcym człowiekiem, była pewna, że on jej nie zawiedzie. Przecież do tej pory tyle dobra spotkało ją z jego strony, że nie mozliwym było, aby stała jej się tu krzywda. I to właśnie on był tą osobą, która wybawia ją z opresji.
    -Też tak słyszałam – uśmiechnęła się lekko i gdy Octavian wstał z kanapy, zmarszczyła nieznacznie brwi mimowolnie. Bo nie chciała, by gdziekolwiek odchodził.
    Jak na cukiernika uważała się za mało profesjonalną i doświadczoną osobę. Piekła słodkości głównie z przepisów babci, któe także powielała jej mama. Czasami, ale to zdecydowanie bardzo rzadko kombinowała z zamianą składników, dodaniem czegoś nowego, lub ograniczeniem tego, co jak sądziła, jest zbędne, a nawet szkodliwe. Jej eksperymenty jednak lądowały głównie w brzuchu okolicznego leśniczego, a więc też nikt nie mógł obiektywnie ocenić jej kreatywności i smaku. Była jednak łasuchem i to niezaprzeczalnie, zatem gdy pojawił się przed nią słoik z czymś o aromacie mleczko-cukrowym, wyprostowała się, zaglądając przez otwór do środka na karmelowe kostki.
    -Nie lubisz słodyczy? - zaskoczona ilością, jaka pozostawała w szkle, biorąc pod uwagę, że nie przyjechał tak niedawno, bo dni upływały dość szybko jeden po drugim, zwątpiła, czy rzeczywiście jest tak nieskazitelny, jak uważała do tej pory. No bo... jak to? Lekarz, który nie podjadał....?
    Wsunęła palce przez otwór i chwyciła jedną kostkę, po czym wsunęła ją do ust. Wyczuła smak mleczka, cukru i posmak typowo maslany. Ale miks wszystkich składników skomponował się w jeden i smaki zmieszały w jeden tak, że nie można było powiedzieć, który przewodzi. Wygrywała oczywiście słodkość w tym wyrobie, ale niejednoznaczna, jak w przypadku spróbowania czystego cukru.
    -Nie bardzo wiem co sądzić o tym, ze tyle tego jeszcze masz nietkniete – stwierdziła ze śmiechem i bez pytania wysunęła dłoń, wyciagając z słoika kolejną kostkę.
    Jego umiejętność odwrócenia uwagi Sol od kłopotów była wręcz niesamowita. Jesli tak radził sobie z trudnymi pacjentami jak z nią, to na pewno wygrał już niejedną lekarska nagrodę. Bo to chyba nie było tak, ze ruda wydawałą się szczególnie łatwa w obsłudze?
    -O rety... - jeknęła zaraz i bynajmniej nie z rozkoszy nad słodkim poczęstunkiem.
    Cały dzień ciągnięcia walizki w końcu dał jej się we znaki. I teraz rwący ból barku, który czuła od popołudnia odezwał się silnym ukłuciem. Była pewna, że po spokojnie przespanej nocy jej przejdzie, szczególnie że już od dwóch godzin nic jej nie dokuczało. Niestety silny ból ukuł ją akurat w momencie, gdy obok siedział lekarz i teraz nie mogła udawać, że nic się nie stało, a widząc jego wzrok zakneła sobie usta, wsuwając cały prostokącik naraz między zęby.
    - Ciagałam walizkę cały dzień, nadwyrężyłam rekę – mruknęła niewyraźnie i opadła znów głebiej na kanapę, opierając się, jakby chciała się w zapaść w te poduszki.

    OdpowiedzUsuń
  56. To zadziwiające, że wychowując się w cukierniczej chatce, nigdy nie znudziło jej się podjadanie. Tak naprawdę gdy wypiekała tuzin ciasteczek, zawsze pierwsze musiała spróbować. To samo było z blaszką ciasta, odkrawała kawałek, by spróbować, jak skończyły się jej prace, a przecież jeszcze przed włożeniem do piekarnika, także brała na język czy to surowe ciasto, czy nadzienie, czy chociazby krem. Szczęściem odziedziczyła te dobre geny po tacie, więc jeszcze nie rósł jej brzuchol, choć mogło to być też spowodowane tym, że gdy już objadła się słodkości podczas pracy, zapominała o pełnowartościowym posiłku poza nią.
