A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie
lip
25
2014

Do you tell me lies because they sound better?

Octavia Hale

26 lat • psycholog
hidden lynx faithful doggy friendly bear

Urodziła się w niewielkim miasteczku Estevan na południu Kanady, gdzie odkąd pamięta każdy mieszkaniec znał drugą osobę choćby z widzenia. Dorastając jako brzydkie kaczątko nieraz bywała obiektem kpin i szykan ze strony swoich rówieśników, i choć szukała wsparcia w każdym możliwym miejscu - zawsze bezskutecznie. Wychowywała się bez matki, która porzuciła ją gdy była jeszcze mała dziewczynką. Ojciec starał się jak mógł, aby jego jedyne dziecko dostało jak najwięcej rodzicielskiej miłości, lecz jego trudny charakter niestety mu w tym nie pomagał. Tym oto sposobem Octavia wyrosła na samodzielną, silną i niezależną kobietę, która postanowiła w pełni poświęcić się pracy zawodowej.

Przeprowadzka do Mount Cartier nastąpiła tuż przed jej 26 urodzinami, kiedy to jej ojciec po długiej i wyczerpującej chorobie opuścił ją na dobre. Kochała go szczerą i bezinteresowną miłością, mimo wszelkich niedoskonałości i różnic jakie pomiędzy nimi istniały, dlatego postanowiła sprzedać i opuścić rodzinny majątek na rzecz swojego nowego życia w nowym miejscu. Bez wspomnień, mając w końcu możliwość na świeży, czysty start.


Kto by pomyślał, że najbardziej pogodny i przyjazny naród będzie potrzebował psychologów? Po ukończeniu college'u wiedziała w jakim zawodzie chciałaby pracować, dlatego też kontynuowała naukę na pobliskim uniwersytecie, aby następnie obronić się i spędzić resztę życia na wysłuchiwaniu problemów innych ludzi. Swoją skromną karierę zawodową rozpoczęła w Churchill, przez co codziennie musi pokonać trasę kilku kilometrów aby dostać się do miasta. Nie chcąc jednak zapominać o mieszkańcach Mount Cartier, w swoim prywatnym domku na obrzeżach przeznaczyła niewielki pokój na gabinet, w którym wysłucha każdego o dowolnej porze dnia i nocy.

Uroczy uśmiech nie opuszcza jej nawet na krok, każdemu człowiekowi stara się choć odrobinę umilić dzień i pomóc w miarę swoich możliwości. Pomimo tego bardzo często doskwiera jej samotność. Zdążyła się już do niej przyzwyczaić, więc nie zwykła narzekać na brak towarzystwa, a raczej cieszyć się z czyjejś obecności i korzystać z każdej chwili. Stereotyp nie potrafi w pełni oddać jej charakteru, dlatego z pewnością można stwierdzić, że jej niewysoka i filigranowa postać jest owiana pewną nutką tajemniczości. Problemem jednak nie jest jej umyślne zachowanie, które miałoby na celu pewne odcięcie się od otoczenia, nie. Problemem jest ona sama - kobieta, która wie o sobie tak niewiele, jak inni otaczający ją ludzie.

Wizerunek - piękna Anne Hathaway.
Na wątek chętna jestem zawsze.

38 komentarzy:

  1. [Już kiedyś był tu psycholog, tyle że pan, teraz przybyła pani, a ja wciąż nie rozumiem, dlaczego akurat w Mount Cartier ktoś taki miałby pracować. ;D Chyba że Octavia dojeżdża do pracy do Churchill.
    W każdym razie – cześć, miłego pobytu!]

    ~ Gale Khatchadourian

    OdpowiedzUsuń
  2. [Witam cieplutko! Bardzo lubię Anne.
    Powodzenia w blogowaniu! (:]

    Beth

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Anne! Ja chcę wątek! :D ]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Swojego czasu ojciec Beth mógł szukać u Octavii pomocy - on twierdzi, że Beth nie radzi sobie ze śmiercią matki i w ogóle z życiem, z czym Beth się, oczywiście, nie zgadza.]

    Beth

    OdpowiedzUsuń
  5. Też uważam że psycholog w Mount Cartier jest zupełnie niepotrzebny, ale Octavia jest tak sympatyczna, że jej to wybaczam :). Zaproponowałabym wątek, ale nie wiem czy lubisz czekać długo na odpisy. Jeśli Ci to nie przeszkadza, oferuję obu moich chłopców do gry.

    Timothy W. / Johnsee R.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mogę rzucić pomysłem, ale wyprzedzić chyba nie wyprzedzę, bo mam masę zaległości. Jakie to przerażające i przyjemne jednocześnie: świadomość tego, że ma się komu odpisywać xD.

    No więc jeśli chodzi o Rockwella, możemy przyjąć, że chciał dojść do jakiegoś zakładu: piekarni, stolarza lub innego, ale zamiast tego wparował jej do mieszkania, bo te budynki, łącznie z lokalami domowymi, wyglądają przecież tak samo. Albo zastanie ją w krępującej sytuacji, albo tak normalnie, tak czy inaczej możesz zrobić z tym fantem co tylko chcesz.

    Z Timmym będzie nieco trudniej, ale można założyć, że potrzebowała kogoś do pomocy w rąbaniu drewna na zimę (jak dobrze jest działać z wyprzedzeniem, ouu yeah!), więc za drobną opłatą wzięła sobie tego młodzika do pracy. Wieczorem, kiedy będzie kończył, może mu zaproponować herbatę, czy coś.

    To takie skromne propozycje z mojej strony.

    Timothy W. / Johnsee R.

    OdpowiedzUsuń
  7. [Wątków jeszcze nie prowadzę i słowo jeszcze jest tu kluczowe. :D]

    ~ Gale Khatchadourian

    OdpowiedzUsuń
  8. [A ja wprost nie odpowiedziałem, więc poprawię się w tym komentarzu. Jasne, mam ochotę na wątek, postaram się do jutra podrzucić Ci jakiś pomysł.]

    ~ Gale Khatchadourian

    OdpowiedzUsuń
  9. [Jak tylko wpadnę na jakiś pomysł to się zgłoszę jutro. Muszę nieźle pokombinować skoro Octavia nie jest z MC, a na dodatek ma zawód z którym Solane nie ma nic wspólnego. Z psychologa może robić jej każdy z braci i jeszcze dwie bratowe, a i tak rzadko kiedy muszą to robić, bo zwierzać się nie ma za bardzo z czego... Więc muszę pomyśleć. ;) Ale dziękuję za powitanie.]

    Solane

    OdpowiedzUsuń
  10. [Witam! Sympatyczna postać, aczkolwiek też za bardzo nie wiem, co psycholog mógłby robić w Mount Cartier, ale różni ludzie w różnych miejscach :D]

    Camille

    OdpowiedzUsuń
  11. [Anne <3 Piękna jak zawsze.
    To chyba on powinien do niej z blachą czegoś wpaść, tak bardziej wypada, ale wątpię, że chciałaby spożywać szarlotkę o dziwnym słonym smaku, bo znając Adrianka, właśnie taką by sporządził :D Dlatego niech wpada, jak najbardziej, zacząć czy może Ty masz ochotę?]

    Adrian

    OdpowiedzUsuń
  12. [O, czyli planujesz jakąś inną postać? Ciekawie :)
    Chętna na wątki jestem zawsze, ale takie z bułkami w roli głównej niekoniecznie :D Coś ambitniejszego. Możemy popsuć Anne samochód? Chyba, że nie ma samochodu. To wtedy spóźnijmy ją na busa :D A Cam by ją podwiozła. Tak na przykład, inne pomysły też wchodzą w grę, ten to był taki spontan :D]

    Camille

    OdpowiedzUsuń
  13. [Ja tam lubię długie, średnie, za krótkimi nie przepadam. Ale i takie czasem mi wychodzą, dlatego proszę o zrozumienie. Zwykle jednak staram się długo, bo po prostu sądzę, że tak jest ciekawiej. No i autor nie czuje się ignorowany, skoro litanię dostanie :D Chociaż teraz i tak wychodzą mi krótsze jak na onecie... Ludzie inni, tam pisałam czasem ze 2 godziny jeden komentarz, to były czasu...]

