A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie

Dream on

Melody Wild

21 lat lekko zdziczała, przyjezdna artystka Ombre

Dream yourself a dream come true   

Jest jak sen. Upadły anioł, któremu wyrwano skrzydła, przez co nie potrafi wznieść się na nowo w przestworza, nad urwiskiem bólu i zagubienia, w jakim się znajduje. Choć próbuje odnaleźć nadzieję każdego kolejnego dnia, pod osłoną księżyca zdejmuje maskę uśmiechu noszoną przez cały dzień, byleby tylko nie sprawić przykrości cioci opiekującej się nią. W końcu siostra ojca tyle dla niej zrobiła…
Kiedy ją widzisz, wydawać ci się może, że nie jesteś na jawie. Przy pierwszym spojrzeniu dostrzegasz filigranową, niezbyt wyrazistą postać, momentalnie zlewającą się z tłem, gdy mrugniesz i będziesz próbować zobaczyć ją raz jeszcze. Wtedy zostanie po brunetce jedynie wspomnienie, być może też aura niepokoju i poczucie niedosytu - wzrok potrafi urzec najbardziej. Choć, jeśli coś nie było prawdziwe, czemu by się tym przejmować? Może wystarczy tylko zapomnieć...
Bywa też jak strumień rzeki - porywista, biegnąca szybko, niby-żywa, i trzymająca silnie za rękę przeznaczenie, nie próbując stawiać mu już oporu. Raz wystarczył, by zrozumiała, że nic w życiu nie przychodzi gładko, a jeśli nawet początkowo są takie pozory, dostaje się jeszcze większy mentalny łomot, niż by się spodziewało. Wtedy nawet najmniejszy drobiazg potrafi cię zniszczyć, pozbawić chęci do dalszej egzystencji, odsuwasz się od ludzi i zatapiasz w źródle jedynego prawdziwego szczęścia - swojej pasji, dzięki Bogu, dosyć rozległej na parę obszarów. Jeśli nie komunikuje się werbalnie, to nawiązuje kontakt poprzez swoją twórczość - obrazy, zdjęcia, czy grę na harfie, przyciągając mniej lub bardziej innych do siebie. W takich momentach widać, jak bardzo to napędza bladoskórą do życia, jak staje się zmaterializowaną rzeczywistością, a nie tylko zarysem, wątłym sznurem powidoków.
Zdecydowanie woli przechadzać się po górach, gdzie widok barwnych krajobrazów porusza serce dziewczyny najdobitniej, roztaczając zapomniane ciepło po całym organizmie. Wie wtedy, że pomimo splamionego beznadziejnością dna i szram przywołujących najgorsze koszmary, da się odnaleźć jeszcze odrobinę radości, nieskazitelną wolność, wcale nie tak odległą od zasięgu dłoni człowieka. Wystarczy tylko spojrzeć…
Lecz, by faktycznie dostrzec to, co jest najcenniejszego, trzeba najpierw umyć dokładnie obraz samego siebie, a nie tylko przetrzeć lustro brudną szmatą przeszłości. Inaczej drogę ucieczki będziesz widzieć tylko w utopieniu własnych zmysłów, choć szansa na uzdrowienie jest mocniejsza, niż sama mogłabyś pomyśleć… Ale jak w nią uwierzyć, skoro już dawno wstrzyknięto ci amnezję na dobry stan, by nie móc się do końca obudzić…?

And dream until your dream come true
 ______________________________________________________
Witam serdecznie.
Mam nadzieję, że nie odstraszyłam tym czymś wyżej autorów i znajdą się chętni do pisania, bo Mela nie jest aż tak dzika, na jaką może wyglądać, a towarzystwo innych jeszcze bardziej pozwoli jej się tu zaadaptować :)
Zapraszam więc do siebie!
PS. Dziewczyna jest tu od niedawna, nie zna więc zbyt wielu osób (mogła kogoś poznać, gdy przyjeżdżała do ciotki w odwiedziny, u której teraz mieszka); jest posiadaczką kota. Póki co bezrobotna.
Tytuł i cytaty z piosenki Aerosmith "Dream on". Obie nutki przy imieniu i nazwisku zalinkowane. Karta może ulegać drobnym modyfikacjom. I polecam czytać kartę przy akompaniamencie zwłaszcza pierwszej nutki :)

69 komentarzy:

  1. Stworzyłaś tutaj bardzo plastyczny i łatwy do wyobrażenia sobie obraz, który świetnie komponuje się z wybraną fotografią. Przeczytałam ten tekst dwa razy, bo naprawdę ma w sobie coś urzekającego. Żałuję jedynie, że tak mało dowiedziałam się o samej Melody, bo zostaje ona dla mnie całkowitą zagadką ze swoją przeszłością, a to w końcu właśnie wydarzenia sprzed kilku miesięcy czy lat najbardziej kształtują naszą osobowość. Mel na pewno jest krucha i delikatna, ale kto wie, co tak naprawdę siedzi jej w głowie i czemu wybrała akurat Mount Cartier na swoją odskocznię... ;)
    Z kwestii administracyjnych miałabym jedną, znaczącą prośbę: zmień proszę czcionkę z tej extra małej na jakąś większą, bo obecny tekst jest bardzo trudno rozczytać. Sama przekleiłam go sobie do Worda, żeby cokolwiek z niego zrozumieć, kiepsko więc prezentuje się on na blogu.
    Na koniec - witam w naszym powoli zieleniejącym się zakątku Kanady i życzę wielu ciekawych wątków, nawet jeśli sama obecnie nie mogę zaprosić do żadnego, bo wyszłam już grubo poza limity z moimi pannami ;)

    Solane & Vivian

    OdpowiedzUsuń
  2. Możesz mi wierzyć na słowo, że o długość karty nikt się nie pogniewa, a na pewno wygodniej będzie ją czytać w większym rozmiarze. Tym bardziej, że czcionka szeryfowa też nie ułatwia zadania przy tak małych literkach ;D No ale właściwie to wszystko jest już nieważne, bo widzę, że zwiększyłaś litery, więc nie ma o czym mówić. ;)

    Solane

    OdpowiedzUsuń
  3. [Ten kot jest po prostu świetny! Cześć, witaj ciepło. Ładna karta, trochę tajemnicza, więc zakładam, że na pewno wiele masz do przekazania w wątkach, których życzę Ci przy okazji od groma. Tak, jak wyżej wspomniała latessa – ciekawe, co się wydarzyło w jej przeszłości, bo nie da się nie zauważyć, że miała ona niemały wpływ na to, co dzieje się obecnie w życiu Melody (jak się mylę, to mnie trzepnij i tyle). Powód jej przybycia również ciekawi. No ale! Baw się tu świetnie i jak najdłużej,a w razie chęci zapraszam w odwiedziny do siebie :)]

    Ferran, Cesar & Tilia

    OdpowiedzUsuń
  4. [Hej! Jasne, dziewczyny na pewno się zaprzyjaźnią i... mam nadzieję, że ich kociaki również :D Pomysł z biblioteką jest jak najbardziej dobry, spotkanie na neutralnym gruncie zawsze spoko :) jeśli tylko ja mam zacząć to pewnie zrobię to dopiero koło niedzieli ;)]

    Elizabeth

    OdpowiedzUsuń
  5. [Dzień dobry, a raczej już dobry wieczór :) Bardzo tajemnicza postac z tej Twojej Melody az jestem ciekawa jaką Ty jej tam przeszłość wymyśliłaś :) Moze masz jakies propozycje co do wątku albo powiązania dla niej i Jack'a? Chętnie zacznę.

    Jack Highins

    OdpowiedzUsuń
  6. [Ferran właściwie mieszka w lesie nie bez przyczyny – właśnie po to, by łaknąć spokoju tyle, ile fabryka dała. Bez niego mogłoby być źle. Upolować też by jej raczej nie mógł, bo z niego żaden myśliwy, a wręcz przeciwnie – leśniczy, który tych wszystkich myśliwych to wziąłby i najchętniej sprał na kwaśne jabłko :D Ale, jeśli piszesz się na wątek z tym bucem, to możemy zrobić tak, że Melka tworzyłaby sztukę w lesie i: albo mógłby się pojawić niedźwiedź w okolicy, którego udałoby się im przegonić, albo kobietka mogłaby się zgubić w gęstwinie drzew i wpaść na leśniczówkę przypadkiem; Ferran byłby na miejscu akurat, mógłby więc pomóc jej odnaleźć drogę do cywilizacji. :)]

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  7. [Witam kolejna artystkę. Naprawdę świetna karta i bardzo przyjemnie się ją czyta. Życzę Ci wielu owocnych wątków i oby długiej zabawy na blogu.
    Jeśli miałabyś ochotę zapraszam również do siebie.]