    Sol zdecydowanie spełniała wszelkie stereotypowe wyobrażenia o osobie, która troszczy się o innych. Sama siebie zaniedbywała. Wszelkie symptomy urazu, choroby były bagatelizowane, bo w sumie przywykła do tego, że co jej nie rozłoży na łopatki, w końcu się zagoi, ustąpi i po prostu przejdzie. Nie chorowała też szczególnie, więc nie miała nawyku bycia szczególnie czujną w przypadku przeziębienia chociażby o. Cieszyła się z tego, że mimo bladości i chudości, zdrowie ma mocne i gdyby teraz nie spędzała czasu z lekarzem, pewnie by starała się co dnia bardziej rozruszać ramię, spać na tym drugim boku, ewentualnie smarować jakąś maścią uśmierzającą ból barku i tyle. Do przychodni udałaby się zapewne dopiero w momencie, gdy ból byłby nie do zniesienia a ruch ręki tak ograniczony, że miałaby trudność w trzymaniu blaszek.
    -Ale to naprawdę... - zaoponowanie w otrzymaniu pomocy było kolejnym nawykiem tej kobiety. To ona zajmowała się ludźmi, ona rozpieszczała ich podniebienia i przy okazji poprawiała humor własnym żartem i pogodą ducha. I bynajmniej nie czuła się sama z tego powodu zaniedbywana!
    Być może sam ton Octaviana uciszył ją przed wymiganiem się. A być może poszanowanie dla jego zawodu i dla niego samego miało tu też jakiś wpływ. Przyjechał niedawno, ale ludzie go polubili i dość szybko porzucili wszelką nieufność względem niego. Został zaakceptowany i ruda była pewna, że pacjentów mu przybywało, a szczególnie tej płci pięknej, czemu zupełnie nie potrafiła się dziwić. Był uprzejmy i dobrze wychowany, troska jaka biła z jego oczu idealnie zgrała się z wybranym zawodem, a przy tym miał tak cudowny uśmiech, że spotykając go na swej drodze, nie potrafiła czuć niczego poza ciepłem w sercu. Był naprawdę niesamowitym człowiekiem.
    Z skrzywioną miną i to bynajmniej nie przez ból, usiadła prosto i podniosła sweter, ściagając go z jednego barku i pozostawiła tak zwisający na drugiej ręce i na szyi, przy czym odwróciła się w stronę kominka. Cienki pasek topu, który miała pod spodem, podciagneła wyżej do szyi, żeby odsłonić bark. Nie sądziła, aby wykwitł tak jakiś siniak, ale też nie oglądała się dziś w lustrze, nie miała na to zupełnie czasu, ani głowy.
    - Śmiało – pokiwała głową na znak zgody, choć i tak miała wrażenie, że on jej nie potrzebuje, a znów przemówiła przez niego zwykła uprzejmość.

    OdpowiedzUsuń
  57. Sol nie była dobrą kłamczuchą, a do aktorki brakowało jej rownie sporo. Odczuwała mocny dyskomfort i raczej nie miała zamiaru teraz się wymigiwać i go oszukać. A skoro miała do czynienia z lekarzem, czy na pewno dałby się nabrać? Siedziała więc starając się niepotrzebnie nie napinać i w momencie gdy jego palce nacisnely najbardziej stłuczony punkt, wzdrygneła się lekko. Zacisneła odruchowo powieki, przyznając, że to jest to miejsce, które dokucza jej dziś cały dzień.