    Można powiedzieć, żeby ładniej zabrzmiało, że gotowanie nie było mocną stroną Adriana. Jeśli jednak mamy być bardziej dokładni, szło mu to koszmarnie. A co dopiero pieczenie. Dobra, wody na herbatę czy kawę nie przypalał, kanapki też potrafił sobie zrobić, ale gdy szło o coś bardziej skomplikowanego... Rozpacz po prostu. Od dwóch lat jednak, odkąd wyprowadził się od rodziców, musiał radzić sobie sam, żałując, że taka z niego sierota w tej dziedzinie. Bo od zawsze uważał, że nie ma nic lepszego niż ciasto, świeże, domowe, pachnące... Owszem, gdy zamieszkał na własną rękę próbował nawet coś tam upiec, ale żona szefa, u którego nad warsztatem wynajmował swoje małe cztery ściany, za każdym razem załamywała ręce i po prostu przynosiła mu za każdym razem kawałek czegoś swojego. Nic dziwnego w sumie, pewnie bała się o dom, bo bardzo prawdopodobne było, że wkrótce przy tych eksperymentach puściłby go z dymem.
    Tak sobie jakoś funkcjonował, czasami tęskniąc za szarlotką matki, tą z lodami waniliowymi i bitą śmietaną, taką domową, nie ze sklepu, ale miał swoją dumę i do domu (co z tego że był on zaledwie w innym krańcu miasteczka) nie miał zamiaru wracać. Żył, czekając na litość ze strony szefowej, wylewnie dziękując jej za każdym razem, gdy przychodziła z nowym kawałkiem ciasta.
    Dlatego zdumiał się, gdy pewnego pięknego dnia otworzył drzwi, a na progu zobaczył młodą kobietę z blachą pełną czegoś, co miało naprawdę cudowny zapach, aż kilka razy zaciągnął się nim, a na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech. Przez to wszystko słowa nieznajomej dotarły do niego z małym opóźnieniem, ale gdy już je zarejestrował, otworzył tylko szerzej drzwi i uśmiechnął się jeszcze bardziej.
    - Już panią uwielbiam, naprawdę. A jeśli jeszcze mi pani powie, że to cudo to szarlotka, to będę panią wielbić - oznajmił, przepuszczając ją w drzwiach do małego, ale zadziwiająco czystego salonu.

    Adrian

    OdpowiedzUsuń
  14. [Jasne, dokładnie tak będzie. Beth pójdzie z grzeczności, bo może i się z ojcem nie zgadza, ale szacunek do ludzi ma, więc się pojawi.]

    Beth

    OdpowiedzUsuń
  15. Trevor uwielbiał Mount Cartier. Cieszył się niesamowicie z tego, że właśnie tutaj się urodził, wychowywał i dorastał. Nie był typowym idiotą, wiedział, że mógłby w życiu osiągnąć coś więcej, że stać go na coś lepszego, niż zawód drwala. Tylko, że on wolał ciszę i spokój, góry i drzewa i swoją drewnianą chatkę pośrodku niczego. To dawało mu spokój, poczucie bezpieczeństwa i nauczyło go cieszyć się z nawet najdrobniejszych rzeczy. Lubił tę swoją małą oazę spokoju.
    Dzisiaj miał dzień wolny, a to dlatego, że ostatnio praca szła mu na tyle dobrze, że zawczasu zrobił to, co powinien. Korzystając z tej okazji udał się na pocztę, gdzie od kilku tygodni zalegały listy od jego siostry, która przeprowadziła się do Europy. Kochał ją i uwielbiał tę tradycyjną korespondencję, ale nigdy nie miał czasu, żeby odebrać przesyłki.
    Jak zwykle, gdy spacerował, podgwizdywał sobie pod nosem i wyłączał się ze świata. Co jakiś czas zatrzymywał się przy znajomych, aby wymienić kilka uprzejmości, dlatego droga zawsze zajmowała mu o kilkadziesiąt minut więcej, niż powinna. Ale lubił tych ludzi, lubił sobie z nimi pogawędzić, czasem pomóc, gdy była taka potrzeba. To sprawiało, że jego życie nabierało sensu.
    Skupiony na swoich myślach, początkowo nie usłyszał wołania o pomoc. Dopiero po jakimś czasie do niego dotarło. Bez zastanowienia od razu podbiegł do kobiety i wziął od niej paczkę. Wepchnięcie jej do bagażnika nie stanowiło dla niego żadnego problemu.
    - Ma pani coś jeszcze? - spytał i rozejrzał się dookoła.

    OdpowiedzUsuń
  16. [Czyżby blogspot znowu mi nie dodał komentarza? Ech. To ja tu już byłam z pomysłami. W jednym Octavia miała mieć bliższą styczność z wyglądającym na agresywnego owczarka, który szczekałby na nią i nie pozwalałby się nigdzie ruszyć, bo podeszła gdzieś za blisko, a że Solane gdzieś tam będzie szła (pewnie z poczty wracać) to zareaguje, bo psa zna i się jej słucha. W drugim jednej z nich mogłaby rozerwać się siatka z zakupami, więc pomogłyby sobie w zbieraniu tego całego bałaganu z ulicy, a w trzecim jest możliwość żeby Solane wracając z lasu spotkała gdzieś nad jeziorem zgubioną Octavię, a że się porządnie rozpadało to pomogłaby jej wrócić do miasteczka. Coś z tego ci pasuje? ;)]

    Solane

    OdpowiedzUsuń
  17. [Będę naprawdę wdzięczna za wyręczenie, bo sama muszę iść wyprowadzić pewnego czworonoga ;)
    I cieszę się, że pomysły pasują, na dodatek wszystkie trzy. Coś mi się udało ;D]

    Solane

    OdpowiedzUsuń
  18. [Ja do blogowania powróciłam właściwie z powodu wakacyjnej nudy i to też niedawno. Trafiło na Mount Cartier i spodobało mi się tu :>
    Chyba trochę się rozpisałam :D Ale się nie przejmuj, dorównywać nie musisz, jeśli nie dasz rady ;>]

    Zaspała. Niby tylko godzinę i ich dostawca nie zrobi niczego z zamówionym towarem, bo i tak musiał pracować do czternastej, więc Camille miała spory zapas czasu. Tylko nie lubiła, gdy coś nie szło tak, jak sobie wcześniej zaplanowała. To świadczyło, że dalej polany też mogą się popsuć. Miała też odrobinę perfekcjonizmu po matce, która wręcz nie cierpiała jakiś komplikacji. Na szczęście ona sama do nich przywykła i lepiej sobie z nimi radziła. Poza tym usprawiedliwiała się zmęczeniem związanym ze wczesnym wstawaniem, niedosypianiem i bolącymi ramionami.
    Jadąc czerwonym pick-up'em ojca po drogach, które prowadziły z Mount Cartier, czuła się, jakby walczyła o przetrwanie. Miała prawo jazdy i uważała, że nie jest złym kierowcą, ale jakoś właśnie te drogi próbowały jej przekazać, że chyba potrzebuje więcej praktyki. Co tydzień musiała nimi przejeżdżać.

    Widząc auto na drodze, zdziwiła się. Rzadko widywała tutaj inne samochody, bo ruch w okolicach nie był przecież duży. Zatrzymała się oczywiście, zauważając, że najwyraźniej czyiś samochód postanowił się zbuntować. Nieraz doświadczała podobnej sytuacji ze swoim autem i doskonale rozumiała sytuację.
    - Camille Levittoux - zaczęła, ściskając lekko dłoń kobiety i posyłając jej delikatny uśmiech, który miał w zwyczaju pojawiać się twarzy Cam przy każdej możliwej okazji. - Niestety również nie mam pojęcia o naprawach - wzruszyła przepraszająco ramionami. Sięgnęła do kieszeni po telefon, sprawdzając zasięg i skrzywiła się delikatnie. Nie było zasięgu, więc nie mogła zadzwonić do mechanika. Rzadko mogła złapać sygnał i zazwyczaj wtedy czekała na jakieś łaskawe łącze. Ale nie zaproponowała tego Octavii.
    - Jeżdżę tędy co tydzień i niewiele samochodów tutaj przejeżdża. Muszę przyznać, że normalnie o tej godzinie jestem już w Churchill - rozbawiła ją świadomość, że szczęście kobiety opiera się na jej drobnym pechu. Nie miała pojęcia, co mogłaby zrobić. Pod maską wolała niczego nie ruszać, żeby bardziej nie popsuć, a skoro nie było zasięgu, pomocy też szybko załatwić by nie mogła.
    - Spieszy się pani? - uniosła pytająco brew. - Mogę ewentualnie panią podwieźć. Z Churchill łatwiej złapać sygnał, a tutaj auta raczej nie ma nawet kto ukraść.
    Uśmiechnęła się nieco szerzej. Lubiła pomagać i jej przyjazne nastawienie nie powinno budzić jakiś niepokojów. W końcu Octavia mogła jakąś drogą dedukcji uznać, że ma do czynienia z psychopatką.

