to, ile ma lat, zależy od dnia i rozmówcy. przyjezdna
Powiedziała,
że zna się na grzybach, a potem ucieszyła się, że trwa zima,
więc na razie nikt nie mógł zweryfikować tych słów – bo z
jakiegoś powodu odniosła wrażenie, że w opinii mieszkańców
Mount Cartier zdrapywanie kropek z muchomorów nie było
doświadczeniem uprawniającym do nazywania siebie grzybmistrzem. Może
i nie była specjalistką od borowików i ich kolegów, ale za to umiała stać na rękach i robić fikołki, bo jej tata zarabiał na życie jako klaun. Ona klaunem nie była, ale czasami czuła się jak pajac – co najgorsze, nikt nigdy jej za to nie płacił.
[Przeczytałam dwa razy i tak się zastanawiam... jako kogo wpisać ją do tych przyjezdnych: grzybiarka czy jednak akrobatka (o ile takową faktycznie była i nie dodaję jej za dużo do tych fikołków). ;D
OdpowiedzUsuńMimo wszystko: cześć znowu. Dobrze, że nie uciekłaś od nas na długo. June bardzo przyjemna, a tej możliwości zmieniania sobie wieku to pewnie niejedna kobieta w MC jej zazdrości! Tu każdy aż za dobrze wie ile ma lat kolejna, potencjalna stara panna. :D
Oby z June aktywniej Ci się żyło.]
Solane Candover
Ojej, ojej, ojej! Jaka urocza przyjezdna. Wprawdzie chowa buźkę za kubkiem, ale pozwól, że moi chłopcy i tak będą uważać ją za atrakcyjną. A ja jako autor mam tylko jeden problem: wielki niedosyt po przeczytaniu KP, która niewiele ukazała. Właściwie to nic. Teraz znam ból innych użytkowników, kiedy zaglądają do Declana ;c. Niemniej jednak witam cieplutko i raz jeszcze z inną postacią :). Obyś znalazła dla niej miejsce. A jak nie znajdzieszto zapraszam do Scotta pod kocyk... cokolwiek miałoby to znaczyć.
OdpowiedzUsuńDeclan & Scott
[Ha xD grzybki halucynki! Max nie będzie korzystał, ale grzyby na pewno kiedyś kupi :D Hejka!]
OdpowiedzUsuńMax
[Jakbym ten styl już gdzieś widziała, ale ja tak w sumie mam z każdą postacią o imieniu June, na jaką się natknę, więc... Powiedzmy, że zgłębianie meandrów rządów Dymitra Szemiaki wyżarło mi mózg i już nie wiem, jak się nazywam, a co dopiero co mi przypomina czyjaś karta. ;P
OdpowiedzUsuńTo tak słowem wstępu, ja właśnie w taki dziwny sposób pragnę zakomunikować, że wpadłam powiedzieć dzień dobry i przywitać nową postać. Cześć, czołem, wytrwałości z June życzę. ;)]
Hafza
[Braki edukacyjne w grzybobraniu dość dobrze zaznaczyłaś w tekście, ale uznałam, że jak już się podaje to można uznać, że wszyscy uwierzyli na słowo. Na pewno któryś starszy pan poręczy za nią i powie, że na pewno na tych grzybkach to ona się zna tak samo dobrze, jak on. ;D Z bezrobotną nie będzie problemu, możemy tak też zrobić, bo te kombinacje zawodów i nie zawodów są faktycznie trudne do opisania jednym słówkiem. Grunt, że jest rozwiązanie problemu. :D
OdpowiedzUsuńSama bym Ci coś zaproponowała, ale już mam mini kolejkę, a nie wiem ile czasu jednak mi zostanie po sesji na produkowanie się tutaj, więc na razie June odpuszczę. Ale nie zdziw się jak wpadnę za tydzień i uznam, że wątek mi potrzebny już, natychmiast, bo June taka fajna, że może w końcu Sol wyszłaby z tego męskiego kręgu i raz na rok spotkała się z jakąś przyjezdną.]