    - Popołudniu zaczeło boleć - dodała, bo wciąż nie potrafiła połączyć tego z wypadkiem na poddaszu i upadkiem pod ciężarem szaf. Jakby nie patrzeć... kilka godzin później zaczęła odczuwać skutki po incydencie, po którym ją zastał w tak beznadziejnej sytuacji.
    Jego propozycja spadła jej z nieba. I choć potrafiła z łatwością nawiązywać kontakty z ludźmi, a utrzymywanie relacji nie sprawiało jej wiekszych trudności, to jednak nie mogła zapomnieć, że Octavian jest jej obcy. Czy też inaczej, o ile jej to nie przeszkadzało, lub po prostu potrafiła własne zmieszanie i skrępowanie ukryć, o tyle nie mogła zapomnieć, że jest dla niego kimś zupełnie obcym. Mimo wspanialych manier, których dawał popis za każdym razem, jak się spotykali przypadkiem. Mimo wzorowego wychowania i taktu, którego inni panowie z miasteczka, mogli mu pozazdrościć. Sol martwiła się po cichu, że w pewnym momencie ktoreś z nich zacznie czuć się niezręcznie mimo dobrych chęci pomocy drugiej osoby.
    Nie wiedziała zupełnie co zrobił, ale jego dłonie sprawiły, że poczuła przyjemne ciepło na skórze. A ucisk, który mimo uzytej siły, zniwelował ból, zamiast go dokładać, wydał się wyjatkowo przyjemny. Zamiast jednak studiować jego zdolności i magię ciepła lekarskich dłoni, po tym jak Octavian oznajmił, że powinno byc lepiej, poprosiła prędko o oprowadzenie. Była na prawdę zmęczona. Poza tym stres z całego dnia po wielu godzinach dawał o sobie znać i przez to własnie po wypiciu ciepłej herbaty, zjedzenia czegoś słodkiego ruda poczuła, jak dopada ją senność.
    - Obiecuję przygotować z rana pyszne śniadanie, dobranoc - pożegnała blondyna pod drzwiami pokoju, jaki jej oferował, znikając w środku.
    Szczerze, nie miała nawet czasu się rozejrzeć po wnetrzu. Poza tym mrok lampki na nocnej szafce nie pozwalał jej dostrzec wszystkich elementów i szczegółów wystroju. Teraz najwazniejsze było, że miała nad głową cały dach, a w środku było sucho i ciepło. Dzięki temu i świadomości, że obok za ścianą jest życzliwa osoba, zasneła na prawdę szybko, na dodatek w ubraniu, bo nie znalazła sił nawet na przebranie. Za to wcześnie jeszcze przed świtem, na palcach przeszła przez dom, by wziąć gorący prysznic.
    Nie znała zwyczajów i trybu dnia gospodarza, ale nie przypuszczała, aby zrywał sie na nogi tak wcześnie, bo przychodnia otwierana była dopiero za dobre trzy godziny. Dlatego pewna, że Octavian śpi i się teraz na siebie nie natchną, wyszla z łazienki z jednym ręcznikiem owinietym wokól włosów do góry na kształt turbanu, drugi zaś okrywał jej ciało, choc należał do tych większych, lecz niewystarczająco, aby zakryć więcej niż tułów od piersi po tyłek i nawet skrawek ud. gdy zatem przed sobą ujrzała zaspanego jeszcze męzczyznę, zachlysneła sie powietrzem, łapiąc kurczowo materiał przy piersi.

    <3

    OdpowiedzUsuń
  58. Podobno najwazniejsze jest pierwsza noc spędzana w nowym miejscu. Podobno sny, które nawiedzają człowieka właśnie tej pierwszej nocy, zdradzają, jak się będzie żyło w nowym miejscu. Sol długo nie mogła zasnąć. Miała ochotę przewracać się z jednego boku na drugi, acz bół jednej strony sprawił, że musiała zadowolić się jedynie przewrotami z jednego boku na plecy i ewentualne lądowanie na brzuchu, a tego ostatniego na prawdę nie cierpiała. Ale gdy bardzo wczesnie wstała, a nie potrzebowała do tego budzika, czuła się na prawdę wypoczęta. To chyba ta świadomość, że nie mieszka sama, nie jest zdana tylko na siebie, a za ścianą ma na prawdę dobrą duszę, sprawiła, że poczuła spokój w sercu.