    OdpowiedzUsuń
  19. [A dobry!
    Jestem chyba powoli ginącym typem autora, który zdecydowanie woli zaczynać, niż wymyślać, więc chętnie poczekam na Twój pomysł. :)
    PS Nie wiedziałam, że Anne potrafi tak ładnie wyglądać, mistrzowskie zdjęcie!]

    James

    OdpowiedzUsuń
  20. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Myślę, że stare nawyki będą mu kazały zaopiekować się damą w potrzebie, gdy ta zacznie odczuwać skutki przesadzenia z alkoholem, który odbierze jej zdolność swobodnego poruszania się. Lucas wie, czym to grozi, więc pewnie nawet zaoferuje się, że ją odprowadzi do domu - taki będzie dobry, o! Wypada na to, że ja powinnam zacząć, więc ze smutkiem informuję, że nastąpi to dopiero za tydzień, a więc jak wrócę z wyjazdu :<]

      Chandler

      Usuń
  21. [ Cześć. Dziś też brakuje? ]
    Matthew Auerbach

    OdpowiedzUsuń
  22. Teoretycznie z Mount Cartier do Churchill nie było daleko. Zaledwie trzydzieści kilometrów. Tylko kto pokusiłby się z własnej woli na taki spacerek? Camille nigdy nie była typem sportowca, jej kondycja prawdopodobnie pozostawiała wiele do życzenia, więc wszelkie aktywności fizyczne, przekraczające krótkie przechadzki po miasteczku czy chodzenie po schodach w domu, zdecydowanie nie były dla niej.
    - W żadnym razie - odpowiedziała życzliwie na oba pytania. Skoro każda z nich jechała do Churchill, to nie widziała problemu. Jeśli była taka czy inna sytuacja, stawiała na dobre, przyjazne relacje. Lubiła ludzi, chociaż nie wszystkich, jednak w większości przyadków była sympatyczna i nie widziała powodu, by nie udzielić pomocy. Również robiła to często, ale z jakiś wewnętrznych powodów sama sięgała po nią w ostateczności.
    - Proszę sprawdzać, czy gdzieś nie będzie sygnału. Może uda się zadzwonić przed przyjazdem - zaproponowała, uważając, że im szybciej będzie załatwiona kwestia auta, tym lepiej i zajęła miejsce kierowcy. W normalnych warunkach mechanik nie mógłby nic zrobić, ale skoro kobieta była z Mount Cartier, na pewno ktoś będzie kojarzył chociażby sam samochód, co sprawdzało się do tego, że będzie zdecydowanie mniej przeciwwskazań, by go odholować bez obecności właścicielki.
    Przyjrzała się ukradkiem kobiecie, ale nie jakoś nachalnie. Czysta ciekawość skłoniła ją do tych drobnych oględzin. Od pół roku mieszkała w tej małej mieścinie i zauważyła, że nietrudno odróżnić miejscowych od przyjezdnych. Camille miała jeszcze taką sposobność, że jako jedyny piekarz w Mount Cartier, praktycznie miała okazję zobaczyć prawie każdego i widziała wielu z nich codziennie.
    - Przyjechała pani na dłużej? - spytała z uśmiechem, sugerującym, że już dotarła do odpowiedzi, które mogłyby dotyczyć wcześniejszych pytań. Z natury była jednak oszczędna, więc skoro dla niej pewne rzeczy były oczywiste, odruchowo je pomijała, by nie marnować... chociażby czasu.

    Camille

    OdpowiedzUsuń
  23. [Przepraszam za zwłokę, ale z powodu remontu zostałam odcięta od internetu na bardzo długi tydzień! Widzę, że nowe zdjęcie, piękne <3 I postaram się nie za długo pisać, skoro wolisz te średnie :)]

    - Zwykłe ciasto brzmi i tak o wiele lepiej niż brak ciasta, prawda? - uśmiechnął się, wchodząc za nią do mieszkania, chwaląc się za ten porządek, który zapewne długo się nie utrzyma, ale lepsze coś niż nic.
    Właściwie, to tylko ten salon połączony z jadalnią miał w miarę utrzymany. Jeśli weszłaby do sypialni zapewne złapała by się z przerażenia za głowę, a potem zaczęła sprzątać, do tego jednak nie zamierzał dopuścić. Nie teraz, kiedy przyniosła mu ciasto, a on za wypiekami gotowy był w ogień wskoczyć.
    - Sam, obok mieszka mój szef, a tą klitkę wynajmuję od niego już od dwóch lat. Powinienem rozejrzeć się za czymś większym, ale mam blisko do pracy, no i jestem sam, jak mówiłem, więc w sumie aż tak bardzo mi to nie przeszkadza.
    Wziął od niej blachę, zaniósł ją do miniaturowej kuchni, w której ledwo mieściła się jedna osoba, nie wspominając o dwóch, i posłał jej kolejny uśmiech nad blatem.
    - Pachnie wyśmienicie. Proszę, niech pani usiądzie, a ja nastawię wodę i pokroję te pyszności, bo chociaż piec nie potrafię, używanie noża idzie mi naprawdę dobrze.
    W trakcie mówienia już sięgnął po nóż i talerz, bo takimi wynalazkami jak patera nie dysponował, i skroił wypiek w równe kawałki, przechodząc do salonu i kładąc talerz na stole. A korzystając z tego, że woda ciągle się gotowała, usiadł obok kobiety, i bezceremonialnie wpakował sobie do ust prawie połowę kawałku za razem. Z błogim wyrazem twarzy przełknął, spoglądając na nią.
    - Pyszne. Naprawdę. Bardzo dziękuję.

    Adrian

    OdpowiedzUsuń
  24. Generalnie James nigdy nie był fanem wieczornych spacerów - kiedy wrócił do Mount Cartier, stał się skończonym domatorem, który wyściubiał nos za drzwi swojego domu tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Fakt posiadania dwóch rozwydrzonych do granic możliwości psów często zmuszał go do zmiany postawy zatwardziałego samotnika - spaniele były wybrednymi zwierzakami, które lubiły ustawiać swoich właścicieli do pionu i czuć, że to one mają władzę. A że James do ludzi o stanowczym, nieznoszącym sprzeciw usposobieniu się nie zaliczał, to sprawy wyglądały jak wyglądały. Nie chciało mu się, ale odszukał plączące się po całym domy smycze i obroże, oporządził oba psy i, klnąc pod nosem za każdym razem, kiedy one zaczynały wyprowadzać jego, wybrał się na wieczorną wycieczkę po Mount Cartier, mieścinie tak spokojnej, że wydającej się już spać.
    Nagle, nie wiedzieć czemu, psom coś odbiło. Wokół ani jednej żywej duszy, a one zaczęły szczekać jak opętane, a potem, jakby tego było mało, postanowiły poganiać sobie w kółko, wokół nóg Jamesa, za nic mając sobie fakt, że przy okazji ciasno oplotły go swoimi smyczami.
    A mógł kupić krótsze.
    Gdyby nie pomoc kobiety, która niespodziewanie wyłoniła się zza rogu ulicy, pewnie w końcu wylądowałby na ziemi,a wyplatanie się ze sznurków zajęłoby mu sporo czasu. Nie kojarzył jej twarzy, ale zdecydowanie musiała mieć w sobie to coś, skoro kilkoma słowami i gestami udało jej się uspokoić rozbudzone psy.
    Spojrzał na nią, zaskoczony.
    - Dzięki wielkie. Jest pani zawodową treserką, czy jak? - zapytał pół żartem, pół serio, bo naprawdę, Chay i Tip nie słuchali byle kogo.

    [No, zobaczymy, co nam z tego wyjdzie.]