    Noemi Shepherd

    OdpowiedzUsuń
  8. Niebo miało ołowiany kolor ale okolicy nie przyozdabiała już gęsta, szara mgła. Na pierwszy rzut oka widać było, że wielkimi krokami zbliża się lato. Mróz odpuścił i termometr coraz częściej wskazywał dodatnie temperatury, choć wieczorami i nocami wciąż należało się ciepło ubrać. Góry nigdy nie nagrzewały się na tyle, aby utrzymać ciepłą temperaturę po zmroku i powietrze szybko ochładzało się po zachodzie słońca. W ciągu roku przeważały tu dni chłodne. Nawet latem temperatura rzadko przekraczała próg 20 stopni. Z jednej strony było to dość przygnębiające, ale chłód na dworze nie przekładał się w chłód w sercach mieszkańców. Kanadyjczycy potrafili odnaleźć tu spokój ducha i radość. Stan, w którym odczuwali prawdziwe szczęście. Jack lubił tę mieścinę i nie chciał wyrwać się stąd za wszelką cenę, ale Mount Cartier nie dawało zbyt wielu możliwości zatrudnienia czy rozwoju. Co sprytniejsi, radzili sobie z deficytem miejsc pracy, zajmując się robótkami ręcznymi w domowym zaciszu. Do tego trzeba jednak było mieć talent a takowego młody Higgins niestety po swoich przodkach nie odziedziczył. Imał się różnych zajęć, by trochę sobie dorobić. Chętnie pomagał mieszkańcom miasteczka, towarzyszył ojcu na polowaniach i nie bał się prawdziwej pracy. Aktywny tryb życia pozwolił mu wypracować dobrą kondycję fizyczną. Bystrości umysłu Bóg mu nie poskąpił, miał smykałkę do matematyki i fizyki, ale nie wiedział co z nią zrobić. Decyzję o wstąpieniu do wojska podjął zupełnie niespodziewanie. Pewnego tak samo szarego i zimnego dnia jak ten, poczuł dziwny impuls, który pchnął go do zmian. Być może byłby kolejną osobą, która uciekła szczęśliwie przed monotonią Mount Cartier gdyby nie pechowy splot wydarzeń, który zrujnował mu plany i kilka lat ciężkiej pracy. Wyrok skazujący zmusił go do powrotu na stare śmieci, ponieważ nie było innego miejsca, do którego mógłby się udać. Przez te wszystkie lata bywał tu tylko gościem a teraz musiał znów wdrożyć się w rytm miasteczka. Nie było to łatwe. Wieść o tym, że złamał zasady użycia broni i był współwinny śmierci cywilów rozniósł się po miasteczku w zastraszającym tempie. Niektórzy chętnie odwiesiliby mu wyrok i wsadzili do więzienia na długie lata. Wydarzenie to urosło do wysokiej rangi, tak samo jak z dnia na dzień wzrastała ilość ofiar do których śmierci się przyczynił i liczba lat w zawieszeniu. Krążyły plotki że wywinął się dzięki łapówkom i znajomościom, że został wyrzucony i nigdy już nie będzie mu dane wrócić do służby w wojsku. Przynajmniej przez chwilę nikt nie zwracał uwagi na starego Higginsa, który coraz częściej zachowywał się tak, jakby był w zupełnie innym świecie, bo młodszy wywoływał większe emocje.
    A Jack jednak nie zawracał sobie tym głowy, bo średnio interesowało go to, co na jego temat mają do powiedzenia życzliwi. Przyjął posadę ratownika górskiego po tym, jak poprzedni zaatakowany przez niedźwiedzia postanowił raz na zawsze porzucić to zajęcie. Dzięki Ginie został zatrudniony pomimo tego, że zdobycie zaświadczenia o niekaralności było w jego przypadku niemożliwe. Sekretarka burmistrza narażając w pewnym sensie nawet siebie zataiła ten fakt. Było to jeden z pierwszych dni w nowej pracy a z gór zdążył już sprowadzić jednego zabłąkanego turystę. Przyjezdni byli przekonani, że pogoda w maju jest idealna na przechadzki po górskich szlakach a czasem nawet na zbaczanie z wyznaczonych górskich szlaków. Zawsze znalazł się ktoś, kto nie mógł zrozumieć tego, jak szybko zapada zmrok i jak niebezpieczne jest samotne wyjście, bez odpowiedniego przygotowania, bez możliwości kontaktu i bez uprzedniego zarejestrowania się i wyznaczenia trasy, którą się wybrało, co w razie wypadku, znacznie ułatwia poszukiwania. Kiedy jednak chęć wolności odbiera rozum i pcha w góry, najczęściej kończy się to interwencją ratowniczą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgłoszenie dostał tuż po 20, kiedy świat spowijał już mrok, ponieważ dni w Mount Cartier są nieco krótsze, niż w innych regionach geograficznych. Po krótkim wywiadzie z babką zaginionej i ustaleniu kilku wstępnych informacji na jej temat, zapakował wszystkie rzeczy, które mogłyby mu się przydać, zabrał psa i ruszył w drogę. Dysponował jej szalem, który miał pomóc psu w złapaniu tropu. Mrok spowalniał nieco przebieg całej akcji ale dzięki psu, miał duże szanse na odnalezienie dziewczyny. Doyle szybko wpadł na trop, bo Melody wybrała się w góry drogą najczęściej uczęszczaną. Wędrowała potem górską ścieżką oznaczoną odpowiednimi znakami, jako bezpieczna. Potem z niej zboczyła, jakby próbując przedrzeć się w stronę strumienia. Zrobiła małe kółko. Jack podejrzewał, że już wtedy nie do końca wiedziała w którą stronę ma iść, pomimo tego, nie zawróciła jednak. Zbocza z tej strony nie były strome, a drzewa zarastały gęsto drogi, mógł więc przechodzić tamtędy z dużą swobodą. Po godzinie wędrówki zatrzymał się, by dać psu wody i wtedy usłyszał dźwięki instrumenty dobiegające z różnych stron, niesione echem nie były zbyt dobrym drogowskazem. To jednak zmotywowało go do zintensyfikowania poszukiwań. Pies wciąż czuł trop, dzięki dobrej pogodzie i podążał kierowany swoim nosem przed siebie, a Jack szedł za nim. Po kilkunastu minutach dotarł na skraj północnej części lasu, skąd rozpościerał się widok na niewielki strumień i południową część lasu, znacznie bardziej nieprzyjazną dla człowieka. Przy strumieniu siedziała zguba, której szukał przez ostatnie półtorej godziny i wcale nie wyglądała na przestraszoną. Ciche dźwięki płynęły z instrumentu i przerwała dopiero wtedy, kiedy nieostrożnie stanął na duży patyk, który trzasnął donośnie łamiąc się pod ciężarem jego ciała.