Solane
[Tak sobie dumałam, czy Inigo jeszcze do nas zawita, czy nie zawita, chyba mam już odpowiedź. Aczkolwiek godne zastępstwo mu sprawiłaś! Co prawda nadziwić się nie mogę, jak ogromna różnica między tamtą, stosunkowo obszerną kartą a tą króciutką, ale jak już nieistniejka zauważyła, to tylko działa na plus, bo wzbudza (niezdrową) ciekawość i sprawia, że człowiek chce więcej, dużo więcej. Mam wrażenie, że Crabtree z Mysie by się całkiem nieźle dogadała, gdyby nie istotny fakt bycia niemiejscową. Chociaż mogę się mylić, może to tylko pozory, w końcu niewiele o tej pannie wiem.
OdpowiedzUsuńCześć ponownie! Nie zamarzaj znów z June jak z Widdicombem i baw się z nią dobrze. :) Niech tylko więcej kropek z muchomorów nie zdrapuje, bo coś mi się widzi, że nie wszyscy mieszkańcy Mount Cartier to tak wyśmienici grzybiarze jak Crabtree, a przedwczesne, nagłe zgony cieszą chyba wyłącznie pracowników miejscowego zakładu pogrzebowego.]
Mysie
[Bueh, bo ja to już się nigdzie nie ukryję, tak się wszystkim pozwoliłam opatrzeć. ;P Ale nie no, Dima zamieszał czy nie - gdzieś się przelotem musiałyśmy już spotkać. Racja jest też taka, że nie ma co drążyć tematu, napiszę jeszcze, że gdyby ci wątku brakowało (choć to chyba nie grozi), to zapraszam do siebie. ;P]
OdpowiedzUsuń[Multikonta to moja pasja i sens mojego życia. (Nie no, żarcik, oczywiście, że historia Rosji to sens mojego życia.)
OdpowiedzUsuńCzy ja dobrze rozumiem - June wcześniej w Mount Cartier nie było? A tak mniej-więcej kiedy się pojawiła?
PS Sugestie mile widziane, lubię kombinować wątek z udziałem drugiej strony. :D]
[Upsi, znaczki też swego czasu zbierałam...
OdpowiedzUsuń(To idź za mnie napisz jutro koło zaliczeniowe, bo im więcej się uczę, tym bardziej mylą mi się kolejni carowie i książęta ruscy... ;___:)
Pytam kiedy przybyła, bo staram się wymyślić, jak można by ich pokojarzyć, a skoro najwyżej dwa tygodnie, to w grę wchodzi całkiem świeża znajomość, to nawet nie tak źle, przynajmniej June jeszcze nie będzie wiedziała, że Haf potrafi przez cały tydzień nosić ten sam sweter. A tak bardziej serio (choć w sumie to też było serio, bo to prawda). Trudno mi coś powiedzieć o charakterze June, ale nie wiem czemu ich spotkanie widzę jako sytuację, w której miałaby okazję ostro śmiechnąć z Hafa, a on od jakiegoś miesiąca w nastrojach na śmiechy zdecydowanie nie jest.
A czego ja oczekuję od wątku? Żeby był dobry i fajny, oczywiście! Nie, serio, nie potrafię powiedzieć, z reguły odnajduję się we wszystkim, w czym mogę się poużalać nad losem swojej postaci i pozachwycać się nad kreacją drugiej. Także wiesz, niewymagająca generalnie jestem.]
[Hah nie martw się. Mój koleżka nigdy nie był i nie będzie alkoholikiem czy ćpunem grzybków xD Pomysł lub chęć na wątek jest? ;)]
OdpowiedzUsuńMax
[Za szybko się wczoraj zwinęłam, bo wpadł mi pomysł na pierwsze spotkanie, ale jak tak teraz patrzę i myślę, że zawierał on próbę ucieczki przed niedźwiedziem, kiedy wszyscy mieszkańcy MC zdawali się nie słyszeć dzikich wrzasków, to w sumie może i lepiej, że jednak poszłam spać.
OdpowiedzUsuńSkoro skleiłaś nam pomysł, to mogę się zaoferować z zaczęciem (no chyba że też chcesz, ale to by już było przegięcie z mojej strony XD), tylko dziś już tego nie zrobię, jutro też nie, bo się głupia zgodziłam iść do akademika po kole i już się nie wymówię, więc... Piątek, dobra?]
[Tu podobno lubią autorów marnotrawnych (a przynajmniej witają tuczonymi cielakami), więc raczej nikt się nie będzie gniewał. No, chyba że zamierzasz na dobre uciekać.
OdpowiedzUsuńMoże nie tyle nie lubi, co wychodzi z założenia, że wszyscy przyjezdni to miejskie sieroty, które głowy łosia od zadu nie odróżniają i na dłuższą metę większość ją po prostu męczy i irytuje, dlatego stara się ich unikać jak tylko może w trosce o zdrowie obu stron. To, że widząc szopa grzebiącego im w torbach czy wypinającego się na nich skunksa nie zająknie się słowem i tylko odsunie się na bezpieczną odległość, uprzejmie obserwując z głupawym uśmiechem całe zajście, to już zupełnie inna sprawa. Nie ma przecież nic zabawniejszego od mieszczucha kończącego taniec na lodzie spektakularną wywrotką prosto w śnieżną zaspę!
Ty wiesz, coś w tym jest, że im krótsza karta, tym postać lepiej przemyślana (albo autor leniwy). Nie odejmując oczywiście blogerom lubującym się w długich KP. W każdym razie, daj znać, czy będziemy coś próbowały z wątkiem, czy damsko-damskie nie przechodzą, czy to Mysie nie lubiąca niemiejscowych nie dostaje karty wstępu. ;)]
Mysie
[Nie pogrywa niestety :c Max nie ma czasu na takie relaksy, ale pewnie w głębi duszy chciałby grać, ale za Chiny się nie przyzna xD Nic na siłę, bo potem wychodzą słabe wątki ;D]
OdpowiedzUsuńMax
[ Zdemaskowany! Teraz nie ma odwrotu, musi pakować graty i wracać tam, skąd przybył, gdziekolwiek to jest. :D
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe przywitanie, June taka pocieszna, a w tym zdrapywaniu kropek dopatruję się zamiłowania do trucicielstwa. Wyobrażam to sobie tak: Chodź, poczęstuję Cię grzybkiem, o, prawda, że smaczny? Taki tam muchomorek na poprawę humoru.
Przerażające.]
Ripley
[ A więc nie jest stara? Ciekawe! To tak jak z tymi pięćdziesięciolatkami, co zawsze mają osiemnastkę, ale już razy trzy.
OdpowiedzUsuńMożemy się pobawić, że taki jeden film (pewnie nikt go nie kojarzy) Utalentowany pan Ripley przemianujemy na Doświadczalny królik Ripley i jestem pewna, że sprzedałby się jeszcze lepiej. W królikach tkwi bowiem nutka dramatyzmu.
A tak na serio, randka na ławce? Znaczy nie taka randka dosłownie, ale dosłownie na ławce. Ja doskonale wiem, że June ma niewiele wspólnego z czerwcowym ciepełkiem, ale z drugiej strony wiem też, że na zdjęciu żłopie piwo, więc jakby przytargała dwa browarki na ławeczkę...
Dobra, zatrzymajmy mnie, przesada. Jakiś pomysł?]
Hafza znowu wstał z łóżka lewą nogą i, co gorsza, już nawet nie potrafił powiedzieć, który raz w tym tygodniu, bo życie tak mu potwornie nie wychodziło, że po pracy potrafił drzemać przez pół popołudnia, a potem budził się zdezorientowany i zastanawiał, czemu jest tak ciemno, a tak w ogóle to kto mu ukradł cały dzień. Myślał, że może druga zmiana trochę lepiej mu zrobi — wyśpi się do południa, pójdzie, popracuje do nocy i nie będzie miał czasu na myślenie o tym, jak potwornie dużo rzeczy musiał sprzątnąć w domu i jak bardzo nie wiedział, co z nimi zrobi, kiedy już jakoś zdoła zapakować je do pudeł, na co czekały od… Od ponad miesiąca. Boże. Kiedy ten czas minął? Kiedy przeleciały mu święta, nowy rok i cały styczeń? Miał wrażenie, jakby końcówka poprzedniego roku w ogóle nie istniała, a początek tego, choć wybitnie podły, był po prostu jakimś złym snem.