    James

    OdpowiedzUsuń
  25. [A to zobaczę :) To też zależy od tego, jak mi się piszę, a Adim się dopiero po dłuższej przerwie rozkręcam, więc... Wczuć się trzeba :D]

    Owszem, był samotny, a to dobre nie było. Jasne, miał przyjaciół, spotykał się z nimi, i ogólnie bardzo lubił przebywać w towarzystwie ludzi, zarówno tych znanych, jak i całkiem nowych. Mimo to czuł się samotny, czegoś mu brakowało, a właściwie kogoś, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bo czas wcale nie leczy ran, czas tylko sprawia, że jest troszkę łatwiej, bo zaczynamy zapominać o takich drobiazgach jak głos czy uśmiech. A poza tym wszystko jest tak samo jak na początku, bez względu na to, ile razy wskazówka zatoczyła na zegarze pełne koło.
    - Pyszne, bardzo pyszne i... - skończył kawałek, pośpiesznie go przełykając, po czym wytarł dłoń w spodnie, bo czemu nie, i wyciągnął ją do niej. - Jaki tam pan, Adrian. Dla osoby, która przyniosła mi ciasto, nie mógłbym być panem... Tylko chyba powinienem zaproponować coś mocniejszego w takim razie, tak przynajmniej wypada, ale niestety, jedyne czym mogę pani służyć, to herbata. Która pewnie zaraz będzie gotowa, mam nadzieję. Octavia, tak? Czy wypada, żebym też panią tak nazywał? W końcu mało się znamy, i takie tam, eh... Teraz to gadam zupełne głupoty - zaśmiał się. - Adrian w każdym razie, nie żaden pan. Proszę, bo czuję się o wiele za staro. A bądź co bądź, aż takim staruszkiem jeszcze nie jestem.
    Słysząc jej pochwałę rozejrzał się po pomieszczeniu, wzruszając ramionami. Tak się złożyło, ze wczoraj gościł kilku znajomych, a że przy zwykłym układzie w salonie i gdy miał tu tak jak w dni, gdy bywał tylko sam, czterech mężczyzn by się nie pomieściło, musiał coś zrobić. Nabrudzić nie zdążyli, więc, żeby nie wypaść z roli dobrego gospodarza, siedział i świecił oczami, przyjmując jej komplement z grobową miną.
    - Czyżby pani... Czyżbyś Octavio sugerowała, że ja, jako przedstawiciel zagrożonego gatunku, bo was kobiet jest dzięki Bogu więcej, nie potrafił zadbać o wygląd własnego mieszkania? Poczułem się dotknięty - wszystko to wygłosił z kamienną twarzą, a widząc jej zmieszanie, nie mógł się powstrzymać i ponownie wybuchnął śmiechem, aż mu z kącika oczu łzy pociekły. - Wybacz, nie mogłem się powstrzymać, dla twojej miny było warto... No i o wilku mowa, zaleję herbatę i zaraz wracam.
    Zerwał się już i udał się uratować wodę przed spaleniem, co jeszcze nigdy mu się nie przydarzyło, i miał nadzieję, że teraz też go to nie czeka. Wtedy by dopiero pokazał, że jednak mimo wszystko, jest typowym facetem. Oj zdziwiłaby się.

    Adrian

    OdpowiedzUsuń
  26. Człowiek postępuje rozsądnie wtedy i tylko wtedy, gdy wszelkie inne możliwości zostały już wyczerpane, a że Johnsee nigdy nie czuł się nadnaturalnie wolny, a wręcz w ogóle nie żył ponad tym prawem, względnie często dokarmiał własną lekkomyślność w najbanalniejszy ze sposobów — nie analizując każdego swojego manewru po dwa razy, jak robili to niektórzy. Przy uczestnictwie w codziennych sytuacjach nie był ani ostrożny, ani skłonny do głębokich refleksji, co tłumaczyłaby jego postępowanie również w kwestiach spornych, nie dotyczących sztuki. Choć ciężko było mu to przyznać samemu przed sobą, jeśli miał okazję do pomyłki, korzystał z niej nagminnie, szczególnie w artystycznym szale, gdy zdroworozsądkowe myślenie schodziło na drugi plan, ustępując miejsca niezaspokojonej wyobraźni i/lub fantazji. W głównej jednak mierze dlatego, że stanowił idealny obraz ryzykanta. Zamiast tracić czas na namysł i rozwagę, wolał marnotrawić go na odkręcanie tego, co pokomplikował sobie przy ewentualnym dokonaniu kiepskiego, ale za to szybkiego wyboru.
    A choć dzisiejszego dnia jego decyzje miały niewiele wspólnego z ryzykiem, niewątpliwie pociągały za sobą przykre konsekwencje. Najpierw była przerwa na papierosa zakończona podpaleniem filtru, gdy zagadał się z miejscowym rybakiem na pomoście. Kolejnym punktem programu okazała się ucieczka przed wrednym skunksem (Rockwell już naprawdę odmierzał minuty do pierwszego swojego publicznego upokorzenia w tym mieście... no i do niezbędnej kąpieli, jeśli ten okrutny futrzak postanowiłby nieszczęśliwie zaatakować nabojami spod kity). A na koniec jeszcze lawirowanie między bliźniaczo podobnymi do siebie budynkami. Nic dziwnego, że się zgubił. Matka Natura, czy też Wujek Los nie sprzyjali przyjezdnym, wciąż udowadniali im, że małe miasteczka nie są miejscem przeznaczonym dla wielkich karierowiczów. Johnsee byłby nawet skłonny przyznać im rację. Chętnie przeprosiłby ich nawet na kolanach za swoje jestestwo, gdyby tylko pomogło mu to w odnalezieniu drogi do warsztatu. Problem w tym, że ani szanowana matka, ani szanowny wujek nie słuchali jego modłów i próśb. Wciąż go zbywali, skazując go na tułaczkę wśród niskich, skromnych prawie-kamieniczek.
    Przez całą tę otoczkę pseudo ascetycznego życia każdy domek w Mount Cartier wyglądał zupełnie tak samo. Tylko dachówki miały różny stopień nasłonecznienia, a niektóre z okien wydawały się ciut mniej przejrzyste od szyb sąsiada. Tym tropem zamierzał iść Rockwell, gdy wybierał na chybił trafił drzwi, do których powinien podejść. W swojej pięknej główce założył sobie, że musi udać się tam, gdzie szyby wydają się najbardziej zapomniane. Żaden mechanik nie przejmuje się bowiem czymś tak prozaicznym jak mycie okien. No bo przecież ma w garażu samochód do naprawy i to tam przesiaduje całe dnie. Logiczne, prawda?
    Zadowolony ze swojej kontuzji wkroczył do akcji, a konkretniej, przekroczył próg losowego budynku. Szkoda tylko, że spudłował. O tym przekonał się jednak dopiero wtedy, gdy jego oczom ukazała się roznegliżowana niewiasta z kabotyńsko dużym bagażem u stóp. Aż sam nie wiedział, czy większą uwagę zwrócił właśnie na brak ubioru, czy na niebotycznych rozmiarów walizkę.
    Tak czy inaczej, jeśli chciała zyskać czyjąś uwagę, to przyjęła dla siebie świetną pozycję. Stojący u progu schodów Johnsee miał teraz idealny wgląd na jej ponętne kształty. Skupił się na tym w takim stopniu, że przez chwilę zapomniał o dobrych manierach. Te uaktywniły się ze znaczącym opóźnieniem, a co więcej, chyba pokręcił priorytety, bo zamiast obrócić się, dając jej możliwość ubioru, on przeskoczył przez kolejne stopnie, łapiąc za rączkę od walizki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Pomogę— zaoferował się, spoglądając na... biustonosz. Okej, to chyba nienajlepszy sposób na zawarcie przyjaźni, ale, hej!, to ona wybrała sobie miejscówkę na schodach. On tylko szedł z prądem, a że poziomem był o kilka stopni niżej od niej, wzrok sam zawędrował na wysokość piersi. Gdyby stali na równi, byłby od niej wyższy i problem rozwiązałby się sam.
      — Może później... — zdecydował w końcu, puszczając tobołek na rzecz teatralnego odwrócenia się. Gdyby to od niego zależało, olałby sprawę i szedł z bagażem do góry pomimo sytuacji, w jakiej się znaleźli, ale nie wiedząc czemu w tym mieście temat nagości był jakimś wielkim tabu. Jak zresztą wszystko, co tyczyło się relacji damsko-męskich. Jakby lokalni mieszkańcy zawitali w średniowieczu i nigdy z niego nie wyszli. Choć jakby się tak nad tym głębiej zastanowić… musiał mieć do czynienia z przyjezdną, skoro taszczyła ze sobą wielkie walizy. Aż tak dużo czasu na rozmyślania jednak nie miał, więc został przy tym, że wypada mu NIE patrzeć. Nie ważne jak ładnie się teraz prezentowała ta urocza nieznajoma.

      [Z poślizgiem, ale przynajmniej długość ta sama, a nawet ciut obszerniejsza.]

      Johnsee R.

      Usuń
  27. [Tylko się wydaje :)
    Ale się rozpisałaś! Kurczaki, trzeba otworzyć worda, i co najmniej półtorej strony dać. O ile się uda.]