      Bohaterski Jack Higgins

      Usuń
  9. [Jest fajnie, dziękuję! I wybacz za długość. Początki zawsze mi takie wychodzą tasiemcowate]

    Zawsze uważał, że radzi sobie świetnie, egzystując wśród drzew lasu Quicame – jeszcze rok temu mógłby się zastanowić nad sobą, jednak teraz, kiedy sam powstrzymywał ogromne napady agresji i chęć sięgania po kolejną butelkę rumu w barze u Iana, był przekonany, że nie potrzebuje żadnych, dodatkowych rad. Nie tłukł już talerzy, zaczynał całkiem normalnie spać, a ilość alkoholu z jednej butelki ograniczył do kilku szklanek dziennie. Według niego wszystko było w porządku – według osób trzecich, Kayser powinien uczęszczać na jakieś porządne terapie, nim oszaleje sam ze sobą. Wprawdzie, nadal nie był tym Ferranem, co dekadę temu; wciąż trzymał się na uboczu, ordynarnie reagując na każdorazowe naruszenie prywatności – wystarczyło, żeby ktoś trącił go przypadkowo ramieniem, by stracił panowanie nad każdą częścią swojego ciała, włącznie z mózgiem. A nie daj Boże, aby na salony wkroczył temat jego przeszłości! O niej absolutnie nie potrafił rozmawiać... ale tego wszyscy byli świadomi, bowiem z udziałem pana leśniczego nie raz rozpętała się sroga awantura. Niemniej jednak, w roli opiekuna lasu sprawował się świetnie, bo mieszkańcy na bieżąco byli informowani o błąkających się w okolicy zwierzętach, którym przy okazji także nie brakowało pożywienia i wody, bo Ferran regularnie uzupełniał rozstawione wśród wysokich świerków paśniki. Poświęcał się tej pracy tak, jak poświęcał się niegdyś wojnie, i to dlatego wracał małymi krokami do normalności. Tylko zajęcie się czymś innym mogło sprawić, że uwolni się od echa minionych dni... Albo zajęcie się kimś, jak zwykła powtarzać jego babka. Tylko, że zajęcie się kimś graniczyło w jego żywocie z cudem.
    Miniony tydzień zapewnił mieszkańcom tutejszej wioski spokojną pogodę. Po ostatniej wichurze ostały się tylko chmurki, cyklicznie przemykające po blado-błękitnym sklepieniu; słońce skrywało się od czasu do czasu za gęstymi fałdkami, rzucając rozłożysty cień na pobliskie drzewa, ale po chwili znów wyglądało, dekorując jaskrawymi promieniami gęstwinę mchu, otulającą chłodną wciąż ziemię. Las budził się do życia, nawet pierwsze przebiśniegi pojawiły się w maleńkich grządkach; ich białawe dzwoneczki silnie kontrastowały z ciemnozielonym tłem leśnej ściółki. Nie brakowało także ptaków, których trzepot niósł się echem po całym zagajniku, jakim mężczyzna aktualnie spacerował w ramach obchodu. Wciąż napawał się tym nieskażonym powietrzem, mimo że robił to co drugi dzień od niecałego już roku. Być może powinien był się w końcu przyzwyczaić, aczkolwiek jeden rok nie był w stanie naprawić sześciu lat życia z piaskiem w tchawicy, nawet, jeśli na łonie natury spędzał niemalże cały swój czas. W krtani, po dziś dzień, odczuwał niekomfortowe drapanie, choć nie był pewien, czy to za sprawą afgańskiego kurzu, czy jednak nadmiaru alkoholu, który przepalił mu przełyk.