OdpowiedzUsuńDramatyzował. Zdecydowanie zachowywał się, jakby brakowało mu piątej klepki albo czegoś w tym stylu — świat się przecież nie skończył, no może tylko troszeczkę, ale Haf sam był zaskoczony, jak dobrze sobie z tym poradził, bo, jeśli już jesteśmy tutaj szczerzy, to się tego kompletnie po sobie nie spodziewał. Nie spóźniał się do pracy, robił swoje, przesuwał błagające o posortowanie i uprzątnięcie rzeczy ojca z jednego miejsca na drugie, dokarmiał ukradkiem grubego i zupełnie niewymagającego dokarmiania kota sąsiada, ba, nawet mógł sobie zapisać w pamiętniku, gdyby takowy prowadził, że w zeszłym tygodniu poznał jakąś przyjezdną, która bredziła coś o tym, że strasznie tu u nich wieje. Chciał jej wtedy powiedzieć, że trafiła na gorszy dzień i nie zawsze tak jest, ale jakoś nie widział sensu w kłamaniu. I tak prędzej czy później by to kłamstwo odkryła, stwierdził więc tylko, że no, strasznie dziś wieje, ale bywało gorzej.
Lubił spotykać przyjezdnych. Lubił słuchać, jak bardzo podoba im się Mount Cartier, lubił ich przekrzykiwać, kiedy głośno na nie narzekali, a już najbardziej to lubił, kiedy któremuś z nich zdarzyło się wspomnieć, że strasznie tu u was zimno. Aż żałował, że June się to nie zdarzyło, ale za to uznał za stosowne zapytać, co sprowadziło ją aż tutaj i odpowiedzi się doczekał, ale w sumie to niewiele mu ona dała, bo, kiedy później myślał o tym dość osobliwym spotkaniu, odkrył, że wciąż nie wiedział, co ją tutaj sprowadziło. Albo June odpowiedziała w zbyt zagmatwany sposób — a wyglądała mu na zagmatwaną osobę, choć w dobrym tego słowa znaczeniu — albo on po prostu był zbyt mało inteligentny, żeby do niego dotarło.
Tak czy inaczej — to był dla niego sukces, że nie zamknął się w domu na cztery spusty, nie przegonił miotłą grubego kota sąsiada i nie zaczął rozpaczać nad tym, jak bardzo sam został na świecie i jak bardzo był na ten świat zły, że tak okrutnie się z nim obszedł. Wstawanie lewą nogą kilka dni z rzędu nie pomagało jednak w cieszeniu się życiem i Hafza sam nie potrafił stwierdził, czemu właściwie z góry zakładał, że ten dzień, tak samo jak dzień poprzedni i dzień następny, będzie złym dniem.
Pewnie brakowało mu słońca, bo ostatnio nad Mount Cartier przewalały się jedynie ciemne chmury. Tak, tu musiało chodzić o fatalny w skutkach niedobór witamy D.
Miał dziś wolne, nie musiał maszerować po skrzypiącym śniegu aż do portu i nie musiał zamarznąć w nim przez pół dnia albo nocy i szalenie mu się to podobało. Postanowił sobie, że, choć nie udało mu się rano wstać prawą nogą, wreszcie zabierze się za robienie porządków — kartonowe pudła już skombinował. I już, naprawdę już miał się do tego zabierać, zgarnął nawet kurz ze sterty papierów, która szczególnie mu zawadzała, kiedy rozległo się łomotanie do drzwi. Dzwonka w domu Johna Waverly’ego nigdy nie było.
— Przecież mam dzisiaj wolne — Z takimi słowami Hafza otworzył drzwi, spodziewając się, że coś nie do końca dobrego lub pożądanego stało się w porcie (albo on coś nieświadomie zepsuł na ostatniej zmianie i zaraz mu się dostanie, a potem zostanie bez pracy). Trochę mu ulżyło, a tę ulgę chyba było widać na jego twarzy, kiedy zobaczył, że to tylko June. Tylko albo aż. W zależności od tego, po co przyszła. – Ktoś umarł, że się tak tłuczesz? Wystarczyłoby zapukać, te drzwi swoje już przeżyły, a nie chciałbym, żeby mi wyleciały z zawiasów, wiesz, tak jakby jest ponad minus dwadzieścia, nie żeby coś dziwnego w tych stronach… Dzień dobry, tak w ogóle.