    Tak, Adrian był z tych towarzyskich ludzi, którzy nie potrafili usiedzieć w ciszy więcej niż kilka minut. Co, jak każda cecha, miało swoje wady i zalety. Teraz jednak widział, że pod wpływem jego paplaniny kobieta się rozluźniła, i bardzo dobrze. Nie chciał siedzieć tak z nią w całkowicie sztywnej atmosferze, i tylko wpieprzać jej ciacho. Skąd. O wiele lepiej było, gdy tak sobie rozmawiali, na luzie, właśnie jak teraz, i miał nadzieję na podtrzymanie tej konwersacji jak najdłużej. Tak żeby jeszcze kiedyś wróciła, i, kto wie, następnym razem przyniosła szarlotkę. Bardzo z niego był interesowny człowiek, co zrobić. Nieważne. Jasne, ładne to nie było, mimo to teraz o tym nie myślał, chciał tylko jak najszybciej wrócić do niej z tą herbatą, żeby wszystkiego mu nie zjadła. Bo wszystko się zdarzyć może. Chociaż, patrząc na nią, nie podejrzewał, żeby tyle jadła... Był jednak przezorny, bo a nóż widelec miała dobry metabolizm i nic nie było widać, a tak naprawdę pochłaniała takie same ilości słodkiego co on?
    - Tak, jesteśmy u mnie, i powiem ci, że to wstyd. Jest mi za ciebie tak bardzo wstyd, bo jak tak można się nie rozpakować, nie posprzątać ani nic? To bardzo nieładnie, moja droga - pokiwał jej ostrzegawczo palcem za blatu, uśmiechnął się lekko i zabrał się do robienia herbaty.
    Miał co prawda tylko tą w torebkach, ale że nie zapytał ją czy woli fusiastą, stwierdził dyplomatycznie, że w gościach pije się to, co gospodarz podaje. Bo tak wypada. Dlatego rozlał wrzątek do kubków, poczekał aż zabarwi się na brązowo, i wywalił rozmokłe torebki, wyciskając do każdej herbaty soku z cytryny. Tak, o to też nie zapytał, ale co tam. Każdy przecież lubił herbatę z cytryną, prawda? A przynajmniej on lubił, wręcz uwielbiał, dlatego nie pozostawało jej nic innego jak dostosowanie się. Jedyne czego nie zrobił, to słodzenie. Tu się opamiętał, że nie każdy słodzi, on na pewno nie, dlatego i jej kubek pozostawił bez cukru. Tak zaopatrzony ruszył do salonu, kładąc kubki na stole. Uśmiechnął się, lustrując ją wzrokiem, i pokiwał aprobująco głową.
    - Wizja ciebie w ręczniku wydaje się kusząca. Nie sądzę, żeby twoi pracodawcy mieli coś przeciwko... Ja bym w sumie nie miał, gdybyś wparowała tu tylko w ręczniku, ależ skąd. Sądzę nawet, że o wiele chętniej wpuściłbym cię wtedy za drzwi. Chociaż... Placek podziałał równie dobrze, i teraz mam dylemat, co bardziej wolałbym zobaczyć drzwiach: kobietę z blachą, czy kobietę w ręczniku. Cholera. Przez ciebie mam dylemat. - zrobił minę myśliciela, roztrząsając obie opcje, ale na żadną nie potrafił się ot tak od razu zdecydować. - W każdym razie, idę po cukier, chwileczkę.
    Po niecałej minucie wrócił, obok talerza postawił cukierniczkę i położył łyżeczkę, jedną, bo jemu, jako niesłodzącemu potrzebna nie była, i stwierdził, że ciasto jest za dobre, żeby nie zjeść jeszcze kawałka. Co zaraz zrobił, ale na kawałku nie poprzestał, i korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie, wpakował sobie do ust kolejny, zapijając go herbata, bo trochę za sucho się nagle zrobiło. Nie było to ważne, mógłby zjeść więcej na raz, ale chciał też z nią porozmawiać, gdyż, jak zauważyła, byli skazani na siebie. Nie żeby narzekał.



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Wspomniałaś coś o nowej pracy... Udało się? I czym się zajmujesz? Oczywiście... - przełknął kolejny łyk herbaty. - Oczywiście jeśli nie jest to jakaś tajemnica, nie wiem, nie jesteś tajnym agentem, pracownikiem NASA czy czymś podobnym? Bo, ostrzegam, jeśli tym ciachem chciałaś mnie podejść i przeciągnąć na swoją stronę, to, no cóż, nie dam się tak łatwo. Widzisz, rozszyfrowałem cię od razu, dlatego lepiej powiedz prawdę. I proszę, nie bądź żadnym z wyżej wymienionych, bo wtedy musiałbym zabronić ci tu przychodzić i nigdy nie dostałbym swojej szarlotki. A chcę moją obiecaną szarlotkę, dlatego może lepiej skłam, jeśli masz coś na sumieniu. Tak będzie łatwiej, no i dostanę moje ulubione ciasto. I... Przepraszam. Słowotok. Czasem się zdarza, wybacz. Już siedzę cicho, naprawdę, buzia na kłódkę. - mówiąc to wykonał gest z dzieciństwa, jakby zapinał sobie usta, a potem wyrzucił niewidzialny kluczyk za siebie.
      Długo jednak nie wytrzymał. Owszem, nie mówił, ale usta otworzył w celu skonsumowania kolejnego kawałka placka. Zdarza się. A on, biedak pozbawiony domowego jedzenia, był na punkcie wszystkiego nie z torebki czy mrożonki po prostu... No miał bzika. Uwielbiał. Teraz aż miał ochotę poprosić ją, żeby następnym razem wpadła z obiadem, dwudaniowym najlepiej, a na deser przyniosła szarlotkę. Był jednak bądź co bądź lepiej wychowany niż to zaprezentował, dlatego już siedział cicho, popijając sobie małymi łyczkami brązowy napój. Puki ciepły, bo zimna herbata to nie herbata.

      Adrian

      Usuń
  28. Spędzał kolejny wieczór w barze, jakie to typowe – w końcu gdzie indziej topić swoje smutki, jak nie tam właśnie przy kuflu niezachwycającego swoim smakiem, ale dającego w głowę i nogi, a przecież o to chodzi, piwa w towarzystwie całkiem licznego grona mieszkańców Mount Cartier? Chandler miał serdecznie dość siedzenia w domu i picia do lustra, tak jak to robił swego czasu w Los Angeles, a poza tym, co było dość zaskakujące, siedzenie pośród innych ludzi, nawet jeśli z nimi nie rozmawiał, sprawiało, że czuł się lepiej. Nagle w niepamięć odchodziły koszmary, które go męczyły, nie czuł również, że nie jest do końca jednym z nich, że przyjechał z wielkiego miasta i że miał swoją smutną i niekoniecznie przyjemną do wysłuchania historię oraz demony niepozwalające spokojnie spać ani jemu, ani jego sąsiadom. Co prawda nie przynosiło mu to ulgi w kwestii, która aktualnie gryzła go najbardziej, a która przybierała postać dobrze mu znanej sprzed dwunastu lat niezwykłej właścicielki cukierni, ale przynajmniej miał wrażenie, że nie jest całkowicie sam – nieważne, jak bardzo było to złudne. Nie miało znaczenia to, że siedział na uboczu i jego jedynym rozmówcą był barman, ani to, że piwo wyjątkowo mu tego dnia nie wchodziło – on po prostu nie chciał wracać do domu, gdzie myśli i wspomnienia dopadłyby go ze zdwojoną mocą, a koszmary znów sprawiłyby, że zacząłby krzyczeć wniebogłosy, całkowicie zlany potem. Nie dzięki, wolę samotność w tłumie, pomyślał zamawiając kolejną porcję alkoholu, by w milczeniu przyglądać się życiu kwitnącemu na jego oczach, bo jakąś rozrywkę trzeba było sobie zapewnić.
    Mieszkał tutaj od dwóch lat, tyleż samo czasu prowadził warsztat samochodowy, a i tak miał wrażenie, że niewiele wiedział o tych wszystkich ludziach. Każdy z nich miał swoje sekrety, swoje problemy, z którymi przychodził do baru, by na ten jeden wieczór odsunąć od siebie konieczność zmierzenia się z tym, co nieprzyjemne. Niektórzy flirtowali, inni śmiali się i dokazywali, świetnie czując się pośród swoich przyjaciół czy rodzin, a jeszcze inni, tak jak Lucas, siedzieli samotnie, wlewając w siebie kolejne drinki. Zdziwił go fakt, że w jednym z rogów sali, niedaleko siebie, dostrzegł miejscową panią psycholog – swoją drogą nieustannie zastanawiał się, czy faktycznie tutejsi obywatele idą do niej ze swoimi problemami, czy raczej jej praca ma charakter czysto reprezentacyjny, bo inni są tacy jak on: niewierzący w uzdrawiającą moc wyciągania swoich brudów na wierzch – po której oczach i chwiejnej sylwetce poznał, że trochę przesadziła. Nie była pijana, nie wątpił, że jeszcze panowała nad swoją mową i nad trzeźwością umysłu, ale ciało chyba odmawiało jej posłuszeństwa.
    Obudził się w nim – nie wiadomo jak i dlaczego, ani tym bardziej skąd – instynkt policjanta, z którym myślał, że już zerwał – cóż, widocznie można zrezygnować z bycia funkcjonariuszem prawa, ale ten z człowieka, zgodnie z przysłowiem, nigdy nie wyjdzie – i poczuł się odpowiedzialny za to, żeby Octavii nic się nie stało. Kobiety w potrzebie, nawet jeśli ta się do niej nie przyznaje, nie można zignorować. Mierzył ją więc uważnym spojrzeniem, ale nie podchodził, będąc opiekunem z daleka, dopóki kobieta nie zaczęła się podnosić, ewidentnie chcąc się gdzieś przemieścić. I pewnie nawet wtedy by nie zareagował, gdyby nie to, że niebezpiecznie się zachwiała – momentalnie, niewiele się nad tym zastanawiając, doskoczył do niej i chwycił ją za ramię, oferując jej swoje wsparcie.
    — Młode kobiety nie powinny się w takim stanie nigdzie ruszać same, nawet w bezpiecznym Mount Cartier – oznajmił. – Wracasz do domu? – zapytał na tyle głośno, by przez panujący w lokalu hałas mogła go usłyszeć. Niezależnie jaka miała paść odpowiedź, on i tak planował ją odprowadzić. To był jego obowiązek, dbać o ludzi. Przynajmniej na chwilę nie myślał o niej... Chandler, skup się. – Pomogę – zaoferował się.