    Tego popołudnia przechadzał się z sztucerem myśliwskim i kilkoma nabojami, bowiem ostatnimi czasy dało się w okolicy zobaczyć niedźwiedzie, zbudzone z zimowego snu. Należało zachować ostrożność, po za tym, Ferran informował burmistrza o zagrożeniu i odradzał jakiekolwiek spacery – ostatnio nikogo w lesie nie spotkał, wychodziło zatem na to, że informacja dotarła odpowiednio do wszystkich mieszkańców. Nie spodziewał się więc żadnej, żywej ludzkiej duszy, oprócz swej własnej. Jednak z nagła, między konarami wysokich drzew, rozniosło się echo krzyku, które kopnęło mężczyznę, niczym elektryczny prąd. Wprawdzie nie podskoczył, ale obrócił się kilkakrotnie wokół własnej osi, aż ruszył biegiem, instynktownie kierując się za kobiecym głosem, i obierając azymut na leśniczówkę. Kto postanowił złamać zakaz zapuszczania się do lasu? Miał się dowiedzieć za chwilę, jak tylko przebije się przez wszelkie chaszcze i krzewy, które utrudniały bieg pomiędzy drzewami. Zacisnął dłoń na przewieszonej przez ramię strzelbie, a kiedy wyłonił się ze ściany lasu... zamarł. Na miłość boską! To żywy niedźwiedź! Jego wielkie cielsko poruszało się żwawo między lasem. Nie mógł czekać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyszedł na polanę przez leśniczówką i wsunąwszy palce do ust, zagwizdał na nich ile sił, by odwrócić uwagę puszystego misia od dziewczyny, która leżała na ziemi przy budynku. Nie zadziałało tak, jak planował, ale już czuł, że miś zainteresował się z jakiegoś powodu właśnie nią.
      — Nie podnoś się! — krzyknął do kobiety, po czym zsunął z ramienia strzelbę i precyzyjnie przełamał ją w pół, wsuwając nabój do środka. Wycelował w stronę niedźwiedzia; serce zabiło mu mocniej. Oddał strzał, za którym rozległ się taki huk, że najbliższe ptaki wzniosły się nad korony drzew, skrzecząc z przerażenia. Nie trafił jednak w misia, bo nie zamierzał – chciał odwrócić jego uwagę. Nabój świstem przemknął przy pniach, a zdezorientowany czworonóg, zatrzymał się, stając na dwóch łapach i rycząc niczym lew; śnieżnobiałe kły rozbłysły w blasku promieni słonecznych. To go zatrzymało, a nawet na trochę spłoszyło, choć Ferran był pewien, że niedźwiedź tu wróci, póki coś innego nie przyciągnie jego uwagi. Miał już plan, jednak najpierw musiał zając się niewiastą, do której podbiegł truchtem.
      — Coś ci zrobił? — Kucnął, zerkając orientacyjnie przez ramię, po czym zlustrował spojrzeniem filigranową sylwetkę ciemnowłosej. — Schowasz się na razie u mnie, w leśniczówce. Trzeba go stąd wypłoszyć całkowicie — oznajmił, posyłając jej stanowcze spojrzenie i wyprostowawszy plecy, podał kobiecie dłoń by mogła wstać. Ta była udekorowana kilkoma bliznami i to dość świeżymi, jednak Ferran nie odczuwał już bólu tych ran.

      Ferran Kayser

      Usuń
  10. W swoim życiu często spotykał osoby nieodpowiedzialne, które nie myślały o możliwych niebezpieczeństwach i konsekwencjach swojego postępowania. Dotyczyło to zarówno błahostek jak i sytuacji stwarzających bezpośrednie zagrożenie. Sam myślami wybiegał zawsze o dwa kroki do przodu. Analizował sytuację, eliminował ryzyko. Dzięki temu wiele razy uszedł z życiem nie tylko w pracy. Daleko było mu do bujania w obłokach. Jednocześnie uważał, że każdy powinien potrafić zadbać o siebie w tak podstawowy sposób, jakim jest unikanie zagrożeń.
    W wojsku wszyscy stosowali się co do tej zasady. Po pierwsze: Nie szkodzić. W końcu tam brali odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale także za swoich współtowarzyszy. Jeden nieprzemyślany ruch w złej godzinie mógł kosztować ich zdrowie a w najgorszym wypadku życie.
    Po powrocie trudno było mu się przestawić na inne myślenie. Lekkomyślne zachowania często go szokowały i drażniły jednocześnie. Nie wyobrażał sobie tego, jak dorosła osoba, może ryzykować życiem wybierając się w góry Cartiera bez podstawowego przygotowania i bez znajomości terenu. Na takie wyjście mogli pozwolić sobie tylko nieliczni, Ci, którzy znali góry jak własną kieszeń bo wychowali się obok nich. Ci, którzy potrafili przewidzieć zmianę pogody i wiedzieli, co wtedy zrobić. Ci, którzy byli świadomi tego, jak dzikie i niebezpieczne zwierzęta mogą spotkać na swojej drodze i jak sobie z nimi radzić. Przyjezdni zapominali często, że Grizzly można tutaj spotkać nawet we własnym ogródku, nie mówiąc już o tym, że można łatwo zwabić ich do siebie w górach, zwłaszcza ciężkim okresie zimowym, kiedy są głodne i szukają pożywienia. Nie dalej niż kilka tygodni temu, przez samotną wędrówkę turysty, podczas akcji ratunkowej przez niedźwiedzia został zaatakowany ratownik, który odniósł dotkliwe obrażenia. Najgorzej jest wtedy, kiedy zaniepokojeni bliscy zaczynają poszukiwania na własną rękę, nie do końca ufając tym, którzy są za to odpowiedzialni w efekcie czego z jednej osoby potrzebującej ratunku nagle robi się dwie lub trzy. Ciotka dziewczyny nie należała jednak do tego grona i bez słowa sprzeciwu zgodziła się zaczekać na posterunku razem z Holy – ratownikiem medycznym, która czekała na wezwanie gdyby dziewczyna potrzebowała pomocy lekarskiej.
    W ciemności dostrzegał jej zarysowaną sylwetkę, choć pewnie byłby bardziej ostrożny, gdyby nie grała wcześniej na instrumencie. Widział jak znieruchomiała kiedy stanął na gałąź. Pies zaszczekał dwa razy i puścił się w jej stronę merdając ogonem a Jack przyświecając sobie drogę latarką podszedł bliżej.
    -Melody? Wszystko w porządku? Jesteś cała?- przykucnął obok niej świecąc latarką z góry, tak by mógł dostrzec jej twarz, ale jednocześnie nie rażąc jej po oczach.