    Rozchyliła usta, lecz nie wiedząc, co powiedzieć, wpatrywała się w niego dobrą chwilę. Była dużą dziewczynką, ale ciekawość z wczesniejszych lat nigdy jej nie opuściła i widząc jego taksujące spojrzenie, uniosła zagadkowo jedną brew, opierając dłoń na biodrze, jakby chciała w ten sposób zapytać No i co tam ciekawego widzisz?. Sama miała ogromną ochotę odwdzięczyć się tym samym, skończyło sie jednak jedynie na przelotnym obrzuceniu spojrzeniem jego odkrytych ramion, jakby chciała upewnić się, że siła jaką od nich czuła, faktycznie sie tam kryje i wzniosła oczy do sufitu. Trwała w ciszy trochę speszona, trochę wystraszona ewentualnym upomnieniem gospodarza i na jego ostatnie słowo, nie wytrzymała, parskając śmiechem. Cholera ten człowiek był uroczy i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo! Nie sądziła, że to ona go zawstydzi, bo akurat do tego nie przywykła, uchodziła chyba za najbardziej wstydliwą dziewczynę w okolicy, więc teraz oddychając z ulgą, bo nie zapowiadało się, aby jej latanie w ręczniczkach rozzłościło Octaviana, opuściła dłoń z biodra rozluźniona.
    - Dzień dobry - uśmiechnęła się szeroko i ruszyła dalej korytarzem, mijając go, a będąc blisko niego, poklepała go lekko po ramieniu. - To ja powinnam przeprosić, nie przygotowałam się... Nie sądziłam, że wstajesz tak wcześnie, zapamiętam to. No i dawno już z nikim nie mieszkałam - wyjasniła swój strój, czy też jego brak, bo pewnie to najbardziej go zaskoczyło i kierując się do swojego pokoju, obróciła się na pięcie, krocząc tyłem. Dzięki temu mogła zlustrować go od tyłu, czego nie spostrzegł! Cwana była.
    - Zaraz zrobię śniadanie, nie spiesz się! - zawołała i zaraz zniknęła za drzwiami, czując w duchu przedziwną ekscytację.
    Okej, spotkanie było nieprzewidziane i trochę poczuła się niezręcznie. I musiała być świadoma, że jeszcze nie raz sytuacje krępujące, czy dziwne im się przydadzą, jeśli mają zamiar razem mieszkać. Tyle że schodząc do kuchni zupełnie o tym nie myslała i było to ostatnią rzecza, jaką mogłaby się przejmować. Co więcej, gdy szukała talerzyków, na których mogłaby umieścić pokrojone pieczywo, kubków na gorącą kawę, sztućców do jajecznicy, nie troskała się nawet stanem swojego domu i własną biedną sytuacją. To Jezu jakie uciekło z ust mężczyzny, po tym jak ją zlustrował bardzo jej się spodobało, choć nie była do końca pewna co może znaczyć i to właśnie ten moment wspominała, przewijając jego minę i ton jak w filmie, gdy jak w transie szykowała poranny posiłek. I nie musiał się oczywiście martwić, ze znów zastanie ją prawie nagą, bo wskoczyła w wygodny podkoszulek i miękkie jeansy, choć zapomniała związać wilgotne kosmyki, z których leciały kropelki wody mocząć materiał bluzki na ramionach i łopatkach.