    [Mam nadzieję, że nie jest tak słabe, jak wydaje mi się, że jest. :<]

    Chandler

    OdpowiedzUsuń
  29. [Wybacz gigantyczny poślizg w odpisywaniu. Mam nadzieję, że jakoś to poprawię, ale słaby dostęp do laptopa mi w tym nie pomaga]

    Czasem Solane zastanawiała się co takiego przyciągało wszystkich ludzi do jej rodzinnego miasteczka, w którym częściej widywało się dziką zwierzynę niż przyjaźnie nastawionego do turystów człowieka. Z całą pewnością nie mogło im chodzić o zwyczajne zwiedzanie tego miejsca, bo nie było tutaj nic szczególnie interesującego. Jasne, ona po dwudziestu pięciu latach umiała doceniać krajobraz w jakim przyszło jej się wychowywać, znała to miejsce dość dobrze, żeby nie gubić się na każdej ścieżce i nie potrzebować pomocy górskiego ratownika, zapewne na tyle poirytowanego wszystkimi nierozsądnymi turystami, że nawet nie próbowałby jej pomóc. Wysłałby ją do diabłów, gdyby tylko usłyszał, że to ona, Solane, była na tyle głupia by zgubić się na leśnych ścieżkach, po których chodziła z braćmi od małego. Było to mało prawdopodobne, właściwie prawie niemożliwe, ale ona wychowywała się w tym miejscu. Turyści czy zwykli przyjezdni nie mieli tyle szczęścia. Co prawda nie rozumiała też, co takiego mogło ciągnąć ludzi tutaj, że po przyjeździe postanawiali zostać na stałe i nie przerażali się na widok małomiasteczkowści mieszkańców. Czy chodziło o te krajobrazy roztaczające się dookoła, dla których niejeden artysta pewnie dałby sobie odkroić jakąś część ciała? A może o zwyczajność miejsca, w którym każdy ciężko pracował, żeby mieć za co wyżywić siebie i swoją rodzinę, a sprawy zwykłego świata przelatywały tutaj między palcami? Nie jej to było oceniać.
    Faktem było, że coraz częściej zdarzało jej się natknąć na takich „świeżaków” chodzących po lasach otaczających miasteczko, którzy korzystali z jej wewnętrznej dobroci i wydostawali się za jej pomocą z niekończących się kęp drzew. Dzisiaj także najwidoczniej miała robić za przewodnika, o czym przekonała się gdy tylko natknęła się na nieznajomą oblewaną prawdziwymi strugami deszczu. Solane była przyzwyczajona do zmieniającej się w Mount Cartier pogody, nie ufała zresztą zimnemu wiatrowi odczuwalnemu nawet gdy świeciło jeszcze słońca, nic dziwnego że zabrała z domu przeciwdeszczową parkę i z nią udała się na spacet na ulubioną polanę. Nieznajoma nie miała najwidoczniej aż tak dużo szczęścia. I na pewno nie powinna opierać się o drzewa, gdy ich korony kołysały się niebezpiecznie nad nimi. Słabe gałęzie w każdej chwili mogłyby się złamać i spaść na nią.
    - Niech się pani odsunie od drzewa! – Podniosła głos, żeby przekrzyczeć deszcz. Była w sporej odległości od kobiety, która mogła jedynie dziękować sobie, że miała na sobie ubranie w żywszych kolorach. Tylko dzięki temu Solane ją zauważyła. Nie spodziewała się nikogo spotkać, bo nie była to żadna turystyczna ścieżka, a jedynie skrót którym ona często szła, żeby szybciej dostać się do miasta.
    Po kilkunastu krokach znalazła się w końcu obok nieznajomej i spokojnie przyjrzała się przemoczonej kobiecie. Szybko też przeanalizowała sytuację, dochodząc do wniosku, że na nic się nie zda jeśli odda swoją kurtkę. Lepiej było szybko wyprowadzić je stąd.
    - Przypuszczam, że nie przyszła pani zrobić sobie prysznic w środku lasu? – zapytała, rozglądając się dookoła. - Lepiej chodźmy zanim do reszty przemokniemy. Mam ochotę na ciepłą herbatę, a nie katar następnego dnia.

    Solane

    OdpowiedzUsuń
  30. [Nie przepraszaj, niech będzie jak najdłużej, chociaż nie wiem w jakim stopniu dam radę tyle samo oddawać za każdym razem, bo wiadomo jak to jest, raz wyjdzie więcej, raz mniej... Nie wiedziałam, że Octavia zmieniła imię, ale Annabelle też ładnie :D]

    Czasami, jak zauważyła, był aż za bardzo otwarty i wygadany. Zwykle mu to nie przeszkadzało, jednak zdawał sobie sprawę, że kiedyś może się na tym przejechać. Nie sądził tylko, że nastąpi to teraz, kiedy naprawdę dobrze szło mu zapoznawanie się z kobietą. Ale, oczywiście, czemu miałoby iść źle? Był po prostu głupi i często zbyt łatwowierny. Jasne, co za idiota zachowywałby się tak, gdyby mu obca baba weszła do mieszkania? Tylko on. I co z tego, że przyniosła mu ciacho. To, jak teraz zrozumiał, była tylko przykrywka, ale też i łapówka. Idiota. Naprawdę idiota z niego, skoro tak łatwo dał się podejść. Powinien częściej zachowywać się jak normalni, podejrzliwi ludzie, którzy nie wpuszczają obcych za drzwi.
    Psycholog. Teraz wszystko było jasne, klarowne, i nadzwyczaj przejrzyste. Mógł się tego prędzej czy później spodziewać, a skoro wytrzymali dwa lata, to i tak wielkie osiągnięcie. Mogli sobie wcześniej myśleć, że do tego czasu mu przejdzie, zmądrzeje, wróci do domu i oznajmi, że wraca na studia. Rzuci ten, ich zdaniem, poniżający i nie na jego poziomie zawód, znowu wdzieje garnitur, i jakby nigdy nic wstąpi w szeregi takich samych jak on odpicowanych młodych ludzi, żeby zacząć swój trzeci rok na tym jakże prestiżowym kierunku, jakim jest prawo. Niedoczekanie. Jeśli sądzili, że tak go podejdą, a on da się złapać, to byli w błędzie. Dobra, początkowo uwierzył w szczere chęci kobiety, ale ją przejrzał. I, bądźmy szczerzy, sama jakoś się przed tym nie broniła. Przecież to ona wyznała mu, czym się zajmuje. Albo była taka głupia, albo nie powiedzieli jej, żeby uważała, albo zapłacili tyle, że było jej wszystko jedno, bo po prostu do nich po tej wizycie pójdzie, stwierdzi że próbowała, i wyjedzie. Tam, skąd tu przyszła. Bo teraz, jak już tak myślał, wydało mu się to dziwne, że taka młoda kobieta postanowiła tu osiąść. Tacy jak ona stąd uciekali, nigdy na odwrót.
    Chciał, żeby się wytłumaczyła, skoro już zdradziła mu swój zawód. Żeby powiedziała, że się myli, bo to wszystko tylko tak wygląda, a ona naprawdę nie jest tu dlatego, że jego kochani rodzice jej zapłacili. Nic z tego. Żadna z tych rzeczy nie nastąpiła, i wiedział już, że to wszystko to bujda. Została tu przez nich wysłana, wręcz nasłana na niego, żeby wszystko z niego wyciągnąć. Pomiatać nim na tyle, żeby zgodził się, że jest największym idiotą na świecie (którym był, ale akurat nie w tej sprawie) i zrozumiał swoje wszystkie błędy. Ale do tego nie dojdzie, on na to nie pozwoli.
    - Tak. Szczerze mówiąc, wyglądasz mi na tajnego agenta. Co prawda niezbyt dobrego, skoro się zdradziłaś, ale być może dopiero zaczynasz... - odłożył kubek na stół, może tylko z trochę większym stukiem niż normalnie. - Ale, jak już jesteśmy szczerzy, to powiedz mi, ile ci zapłacili? Bo, wybacz śmiałość, nie sądzę, że za marną stawkę byś to zrobiła i nawiedziła mnie w domu. A może już umówili mnie na regularne sesje? - zaśmiał się cynicznie, starając się ukryć zdenerwowanie. - Od razu mówię, że nic z tego. Nie zwariowałem. Nie wrócę na studia. Nie wrócę do domu, możesz im to przekazać. I... Samochód? Naprawdę teraz mydlisz mi oczy samochodem? - wywrócił oczami, patrząc prosto na nią. - Obejrzę go, czemu nie, zapłacą mi za to. ZA TO, że obejrzę twój samochód, i naprawię go. A nie za to, że, jak oni to mówią? Daj spokój, babrzesz się w tym smarze, zostałbyś adwokatem, najlepszym, to jakaś porządna praca...
    Jednak, teraz najlepiej będzie, jeśli wyjdziesz. Puki jakoś nad sobą panuję, bo wrzeszczenie na kobietę nie jest moim priorytetem.