UsuńGdyby jeszcze nie wiedziała, Hafza zawsze gadał dużo i bez sensu. Chyba że akurat miał naprawdę gorszy dzień.
Hafza o matko wybacz to kazanie, nie spodziewałam się, że aż tak dużo i o niczym mi wyjdzie
[ A wiesz, że mi nawet przez myśl nie przeszło, że jest zima, mróz i generalnie tak przyjemnie, że aż można zamarznąć? Dobrze, że jeszcze istnieją czujni ludzie!
OdpowiedzUsuńJak dla mnie fantastycznie, tylko spodziewaj się zawczasu, że Tomeczek powie pewnie coś podobnego do: ale jak to tak w bibliotece?]
T.R
[ Zdecydowanie tak.]
OdpowiedzUsuń[Im dłuższa karta, tym większy szacun i mniej chętnych do jej czytania, taaak, pamiętam te czasy. :D
OdpowiedzUsuńO damsko-damskie pytałam z czystej przezorności, bo z doświadczenia wiem, że części blogosfery z nie do końca jasnych dla mnie przyczyn takowe wątki kiepsko idą. Wolałam nie wpychać się z czymś, co już na starcie skazane byłoby na porażkę. No ale skoro już ustaliłyśmy, że to żaden problem, to chyba odpowiednia pora zabrać się do myślenia!
Też pierwsze, co wpadło mi do głowy, to właśnie takie nie do końca właściwe i fair szufladkowanie ze strony Mysie. Najprościej byłoby, gdyby June pochwaliła się swoimi grzybowymi umiejętnościami, ale zdaje się, że pora roku kiepsko chce współgrać z grzybobraniami. Na koczowanie w lesie/górach, gdzie mogłaby się wykazać znajomością fauny/flory czy umiejętnością rozpalenia ogniska (pewnie zapalniczką, kiedy Mysie odwróciłaby się plecami i nie patrzyła jej przez chwilę na ręce, ha) też pogoda nie najlepsza, więc... Jakiś konkurs picia piwa/siłowanie się na ręce w BnB? Od tygodni przez nikogo niezdetronizowany mistrz (tudzież mistrzyni) miałby gorszy dzień, byłby już i tak słusznie wstawiony, pokrztusiłby się trochę, nieciężko byłoby go ograć przypadkiem, a że przez niemiejscową, tym szybciej wieść by się rozniosła, bo toż to tragedia i hańba na wieś całą! Ayers ze swoim szczęściem do baru wpadłaby na tyle późno, by ominęły ją wszystkie istotne szczegóły i dostrzegłaby jedynie finał ― pokonanego mistrza i triumfującą przyjezdną, więc wniosek nasuwa się sam... (Że chyba przy spadaniu dziś rano z łóżka uderzyłam się w głowę i nie myślę jasno, ale co tam!) Problem będzie, jak się Crabtree nie bawi w takie rzeczy. Wtedy, hm, wtedy zawsze może znokautować śnieżką (albo spadającą z okna doniczką, mile widziane podobne atrakcje!) jakiegoś rozpuszczonego dzieciaka, który by dręczył Mysie śniegowymi kulami. Stosunkowo mały cel, ruchliwy aż za bardzo, w dodatku pilnujący jej ruchów, kiepsko ustrzelić ― przynajmniej tak by się tłumaczyła. June miałaby za sobą efekt zaskoczenia, gdyby zaszła gówniarza od tyłu czy cuś. Takich bachorów to Mysie nie znosi bardziej od przyjezdnych, więc Twoja panna z miejsca przestaje być tą złą, uczciwy układ, tak sądzę. c:
Z tym Cię zostawię, bo coraz gorsze durnoty przychodzą mi już tylko do głowy, ale obiecuję, że będę myśleć nad czymś sensowniejszym, gdyby do tego czasu Tobie nic do głowy nie wpadło.]