    Solka <3

    OdpowiedzUsuń
  59. Chłód jaki panował na zewnątrz, zupełnie nie dosięgał kobiety, gdy krzatała się po kuchni. Co prawda od wilgotnych włosów koszulka zdążyła już przemoknąć na ramionach i łopatkach, na rękach wyskoczyła gęsia skórka, ale ewidentnie nie odczuwała zimna, ciągle się ruszając. Starała się odgadnąć, gdzie co lekarz ma pochowane, aby nie stukać szafkami i nie otwierać każdej szuflady, ale nie obyło się bez poznania niemal każdego zakamarka kuchni. W jej włąsnej nie zmieniało się nic od kilkudziesięciu lat, w związku z czym ułożenie, o jakim zdecydowała jej babka, nadal było aktualne i tam Sol mogła poruszać się nawet z zamkniętymi oczami. Tu wszystko było inaczej odstawione i zaaranżowane, ale nie sprawiło jej większych trudności przygotowanie posiłku.
    Gdyby tylko znała Octaviana nieco lepiej, mogłaby przygotować mu to, co najbardziej lubił. A tak poszła na łatwiznę. Nie wiedziała nawet, o której wychodził do pracy, a nie chciała zabierać mu zbyt wiele czasu. Właściwie to... chyba najbardziej chciała być niewidzialna, aby nawet nie odczuł jej obecności, a na pewno nie miał się na coposkarżyć. Mogła w ramach podziękowania za pokój sprzatać, dbać ogólnie o dom, gotować, pobawić się w taką cichą gospodynię - choć to byłoby dość spore wyzwanie, gdy nie potrafiła zbyt długo wysiedzieć w ciszy. Chciała, aby nie pożałował swojej propozycji, ale też żeby skorzystał z jej obecności. Nie wpadła tylko jeszcze na to, w jaki sposób, będzie mogła się odpłacić za tą dobroć. Bo choć twierdził i powtarzał, że wystarczy podziękowanie i świadomość, że jej nic nie jest, to ona sama uważała inaczej. On po prostu jeszcze jej nie poznał za dobrze i nie wiedział, jak wielkiej wagi jest ten problem z domem i ile znaczy dla rudej.
    Drgnęła zaskoczona nagłą obecnością mężczyzny tuż obok. Nie zwróciła uwagi na odgłos kroków z schodów, nie przywykła do tego po prostu i z reką uniesioną nad kubkiem gorącej herbaty, spojrzała na niego. Widząc uśmiech na jego twarzy, nie mogła nie odpowiedzieć tym samym i wręczyła mu jeden z ciepłych napoi, skinieniem wskazując na zastawiony stół.
    - Na pewno się nie otrujesz - zapewniła pogodnie i chwyciła drugi kubek, siadając na krześle po drugiej stronie stołu. - Czy ci zasmakuje to inna sprawa, tu jest wszystko - stwierdziłą rozbawiona. Jej pieczenie było szeregiem eksperymentów, z gotowaniem podobnie, bo przepisy... to były tylko wskazówki, prawda?
    Upiła łyk herbaty, lokując spojrzenie w twarzy blondyna i z zaciekawieniem mu się przyglądała. Ciekawa była co go tu sprowadziło. Ile ma lat. Jakie życie wiódł tam w Szkocji. Nie wiedziała o nim zupełnie nic właściwie, prócz tego że ma dobre serce i szczerze nie niepokoiło jej to. Teraz po prostu uderzyła w nią beznadziejność jej sytuacji i lekkomyślność podjetej decyzji, bo wpakowała się do domu kogoś obcego. A może on tak na prawdę lubił mieszkać sam i być tylko z sobą? Może był bardziej podobny do jej przyjaciela z lasu, niż koleżanki z sąsiedniego domu?
    - Musisz mi koniecznie powiedzieć w jakich godzinach wstajesz i wychodzisz do pracy i wracasz, żebym więcej nie wyskakiwała w ręczniczku - zadecydowała. - Bo jak któregoś dnia go zapomnę, to będzie kiszka - zaśmiała się z własnego żartu i sięgnęła swobodnie po kawałek skrojonego pieczywa, które ustawiła na środku stołu między nimi.

    <3

    OdpowiedzUsuń