    [Powiało grozą! Ale, kręćmy to, nudno nie będzie :)]

    Adrian

    OdpowiedzUsuń
  31. [Twój początek jest strasznie ładny! :) Bardzo mi się podoba, masz naprawdę dobry styl pisania. Aż mnie wstyd umieszczać moje xD
    Co do kontynuacji po wizycie u pani Donnovan - jestem na tak!]

    Dzień spokojny i pozbawiony trosk czy pośpiechu. Dzień o jakim zawsze się marzyło, gdy mieszkało się w rozgorączkowanym mieście. Dzień o który nietrudno w miejscu takim jak Mount Cartier.
    Quinn Campbell siedział właśnie z tyłu małej, drewnianej chałupinki należącej do jego babki. Swobodnie opierając się o świeżo polakierowaną ścianę, rozłożył się wygodniej na niskim taborecie rozdrabniając zioła w moździerzu. Mężczyzna westchnął wpatrując się w jezioro, które, niczym błękitny klejnot, lśniło w lekkich promieniach słońca. Mimo władzy typowo ciepłego miesiąca okolica ta potrafiła nadal zaskakiwać. Wiał zimniejszy, przyjemny wiatr niosąc ze sobą świeży zapach igliwia.
    Brakowało mu czegoś takiego.
    Sam nie wiedział dlaczego, ale będąc tutaj zawsze czuł dziwną lekkość. Zupełnie, jakby znalazł się w innym świecie, oderwanym od chaosu codzienności. Owszem było to miejsce, gdzie jego mieszkańcy również mieli problemy, ale w całej tej niemalże bajkowej sielance wszystko... Bledło? Było prostsze do rozwiązania?
    Może tak było. Może po prostu lekarz był naiwny?
    Może.
    Quinn nie zaprzeczał jednak, że miał tu o wiele mniej zajęć niż w Vancouver, choć choroby i objawy nigdy się nie zmieniają. Ciągle trzeba pomóc pokonać migreny, gorączki czy kaszel. Campbell cieszył się jednak, że w inny zupełnie sposób. Taki, który intrygował go o wiele bardziej niż to czego uczył się wcześniej. Fascynowały go te wszystkie małe rytuały i mieszanki ziołowe, których próbowała nauczyć go stara znachorka Peggy. Czy liczyła na to, że zastąpi ją któregoś dnia?
    Szczerze? Z uśmiechem, ale wątpił w to. Zwłaszcza, gdy przypomnieć sobie te wszystkie sytuacje, gdy niemalże jak surowa nauczycielka biła go po rękach niczym niesfornego ucznia. Powtarzała wtedy swoje ulubione „Niech cię zaraza” i wpatrywała się dalej, jak próbował... I próbował... I próbował...
    Cóż niby po studiach medycznych powinien operować w całym tym rajbanie dużo swobodniej niż zwykły człowiek, ale... Czasami czuł jakby znów był studentem i uczył się wszystkiego zupełnie od nowa.
    Mężczyzna odwrócił lekko głowę słysząc rzężenie czyjegoś wozu próbującego przedostać się przez ścieżki Quicame. Kogo dzisiaj niosło i z jakim problemem? Ku niezadowoleniu Peggy, Quinn będzie musiał poradzić sobie sam, gdyż seniorka udała się do miasta porozmawiać ze starymi znajomymi i pograć w pokera. Pomimo tego, iż Campbell był z zawodu lekarzem nadal bardzo często pilnowała jego poczynań, co było dość komiczne. Zupełnie jakby miał pozabijać wszystkich swoich pacjentów, jeśli choć na chwilę spuści go z oczu.
    Znachor wstał z wolna, przechodząc na przód domu, gdzie przed drzwiami stała młoda kobieta, energicznie pukająca do drzwi. Z jej zaciętego wyrazu twarzy można było wyczytać, że najwidoczniej miała ważną sprawę do załatwienia. Quinn rozpoznał ową damę, trudno o to nie było biorąc pod uwagę jak małe jest Mount Cartier. Octavia Hale, młoda pani psycholog, według wielu historii oddana pracy jak nikt inny. Lekarz podziwiał takich ludzi, którzy z szacunkiem i powołaniem podchodzili do swojego zawodu. Zwłaszcza w tak trudnym i ważnym temacie jakim jest psychologia. Ludzką psychikę można zranić o wiele łatwiej i szybciej niż ciało. Złe słowo i nieodpowiednia chwila, a całą pomoc może szlag trafić.
    Quinn wytarł dłonie intensywnie pachnące rozmarynem o czerwoną i znoszoną flanelową koszulę, która roznosiła przyjemny zapach różnorodnych ziół. Mężczyzna uśmiechnął się lekko do kobiety podchodząc i podając jej dłoń.
    - Dzień dobry. Pani do mnie czy Peggy Campbell? – przywitał się, otwierając drzwi do domu, chcąc zaprosić kobietę do środka i puścić ją przodem – Zapraszam i proszę się rozgościć. W czym problem?

    Quinn Campbell

    OdpowiedzUsuń
  32. Anne bardzo na tak, w ramach wizerunku dla Octavii. Ja przyszłam się przywitać i spytać o wątek, z racji tego że moja wychodząca z depresji Emilka jeździ do Churchill to terapeuty, którym mogłaby być właśnie panna Hale. Co ty na to?