Mysie
[ Też tak mam! Ale u mnie to wygląda tak, że przez tydzień albo i dłużej się przygotowuję, robiąc w międzyczasie inne rzeczy, często tylko takie, byle nie pisać, więc uzbroję się w cierpliwość. :D]
OdpowiedzUsuńTom
To był chyba właśnie największy problem z Hafzą — sprawiał dobre wrażenie. Bardzo dobre wrażenie, jeżeli już szczerze rozmawiamy. Jeśli słyszał jakiś komplement na temat swojej osoby, co często się oczywiście nie zdarzało, bo żeby słyszeć komplementy trzeba wychodzić do ludzi i dać im powód, żeby powiedzieli coś miłego, ale jeśli już ktoś coś powiedział, to z reguły na temat tego, jaki miły był z niego chłopak (chłopak, bo w tej mieścinie wszyscy chyba uparli się nie zauważać, że Hafza miał już dwadzieścia siedem lat, a brodę zapuścił wcale nie po to, żeby wyglądać jak rozbójnik, ale żeby dodać sobie choć te trzy fałszywe lata).
OdpowiedzUsuńMiły to było słowo-wór. Tyle cech można było do niego wrzucić, a Hafza właściwie żadnej z nich tak naprawdę nie posiadał, bo do każdej czegoś mu brakowało. Interesował się przede wszystkim sobą i swoim podwórkiem, grubego kota sąsiadów karmił nie z dobroci serca, a tylko dlatego, że futrzak przyzwyczaił się drapać mu w drzwi, póki nie dostał kolejnej porcji śniadania, przyjezdnymi fascynował się głównie jako osobami, które zabawnie się obserwowało, jak próbowały sobie poradzić w miejscu, w którym nikt nie czuł się specjalnie zdziwiony, kiedy po głównej ulicy spacerował niedźwiedź. (Może jedynie grizzly byłby w stanie kogoś zaskoczyć.)
Tak czy inaczej — Hafza był osobą skrajnie nieinteresującą, a i sam zwykł o sobie do samego siebie mówił, że był człowiekiem prostym. W takich chwilach przypominało mu się, że zdecydowanie za dużo ze sobą rozmawiał i powinien poszukać towarzystwa, ale to nie było takie łatwe dla kogoś, kto nie miał nic specjalnie ciekawego do powiedzenia. June — ta June, która przyjechała tu, wybierając przypadkowe odludzie drogą losowania — chyba jeszcze się na nim nie poznała, a to świadczyło o jednym: Hafza potrafił nieźle udawać. I całkiem go to satysfakcjonowało, że potrafił udawać człowieka interesującego, mógłby o tym napisać książkę, doświadczenie miał w końcu niemałe, ale chyba było na to za zimno. (Każdy powód był dobry, by nie robić z siebie interesującego pisarza, który zamierzał zostawić po sobie coś na tym świecie, poza plamą po rozlanej kawie na biurku w kapitanacie oczywiście.)
Tata kiedyś zapytał Hafzę, czy Hafza nie żałował, że nie uciekł z Mount Cartier, kiedy miał ku temu okazję. Obaj doskonale pamiętali te wieczory, kiedy do skończenia szkoły w Churchill było coraz bliżej, co prowokowało myślenie o tym, czy wystarczyłoby pieniędzy na wysłanie Hafzy na studia. Do Vancouver, do Ottawy, może do Calgary albo Montrealu, a co powiesz na Nowy Jork i Hazel? Może nie kazałaby ci spadać do Chinatown..
Hafza właściwie zawsze wiedział, że na studia nie wyjedzie, bo to zwyczajnie nie było dla niego. Nie żeby nie wyobrażał sobie życia poza Mount Cartier, mógł się przecież pochwalić pięcioma latami spędzonymi w Nowym Jorku z Hazel (nie żeby był wtedy średnio kumatym, próbującym mówić trochę po angielsku, a trochę w urdu dzieciakiem), oczywiście, że wyobrażał sobie życie poza Mount Cartier, ale zwyczajnie nie czuł, że go potrzebował. Istniało poważne ryzyko, że wyjeżdżając do wielkiego miasta stałby się człowiekiem interesującym i goniącym za sukcesem (choć w to drugie zdecydowanie wątpił, ale niczego w tym życiu przecież pewnym być nie można). Nie, zdecydowanie wolał zostać w miejscu, które skutecznie zabijało przerośnięte ambicje. Nie żeby słuchał Backstreet Boys, ale aż czasem wypadałoby, żeby zanucił I want it that way.
(Każdy czasem słuchał Backstreet Boys, tylko nikt nie mówił o tym głośno, może to i lepiej.)
Usuń— Szczeniaczki? — powtórzył Hafza, trochę zdezorientowany. — Jakie szczeniaczki?
Pytanie powinno raczej brzmieć kto i gdzie morduje, ale Hafza nie urodził się wczoraj (choć chwilami tak się zachowywał) i nie mieszkał w Mount Cartier od wczoraj, domyślał się więc, że mogło chodzić o starego Marshalla, u którego każde zwierzę miało, delikatnie mówiąc, przekichane, a ten i tak je w domu trzymał, i o jego sukę, która wiecznie plątała się po ulicach miasta, a kiedy Hafza widział ją po raz ostatni była zdecydowanie większa niż normalnie.
— Cieszę się, że jesteśmy już na tym etapie znajomości, na którym się nie oszukujemy, przynajmniej nie poważnie, a skoro naprawdę nie chciałaś zrobić moim drzwiom krzywdy, to możemy uznać przeprosiny za przyjęte, ale… June, czy ja ci nie mówiłem, żebyś nie mieszała się do spraw starego Marshalla? — Był pewien, że jej mówił, ba, to stary upierdliwy Marshall był chyba jednym z pierwszych mieszkańców Mount Cartier, przed którym ją ostrzegł.
Ale, ale, tu nie chodziło przecież jedynie o mieszanie się w czyjeś sprawy, tu chodziło o szczeniaczki. I, jak to świetnie June ujęła, o życie i śmierć… A Hafza bez serca nie był. Bez interesujących cech charakteru, ale nie bez serca.
— Dobra, tylko się ubiorę, zimo dziś. Powiedzmy, że wcale nie boję się Marshalla i jego strzelby. Wcale. Kto jemu w ogóle dał zezwolenie na broń…
Hafza
Nie, spokojnie, nie uważam u kogoś, tylko u siebie, bo pierniczę bez sensu dużo i bardzo. ;P
[CZEŚĆ.
OdpowiedzUsuńKurczę, dziękuję, że pozwoliłaś mi tutaj zagrzać miejsca, to wiele dla mnie znaczy! I dziękuję bardzo, że te trzy zdania z mojej karty Ci się podobają, ktoś wreszcie docenia porządną literaturę minimalistyczną. To był dopiero żarcik!
Wiesz, co jest najgorsze? Przeglądałam wcześniej karty i po lekturze Twojej pomyślałam: o, kurwa! przecież to o mnie! To ja jestem pierwszym pagliaccio i nikt mi za to nie płaci... Poważnie, odstawiłam żarciki, June to trochę ja (tyle ile można wywnioskować z KP). Nie wiem czy to dobrze...]
Mae Perron
[Zdecydowanie urzekła mnie Twoja karta postaci! :) Jeśli miałabyś ochotę na wątek z Theo, to zapraszam do siebie. Myślę, że razem coś wymyślimy dla nich.]
OdpowiedzUsuńTheodor
[ Może być lepiej? :P]
OdpowiedzUsuńTo było nieprawdopodobne, odkryć coś bardzo prawdopodobnego, a potem cieszyć się z tego znaleziska jak dziecko, jak głupi, jak kompletny szaleniec. Tomowi wydawało się, że na tym krańcu świata nie ma nic. Nic ponad ludzi, którzy powitali go z szeroko otwartymi ramionami, chociaż on wolałby obejść ich szerokim łukiem. Nic ponad mroźne poranki, mroźne popołudnia i mroźne wieczory, którym nie mógł zaradzić jego ulubiony szalik — w pomarańczowe renifery. A wreszcie nic ponad nic, bo przecież niczego nie należało się spodziewać.
Paradował po ulicach zaśnieżonych w sposób niewyobrażalny już od miesiąca. Nie był bledszy ani śpiący, nie był też bardziej milczący. Prawdopodobnie nie zmienił się wcale. Wciąż lubił zgaszony róż, wciąż palił tylko tanie papierosy i wciąż pił tanie wina, ale odkąd noga została postawiona na obcej ziemi, chciał zacząć od nowa — od samego początku wykreować siebie tak, jak nie zrobił tego wtedy, wtedy, czyli wówczas, gdy uciekanie nie stało się jego specjalnością.
