
Do nieba już nie chodzą,
bo jest im nie po drodze
Był pacjentem, przyjacielem, największą miłością, mężem, największą radością, bo oszukał śmierć. Był też największym zawodem i największym bólem, bo uciekł. Wszystko dokładnie w tej kolejności. Przez okres dwóch, trzech lat, cierpiał, razem z nią. Umierał na przewlekłą chorobę. Zakochała się w nim szybko, z wzajemnością, a przynajmniej on naprawdę wierzył w to, że również ją kochał. Śmierć zbliżyła ich do siebie, a życie ich od siebie oddaliło. Nie przyjmował chemii, zadziałały ziołowe specyfiki, zdrowa dieta – cudowne uzdrowienie. Zostawił ją bez pożegnania, w pustym domu zakupionym w Mount Cartier. Szukał siebie, na nowo, z dala od wspomnień towarzyszącego mu bólu i cierpienia. Z dala od niej, bo siedziała z nim w tym najgłębiej. Za namową przyjaciela, po roku egzystencjonalnych poszukiwań, zakończyć ten związek rozwodem. W próbie wyciszenia wyrzutów sumienia, chciał oddać jej dom, który sam kupił, ale ona nie przyjęła tak drogiego daru. Nie byli sobie przeznaczeni, ale wierzył, ze jej dane było szczęście. Nie miał tylko pomysłu, jak nim ją obdarować, skoro sam nie mógł jej go dać. Na szczęście nie musiał. Jego najlepszy przyjaciel miał na to lepszy plan.
Powody, dla których pojawił się w Mount Cartier możemy obgadać w drodze prywatnych wiadomości na mailu. Imię opcjonalne, możliwe do zmiany. Nazwisko niestety nie, ponieważ Mathilde przez dłuższy czas egzystowała na blogu jako pani Delaney.

Prawdziwych przyjaciół
poznaje się w niebie
W każdym nieszczęściu znaleźć można iskierkę radości. Ona swoją przez chwilę posiadała w nim. Był jej podporą i ostoją w najtrudniejszych chwilach, a co dla niej ważniejsze – był tym samym, albo kimś lepszym dla Martina. Jego najlepszym przyjacielem. Razem zaś — ona z nim – byli Martinowi jedyną rodziną. Mimo to on czuł do niej więcej niż mógł, w trakcie kiedy ona całą swoją bezinteresowną miłość oddała nie temu, który mógłby ją tak samo silnie odwzajemnić. On zawsze ją obserwował. Nie w ten obsesyjno-perwersyjny sposób, a czysto, bez wybujałych wyobrażeń, bo twardo stąpał po ziemi, na którą rzeczywistość brutalnie go ściągała. Obiecał sobie kiedyś, że jeśli Martin umrze, on sam da sobie szczerym wyznaniem szansę na szczęście. Za to samo myślenie się nienawidził, rozdarty pomiędzy wizją śmierci, a kruszeniem swojego serca. Zawsze nad nią czuwał. Nawet jeśli nie było go obok. Dbał o nią, podpowiadając Martinowi jak i on mógł to zrobić. Zawdzięczała mu więcej niż wiedziała, a teraz zawdzięcza mu również dach nad głową i nadzieję... że jutro będzie lepsze. Z jej przyjacielem obok.
Dla zainteresowanych: więcej informacji przez maila (tylko proszę napisać pod kp, żebym na niego weszła). W celu lepszego zrozumienia postaci, jego motywów i zawiłości relacji, najlepiej przeczytać relacje Tilly z jej byłym już mężem Martinem. Za przeczytanie całej kp też się nie obrażę. :)
POSTAĆ PRZEJĘTA
Minnie zesłał Bóg,
raz mu wyszedł taki cud
Dorastały obok siebie. Różne. Ona była mocnym żywiołem. Ogniem, gorącym i zapalczywym. Wiatrem, pełnym wigoru, porywistym. Była wodą, wzburzoną, która jednak potrafiła łagodnie opłynąć skórę, ukoić ciało chłodem. Była ziemią, zatrzęsieniem konkretnie. Wielu emocji i zamierzeń. Tilly była inna. Spokojniejsza, mniej wyrazista, przy niej bardzo przeźroczysta. Nie były bliską rodzina, raczej odległą, ale spędzały ze sobą mnóstwo czasu. Gdyby Mathilde miała podać definicję siostry. Przyrównałaby ją do ognia, wiatru, wody, ziemi. Do Minnie. W końcu to ona była jednym z powodów, dla których Tilly wybrała Mount Cartier, jako bezpieczną przystań.
Miranda "Minnie" Nielsen to kuzynka Tilly. Szczegoly jej zycia i okolicznosciach w jakich los je od siebie oddzielil, do obgadania wspolnie. Imie opcjonalne. Charakter tez mozna zmienic, byle zeby byla odmienna od Tilly. ^^
Brak komentarzy
Prześlij komentarz