    Emily

    OdpowiedzUsuń
  33. Może gdyby był ślepy, albo głupi, albo egoistyczny, to kupiłby jej teorię o tym, że da sobie radę. W zasadzie pewnie gdyby nie fakt, że spędził tyle lat na udzielaniu pomocy ludziom w potrzebie, dążeniu do złapania złoczyńców i że ogólnie żył wyższymi ideami takimi jak dobroć, czy życie jako najważniejszy dar, to najprawdopodobniej miałby głęboko w poważaniu to, co się działo z tą kobietą. Nie miałby żadnych skrupułów przed zmierzeniem jej obojętnym spojrzeniem i jedynie obserwowaniem w milczeniu jak zmaga się z własnymi słabościami, usiłując jakoś powrócić do domu. A może byłby tym człowiekiem, który doniósłby jej jeszcze ze dwie lampki wina – swoją drogą, to chyba nie było lepszego sposobu na upicie kobiety niż wręczenie jej tego napoju – i później wyniósł bezwładną na rękach, by zapewnić sobie łatwy seksualny kąsek i zapomnieć. Mieszkał jednak w Mount Cartier i nieważne, jak bardzo chciałby umieć się zdystansować, na widok kogoś tak bezbronnego nie umiał się po prostu trzymać z daleka.
    Taka mała wada.
    — Och, skarbie – mruknął z rozbawieniem, kiedy się zachwiała i nie zastanawiał się w ogóle nad tym, że się z nią spoufala. Taki już był, mówił do kobiet w pieszczotliwy sposób, co wcale nie oznaczało, że ma zamiar je przyprzeć do ściany i zerżnąć, albo że traktuje je protekcjonalnie. Nie, on po prostu przywykł do mówienia w ten sposób i nawet jeśli w wielu przypadkach obrywał za to po twarzy, jakoś nigdy nie czuł potrzeby wytępienia w sobie tego nawyku. Czyniło go to wyjątkowym, nieważne czy w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu. – Nie wątpię, że jesteś dzielną i zaradną kobietą, że masz siłę i że sobie poradzisz – tu objął ją w pasie, gdy niebezpiecznie się zatoczyła – ale pozwól, że trochę ci pomogę. Wyjdziemy na zewnątrz, a jak tylko odzyskasz kontrolę nad własnym ciałem, to dam ci spokój – obiecał, wiedząc, że nie nastąpi to szybko, bo była zbyt pijana. W zasadzie on pewnie wyglądałby podobnie do niej, gdyby nie to, że już od dawna się zaprawiał i powoli wszystko przestawało na niego działać. Nie narzekał jednak, bo zawsze był tym typem człowieka, co woli opiekować się swoimi znajomymi podczas imprez, niż samemu kłaść los w ich rękach wierząc, że kiedy coś mu będzie, któryś z kumpli znajdzie się obok. To samo tyczyło się spotkań w barze: wolał patrzeć i nieść pomoc, niż samemu być bezradnym. – Chodź – pociągnął ją w stronę wyjścia, upewniając się uprzednio, czy niczego nie zostawiła na swoim miejscu, a potem, wraz z chwilą, w której owiało ich chłodne wieczorne powietrze, pomógł jej się oprzeć o mur budynku. – Wszystko dobrze? – spojrzał na nią badawczo, kontrolnie. Wolałby mimo wszystko wiedzieć, gdyby miała za chwilę wymiotować, bo choć do wrażliwców nie należał, nie znosił zaskoczenia. – Cudnie – stwierdził, odstępując od niej na krok, kiedy uznał, że przez chwilkę sama sobie poradzi. – W którą stronę powinienem cię prowadzić? – zapytał, wyciągając z kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalił jednego, patrząc na nią w nadziei, że wciąż jest na tyle przytomna, żeby umieć udzielić mu prostej odpowiedzi na równie proste pytanie. – Nie bój się – kąciki ust zadrgały mu w rozbawieniu – nie mam złych zamiarów. Po prostu nie wyglądasz – tu spojrzał wymownie na jej chwiejną postawę – na kogoś, kto – na chwilę zastanowił się nad własnymi słowami, żeby jej jakoś nie urazić – powinien gdziekolwiek iść sam. Nie chciałbym mieć na sumieniu twoich połamanych nóg – dodał z uśmiechem. – To w którą stronę? – ponaglił, dając jej jednocześnie do zrozumienia, że nie ma zamiaru akceptować sprzeciwu. Zaprowadzi ją i tyle, choćby miał przerzucić ją sobie przez ramię i pukać do każdych możliwych drzwi z pytaniem, czy dani mieszkańcy znają tę pannę albo czy mogą mu ewentualnie zasugerować, gdzie szukać jej mieszkania.

    Chandler

    [pani wybaczy poślizg? ;3]

    OdpowiedzUsuń
  34. Zawód Auerbacha nie był najbardziej ekscytującym zajęciem, jakie można sobie tylko wyobrazić. Wręcz przeciwnie, odbieranie poczty każdego dnia czy przylatywanie z niektórymi suchymi produktami spożywczymi nużyło pilota niesamowicie; wcześniej odbywał dużo dłuższe loty, czasem nawet musiał nocować w najróżniejszych egzotycznych miejscach, a teraz tylko zwiedzał odpowiednie części Kanady, które i tak zdążyły mu się już znudzić. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że Mount Cartier nie sprzyjało wcale żadnej poważniejszej karierze zawodowej - chyba, że chodziło o kłusownika. Wtedy pole do popisu prezentowało się jako całkiem okazałe.
    W każdym razie, znużony po ostatnim kursie tego dnia, postanowił jednak urozmaicić sobie życie i udać się na moment do jednego z niewielkiej grupki znajomych: do swojego szefa. Tylko na chwilę, by zapytać o jutrzejsze kursy, a następnie dowiedzieć się o dwudniowym wolnym. Zapasy jedzenia zrobił, nie musiał w ogóle wychodzić z domu, za to spokój mogła naruszyć tylko jedna sąsiadka, która zwykła przynosić co jakiś czas porcję narzekań na swoich braci.
    Już, już miał wychodzić na prostą drogę do domu, gdy zauważył rozwiązane sznurowadło. Nie chciał potykać się jak ostatnia sierota, dlatego - chociaż odpowiedni dach majaczył już w oddali, natomiast bezpieczeństwo oraz odcięcie się od mieszkańców Mount Cartier świeciło nad nim niczym gwiazda z Betlejem - kucnął, by jakoś zesupłać nieposłuszne sznurki.
    Nie zauważył zbliżającego się zagrożenia. Dopiero, gdy usłyszał ostrzeżenie, uniósł odrobinę głowę i kątem oka dostrzegł niebezpieczne zwierzę czające się nieopodal. Bardzo nieładnie i równocześnie bardzo cicho przeklął pod nosem, po czym zwrócił się do kobiety stojącej niedaleko:
    - Wie pani, co robić? - Sam nie miał zielonego pojęcia, gdyż przeprowadził się tutaj stosunkowo niedawno, a poza tym zwyczajnie ignorował wszelkie nauki tubylców odnośnie dzikich stworzeń. Przecież nie wychodził na spacerki do lasu, właściwie to pokonywał tylko dwie drogi: z domu do pracy oraz do sklepu, więc nie czuł się zbyt zagrożony. - Poczekamy, aż pójdzie i sprawdzimy rozmiar jego szczęk?
    Mówił niemalże bezgłośnie. Widać było, że mocno się zestresował i jednocześnie zdenerwował, iż bezczelne zwierzę zachciało mu zniszczyć cały plan dnia.

    [ Bardzo przepraszam za taką zwłokę. Jak zwykle nie odpisuję od razu i wątki mi giną, Twój wpadł w jakąś czarną dziurę w mojej pamięci. A tak ładnie, samodzielnie zaczęłaś. ]

    OdpowiedzUsuń
  35. [Cześć! Nic się nie dzieje, sama późno odpisuje ^^;]

    - Miło mi panią poznać, pani Hale. Dużo o pani słyszałem– uśmiechnął się lekarz, zamykając drzwi wejściowe. Zaprosił kobietę do środka, do niewielkiej izdebki ze starym piecykiem i drewnianym stołem pomalowanym przez okoliczne dzieciaki. Mężczyzna sprzątnął z taboretu starą szmatkę, przesunął zioła na bok stołu i przetarł go ścierką.
    - Proszę, usiądź. Napijesz się herbaty, rumianku, aloesu? Chciałbym zaproponować ci kawę Octavio, ale niestety się skończyła – Quinn spojrzał przepraszająco na kobietę, jakby uraził ją wcześniejszymi słowami – Przepraszam, nie wiem czy mogę mówić do pani po imieniu.
    Mężczyzna wyciągnął z szafki dwa kubki. Nabrał wody z wiadra i postawił czajnik na piecu.
    - Jak się miewa doktor Huges? Babka twierdzi, że dawno jej nie odwiedzał, a przydałby jej się godny przeciwnik do pokera – lekarz zaśmiał się lekko i usiadł przy stole. Octavia posmutniała jednak i powiedziała z czym przyszła do początkującego znachora. Potrzebowała niekonwencjonalnego leczenia. W sumie to nie ona, a jej pacjentka.
    Quinn obserwował jak Hale milknie nagle, jakby pogrążona we własnych myślach. Widać chora musiała być dla niej kimś naprawdę ważnym. Do kogo się przywiązała i bardzo chciała tej osobie pomóc. To było naprawdę niesamowite. Wielu psychologów teraz ogarnia swego rodzaju martwica. Niby słuchają, potrafią doradzić, ale tak... Bezosobowo. Powinno się tak niby robić, by cudzymi problemami nie zatruwać sobie życia, ale... Campbell podziwiał tych, co potrafili wyjść poza utarte schematy. Pochylić się nad czyimś cierpieniem.
    - Opowiedz mi dokładniej o co chodzi – uśmiechnął się pocieszająco, widząc smutny wzrok Octavii – Spróbuje pomóc najlepiej jak się da, chociaż nie wiem z czym się mierzę.

    Quinn

    OdpowiedzUsuń