Nikt nigdy nie podejrzewałby tak uporządkowanej osoby jak Tom, Tommy, Tomeczek o wybryk na tyle wielki, że brakło na niego słów. Że niby uciekł? Niedorzeczność! Że uciekł i złamał komuś serce ucieczką? Brednie! A najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że koherentny człowiek już takiej spójności za sobą nie pozostawił.
Zaczął dzielić życie na przed i po. Przed wyglądało jak kalejdoskop tego, co w życiu przeżył — migotliwe ujęcia twarzy, krajów i przetłumaczonych tekstów. Fachowo nazywać się powinno to przeszłością, ale on nie chciał myśleć o tym, co kiedyś się wydarzyło i już nigdy nie powróci. Wspominanie go rozżalało, czyniło płaczliwym nie-mężczyzną, któremu tak blisko było do bohaterów jego najnowszej książki.
Ponie przypominało w niczym przed. Miało w sobie coś z kartki papieru — niby podstawa tego, co dopiero miało się pojawić. Tom nie chciał więcej przeżywać szalonych przygód ani czuć żadnych pokus, bo do MC przyjechał odpokutować grzechy, w swym ateistycznym uniesieniu przejść własną drogę krzyżową, chociaż wiadomym było, że nie zbawi tym świata. Po prezentowało się więc dumnie, jako twór nieskazitelny, który miał być ciągłą linią bez jakiegokolwiek drżenia ręki.
W pewnym sensie przyzwyczaił się do nowego życia. Alienacja pozwoliła mu odsapnąć, ale nie na długo, gdyż potem zajął się alienacją wtórnie. Męczyło go to okropnie, bo dorobił się już grona znajomych — któż by się spodziewał, że na końcu świata można spotkać ludzi, których spotkało się na samym jego początku?
Tak czy inaczej, chcąc nie chcąc, musiał znaleźć miejsce, gdzie będzie sam ze sobą, gdzie pomarańczowe ściany domu, który kupił, nie będą nęcić do przynoszenia domowej roboty ciast. Wszystkie były z orzechami, a on nienawidził orzechów. Na ich widok robiło mu się słabo, a więc słabł przynajmniej dwa razy w tygodniu, raz w poniedziałek i raz w piątek, trzy dni mając na nerwowe oczekiwanie pukania do drzwi.
Aż w końcu znalazł bibliotekę i w drzwi pukało się do znudzenia, bo i tak nikt nie otwierał. Najpierw przychodził tam na zwiady, o takich porach, w którym normalnemu człowiekowi chciało się chodzić wszędzie tylko nie do biblioteki. I tak mu było dobrze, tak wspaniale, kiedy biblioteka świeciła pustkami, gdyż nie lubił ludzi ani rozmów z nimi — o wiele bardziej lubił rozmawiać z samym sobą.
Później chodził tam w poszukiwaniu konkretnych książek, mianowicie dzieł Tristana, swojego byłego partnera. Niczego jego autorstwa nie znalazł, więc przed tydzień siedział oburzony w domu i znosił widok orzechów, aczkolwiek przypomniało mu się, że nie wolno mieszać przed z po i już świadomie wrócił, by nareszcie coś wypożyczyć.
Na dźwięk damskiego głosu, spłoszony, niemal upuścił trzymaną przez siebie książkę. Gdyby nie półka z innymi dziełami, z pewnością by upadł — na szczęście mógł się jej chwycić i poudawać, że wcale nie myśli o skryciu się za stojącym nieopodal regałem.
OdpowiedzUsuń— Dzień dobry — powiedział tym swoim cichym głosem, który przywodził na myśl kołysankę. Tristan zwykł śmiać się, że nigdy wcześniej nie poznał kogoś, kto głosem potrafiłby zrobić mu dobrze i uśpić go za jednym zamachem.
Szybko zerknął na swoją towarzyszkę, próbując rozwiązać zasupłany język.
— To znaczy, że trzymasz w rękach kawałek czasu — ale to było bez sensu. Tom często mówił bez sensu, więc spojrzał na nią jeszcze raz i bezsensownie opadł na krzesło.
W tym momencie czuł, że w życiu niewiele rzeczy ma sens.
Tom