
Mieliśmy swój Woodstock, swoje festiwale i buty sięgające kolan; te zaplatane tęczowymi sznurówkami, które sami barwiliśmy na ślinę i kolorowe mazaki. Włosy oplataliśmy różowymi bibułkami, sznurkami wyrwanymi z ojcowskich koszul i tarzaliśmy się w tym zielonym świecie, nie pojmując go kompletnie, ale kochając tak, jak małe dzieci kochają wszystko, co żywe. Było nas kilkunastu. Uśmiechniętych i przeżywających nieswoją rewolucję, podczas której tańczyliśmy nago na szczytach wyśnionych gór i w głębinach ciemnych jezior. Została się jedynie ona, Julia z mętnym spojrzeniem i nieufnym dotykiem, którym obdarzała starszych mężczyzn i dojrzalsze kobiety. Nadal z wdziękiem tuląca te ptaszęta, co to je wtedy trzymaliśmy w pudełkach po butach. W owym czasie słabe truchełka, teraz wracające do życia w jej drewnianym, nudnym domku. Jakby rozgrzeszała naszą bezmyślność, kiedy to z gniazd wyciągaliśmy pisklęta myśląc, że przy nas wyrosną lepiej i pełniej. Że nauczymy się latać razem z nimi i nie rozbijemy ciał o nierówno położone chodniki.
* Postać wzorowana na historii Charlesa Mansona.
— Z wywiadu udzielonego dla "New York Times", 2005.

A wzięłam ci ja ją pod swój dach, bo co to to ma wynajmować całą chałupę. Dałam pokój, dałam salon i serce też dałam. Bo myśmy w Polsce straszne rzeczy przeszli i nauczeni, że o ludzi trzeba dbać. I o zwierzęta, o! Mówią mi, że czym szerzej otwieram ręce, tym łatwiej mnie będzie ukrzyżować... Ale jo ich tam nie słucham. Bo póki ja tymi knykciami ruszam, to i poklepywać po ramionach będę, przytulać będę i modlić się, coby nam zwyczajnie dobrze się żyło.
— Z pogaduszek podczas gry w karty, 2017.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz