A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie

Ferran Kayser & Julia Jansson


Ferran Kayser

Pisząca: Smoła
Julia Jansson
Pisząca: Kontur

4 komentarze:

  1. Czajnik postawiony na buszującym ogniu skwierczy cichutko. Odnieść można wrażenie, że za chwilę rozleci się na małe, gorące kawałki, które zebrane zimnymi dłońmi, pozostawią na skórze pulsujące bąble. Gwizdek wybucha nagle, ląduje w przeciwległym kącie blatu, a ku zagotowanej wodzie zmierza starsza, nieco zgarbiona blondynka. Maria, nazwana tak po polskiej pisarce - Radziewiczównie, samoistnie staje się pierwszą damą własnej kuchni. Sięga wrzątku chudą, trzęsącą się dłonią, po czym z należytą, zapożyczoną od Anglików uwagą sporządza dwa ziołowe napary. Biała, popękana miejscami porcelana w końcu trafia i do Julii, której niepewny uśmiech zalany zostaje gorącym wywarem. Parzy sobie usta, częściowo język, ale mimo to nie syczy z bólu. Jest wdzięczna za zajęcie, które pozwala wypełnić ciszę jakąkolwiek czynnością.
    — Idziesz no dzisiaj to tego Kaysera? — Nie czeka na odpowiedź, mlaszcze. — Znałam ci ja jego dziadka. Porządny był to chłop.
    Kobieta dygocze, uśmiecha się. Jest polską Żydówką z pochodzenia, czasami zaciąga pojedyncze słowa przekształcając je w narodowe przysłowia. Ojciec uciekł z nią zaraz po zakończeniu wojny, matka zginęła na granicy. Nie, nie umarła z wycieńczenia. Jako ukrywana podczas bitew Żydówka, jej postać rozmyła się w jesienny poranek na granicy Polski z Czechosłowacją. Łucja, choć sama nie pamięta momentu rozmydlenia się matki, opowiada, że po kobiecie ostał się swąd palonych ubrań.
    — Pamiętam, że myśmy to kiedyś nawet na schadzki chodzili, ale on nie był katolik. Mówiłam, że ten to ani w boga nie wierzy, ani się diabła nie boi. Taki to był urwis — chichocze.
    Chichot ten wzbudza w ludziach ciarki, przeraża. Jest tak świst uciekającego życia, które już dawno powinno być z kobiety spuszczone. Jak z dziurawej, brudnej piłki, której odpadających połaci nikt nie chce pozszywać. Maria ma osiemdziesiąt cztery lata, urodziny obchodzi w grudniu, a choć Żydówka, to za granicą przechrzczono ją na katolicyzm. Wtedy na drugie dostała Łucja, jak opowiada. Opowiada też o osobach, z którymi się widziała, zmienia daty i nazwiska, myli małe historie wielkich osób, ale wciąż uchodzi za godne źródło plotek. Pomimo poczciwego wieku miewa się dobrze. Kuśtyka, ale z gracją. Własne życie wykorzystuje w ramach anegdot, a i, co najważniejsze, przystała na przyjęcie pod swój dach młodej, bezdzietnej ornitolożki.
    — Wychodzę, pani Goldstein. Jakby mogła pani zajrzeć do tej niewielkiej kukułki z wczoraj, byłabym niezmiernie wdzięczna.
    Rzeczywiście wychodzi. Oddycha świeżym powietrzem, starając się wyzbyć starczego zaduchu z własnego ciała. Jej kroki są żwawe i płynne; łydki przykryte bawełnianym materiałem wchodzą w niemal rytmiczny bieg. Kobieta dwukrotnie okręca zwiewny szalik wokół szyi, odbębnia pod nosem nudne formuły pierwszych powitań. Nadal wzbudza zainteresowanie w oczach przechodniów, kłania się grzecznie, choć widać, że z wymuszoną kurtuazją. Nigdy nie nadążała nad zmieniającymi się trendami w prawidłowych reakcjach, toteż zbyt szybko przechodzi na ty, nie spina włosów do obiadu i nie potrafi poruszać się w spódnicach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Stając nieopodal swojego celu ma wrażenie, że miasteczko, do którego trafiła, mogłaby rozrysować w kwadrans. Że pojedyncze punkty pozwalają jej dostrzec niemal wszystkie domki i chaty, wolno spacerujących ludzi i ich zafrasowane twarze. Zamyśla się. Unosząc kącik ust do góry, marszcząc czoło, wpija dłonie w kieszenie płaszcza i podchodzi do drewnianych, szerokich drzwi leśniczego. Zdaje jej się, że za moment spotka się z wychowankiem dobrego znajomego. Postać starszego Kaysera na dobre zaistniała w jej głowie, głównie za sprawą Marii Łucji Goldstein, na którą klnie teraz pod nosem i obarcza kobietę narastającą niezręcznością.
    — Julia Janssen, zapowiedziana ornitolożka, prosto z Churchill — mówi gwałtownie, gdy drzwi uchylają się przed jej wyprostowaną sylwetką; wyciąga dłoń, choć wie, że nie powinna przedstawiać się w progu. Koryguje przyspieszone słowa, uśmiecha się delikatniej i dodaje: — Ferran Kayser? Poznaję po podbródku. Starsza pani Goldstein nie omieszkała pokazać mi analogowych zdjęć jej ojca z panem w wieku, jakby to nazwać, zaawansowanie dziecięcym.
    Stopuje szybko wypadające zdania, przełyka dreszcz niezręczności spowodowany ściągniętymi brwiami mężczyzny i uchyla delikatnie wargi. Chciałaby dodać przeprosiny o napastliwiej korespondencji. Nie wiedziała, że dostęp do internetu jest tutaj aż tak ograniczony. Prowadzi też monolog o tragicznie pogarszającej się sytuacji Kacykarzyka Karolińskiego, ale to wszystko chowa gdzieś pod językiem, ciało oplatając nitkami narastającej ciszy.
    — Przyszłam nie w porę?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ferran dorastał w Mount Cartier – dzięki Bogu, że miał wyrozumiałych dziadków, bowiem skończyłby w bidulu, gdy po urodzeniu postanowiono go porzucić. Wioska więc nie była mu obca, tutejsi ludzie również, mimo że przez dwanaście lat jego nieobecności naprawdę wiele się zmieniło. Jednak tutaj poznawał życie; przeżywał pierwsze chwile szczęścia, momenty rozpaczy, i uczył się wszelkich, potrzebnych czynności, by nie zginąć, jeśli przyjdzie mu kiedykolwiek zawalczyć o przetrwanie. Nigdy nie miał potrzeby poznać biologicznych rodziców. Nie istnieli dla niego, byli tylko widmem – ojciec dawcą plemników, a matka ich biorcą. Nie mieli dla niego żadnego, emocjonalnego znaczenia, dlatego Ferran nigdy nie prosił dziadków o wyjaśnienia i nie pytał ich dlaczego. Oni zaś wiedzieli, by nie poruszać tego tematu dopóki, dopóty mężczyzna sam się o niego nie upomni, mimo że chcieli mu powiedzieć, albo raczej złożyć uzasadnienie w ramach obrony ich zachowania. Matka wydzwaniała; oni czekali aż przybędzie mu lat, z nadzieją, że zapyta. Ale nigdy tego nie zrobił, bo drygu do relacji międzyludzkich nie miał już od urodzenia, mimo że za dzieciaka był radosnym chłopcem. Po prostu ich nienawidził, i nienawiść tę okazał, gdy wróciwszy na przepustkę, stanął z nimi twarzą w twarz. Przyjechali niespodziewanie, nawet Arkady i Valeria nie byli przygotowani, toteż starsza kobieta biegała po kuchni, chcąc przygotować podpitej córce i zięciowi jakikolwiek obiad, gdyż ta nigdy nie umiała gotować – ba! W ogóle nie pchała się do roboty, żyjąc z zasiłków i innych benefitów. Ale nie było na nią rady, bo odkąd zadała się z miejscowymi żulami w Churchill, porzucając studia na rzecz głupoty, stoczyła się do ich wspólnego rynsztoku, mieszczącego się w starej budzie za sklepem monopolowym; prawdopodobnie tam Ferrana poczęto. Mężczyzna dowiedział się tego przez absolutny przypadek, i natknąwszy się na nich w progu rodzinnej leśniczówki, cały aż zawrzał, przypominając sobie słowa byłej sąsiadki. Wystarczyła jedna, ulotna chwila, jak z biologicznym ojcem dopadli sobie do gardeł, wszczynając potężną awanturę na ganku drewnianej chaty. Pięść goniła pięść, a krzyk matki niósł się echem po najbliższej połaci lasu. Za moment zjawił się tutejszy stróż, a później i policja, którą wezwano z Churchill. Wszyscy, prócz dziadków, zostali skuci w kajdanki i trywialnie przyciśnięci do nagrzanej od słońca ziemi, a następnie zabrani na komisariat, gdzie zapadły ostateczne decyzje. Ferran uniknął problemów, ze względu na biologicznych rodziców, którzy znajdowali się pod wpływem alkoholu, i którym została przypisana cała wina, wraz z zakazem zbliżania się. Musiał jednak wybłagać mundurowych, by pozostawili jego kartotekę czystą – inaczej nie wyjechałby na misję, bo cała awantura rozegrała się dwa miesiące przed wylotem do Afganistanu.
    W Mount Cartier dorastał, jednak wychował się dopiero w armii lotniczej, której służył od dwudziestego roku życia. To w murach jednostki poczuł na własnej skórze czym jest prawdziwy ból, jakie skutki przynosi stres, i ile wysiłku trzeba włożyć, by wysprzątać na błysk kantynę. Przez pierwsze dwa lata był nikim. Besztano go jak psa i mieszano z błotem, wielokrotnie spluwając pod nogi, a w gorszych przypadkach nawet szarpiąc. Były momenty, że chciał się poddać i wrócić do spokojnej wioski, ukrytej w głębi lasu, jednak wewnętrzny głos kazał mu wziąć się w garść i wyrzucić z myśli biała flagę. Nie mógł skapitulować. Był przecież żołnierzem, uosobieniem bohatera, wybranym spośród wielu innych kandydatów – często powtarzał takie zdania, by nie wyjść z siebie, i po pewnym czasie z każdej docinki wyższych stopniem żołnierzy, pozyskiwał tylko siłę... I tym samym zaczynał również tracić iskry człowieczeństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aktualnie uważał, że radzi sobie świetnie, egzystując wśród drzew lasu Quicame – jeszcze rok temu mógłby się zastanowić nad sobą, jednak teraz, kiedy sam powstrzymywał ogromne napady agresji i chęć sięgania po kolejną butelkę rumu w barze u Iana, był przekonany, że nie potrzebuje żadnych, dodatkowych rad. Nie tłukł już talerzy, zaczynał całkiem normalnie spać, a ilość alkoholu z jednej butelki ograniczył do kilku szklanek dziennie. Według niego wszystko było w porządku – według osób trzecich, Kayser powinien uczęszczać na jakieś porządne terapie, nim oszaleje sam ze sobą. Być może nadal nie był tym Ferranem, co dekadę temu. Wciąż trzymał się na uboczu, ordynarnie reagując na każdorazowe naruszenie prywatności – wystarczyło, żeby ktoś trącił go przypadkowo ramieniem, by stracił panowanie nad każdą częścią swojego ciała, włącznie z mózgiem. A nie daj Boże, aby na salony wkroczył temat jego przeszłości! O niej kompletnie nie potrafił rozmawiać. Każdorazowe wspomnienie dotyczące afgańskiej wojny sprawiało, że tonął w pokładach narastającej furii. Musiał nauczyć się zatem żyć od nowa, w świecie gdzie jedyne zagrożenie stanowi dzika zwierzyna gór Cartiera i przewracające się od czasu do czasu drzewa – w świecie, w którym nie musi walczyć o siebie i o innych.
      Niemniej jednak, w roli leśniczego sprawował się świetnie, bowiem mieszkańcy na bieżąco byli informowani o błąkających się w okolicy zwierzętach, którym przy okazji także nie brakowało pożywienia i wody, bo Ferran regularnie uzupełniał rozstawione wśród wysokich świerków paśniki. Poświęcał się tej pracy tak, jak poświęcał się niegdyś wojnie, i to dlatego wracał małymi krokami do normalności. Tylko zajęcie się czymś innym mogło sprawić, że uwolni się od echa minionych dni... Albo zajęcie się kimś, jak zwykła powtarzać Valeria.
      Spodziewał się pukania do drzwi, wszak był umówiony z ornitolożką, z którą jakiś czas temu korespondował mailowo przez stary komputer na żetony, umieszczony w sklepie u Marchandów. To i tak cud, że ton złom jeszcze dychał! Nie była to wprawdzie jego ulubiona forma korespondencji, ale niekiedy faktycznie lepsza, niżeli żywa dyskusja, która mogła skończyć się w towarzystwie Kaysera różnie... i niekoniecznie przyjemnie. Tym bardziej, że nie paliło mu się, by tego dnia wyściubiać nos poza ściany leśniczówki.
      Niechętnie, aczkolwiek pewnie, uchylił frontowe drzwi, mimowolnie lustrując naturalnie cierpkim spojrzeniem stojącą przed nim niewiastę. Błękitne tęczówki zatrzymał na kilka sekund w wyciągniętej ku niemu dłoni, którą zbagatelizował – gdyby rzeczywiście nie byli umówieni, Ferran po prostu zamknąłby przed nią drzwi. Na uwagę o podbródku, ściągnął mimowolnie brwi.
      — Owszem, nie w porę — odpowiedział wyraźnym tonem, w którym nie kryły się żadne iskierki żartu. Odwiedzano go niebywale rzadko, a jeśli przychodziło co do czego, to każde z odwiedzin były tymi nie w porę z racji tego, że mężczyzna nie znosił niezapowiedzianych gości. Do szufladki osób szalenie gościnnych także nie można go więc wcisnąć. — Ale to żadna nowość.
      Otworzył drzwi nieco szerzej, stając pośrodku przejścia z dłońmi splecionymi na wysokości klatki piersiowej.
      — Zatem odwiedzasz mnie dziś, Julio, już w sprawie ptactwa, czy najpierw w ramach zapoznawczej herbaty? — Brew mężczyzny wzniosła się ku górze, a na twarzy zastygł lekko pytający wyraz. Na żadną z tych kwestii nie był, co prawda, solidnie przygotowany, ale z planu działa z pewnością byłby zadowolony.

      [Początki zazwyczaj wychodzą mi tasiemcowate, wybacz!]

      Usuń