    OdpowiedzUsuń
  11. [Dzień dobry! Karta urzeka, lubię tak prowadzony tekst. Może nie zdradza zbyt wiele, ale na pewno przykuwa uwagę. I mamy kolejną przyjezdną artystkę! Myślę, że muzyka mogłaby ich w jakiś sposób połączyć. :)]

    Angus Shaw

    OdpowiedzUsuń
  12. [W wymyślaniu jestem dosyć kiepska, ale spróbuję stworzyć chociaż jakiś zarys. Na pewno wspólnymi siłami to rozwiniemy. :) Mogli się poznać na jednym z koncertów Monday Morning, który grywa od czasu do czasu w barze u Iana. Ta opcja byłaby prawdopodobna, gdyby Mel pokusiłaby się odwiedzić taki lokal. Widziałam też w którejś z zakładek, że chciałaś, aby dziewczyna czasem grała w kościele. To też może być punktem zaczepienia. Co prawda Angus zagląda tam z zupełnie innego powodu, ale pewnego dnia mógł się włamać do budynku, aby sprawdzić akustykę. Da się coś z tych propozycji wykrzesać?]

    Angus Shaw

    OdpowiedzUsuń
  13. [Pasuje! Już kilka razy mogli się tak przypadkowo minąć, ale dopiero teraz np. Angus się ujawni i zacznie grać razem z nią. :D Zaczniesz nam?]

    Angus Shaw

    OdpowiedzUsuń
  14. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna może być przestraszona i oszołomiona. Góry Cartiera działały nocą na wyobraźnię i mocno podnosiły ciśnienie – zwłaszcza osobom o słabych nerwach. Wcale się temu nie dziwił, ba, byłby wręcz zaskoczony gdyby zastał ją tam spokojną. Doyle pochylił się nad strumykiem aby ugasić pragnienie.
    -Twoja Ciotka się o Ciebie martwiła i zgłosiła zaginięcie. Wszyscy się o Ciebie martwią. - Jack zdjął plecak i postawił go na ziemi. Miał ze sobą wodę i jedzenie dla dziewczyny. Ta poderwała się z miejsca i zaczęła nerwowo chodzić w koło. Spojrzał na nią zmartwiony. Jeszcze przed sekundą nie wyglądała na kogoś, nad kim emocje wezmą górę. Podniósł się i wyprostował a potem podszedł do niej i złapał ją delikatnie, ale stanowczo za ramiona zmuszając do zatrzymania się.
    -Spokojnie. Nic Ci już nie grozi. Zaraz zabierzemy Cię do domu.- powiedział a kiedy zastygła w bezruchu ujął dłonią jej podbródek i skierował twarz tak, by spotkali się wzrokiem.
    -Musisz tylko wziąć się w garść i nam w tym pomóc.- dodał patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Miał wrażenie, że jej zachowanie nie jest spowodowane tylko i wyłącznie strachem o bezpieczeństwo. Przebiegła mu nawet przez głowę myśl o tym, że dziewczyna wcale się nie zgubiła a celowo uciekła daleko od cywilizacji. Zaraz potem pomyślał jednak, że nie może oceniać ludzi własną miarą. To że sam zaszywał się w tych lasach przed ludźmi i niepowodzeniami nie oznaczało wcale, że inni też byli tak słabi pod względem radzenia sobie z własnymi emocjami.
    Niewiele myśląc zdjął z siebie kurtkę i założył na ramiona dziewczyny.
    -Na pewno wszystko w porządku?- zapytał jeszcze raz otulając ja kurtką. Pomimo tego, że w dzień temperatury były już więcej niż znośne, nocami wciąż było chłodno. Znajdowali się w końcu w dość wysokim położeniu, góry szybko oddawały ciepło a ona wyglądała na zmarzniętą.

    OdpowiedzUsuń
  15. To nie pierwszy i nie ostatni niedźwiedź z jakim Ferran miał okazję się spotkać. Przychodziły tutaj często, ilekroć w miasteczku pojawiała się wiosna. Szukały bowiem smacznej przekąski, by napchać po brzegi brzuch, po tak długiej zimie, którą przesypiały. Jednak czworonogi te były niebezpieczne i to nie ulegało żadnym wątpliwościom. Należało być ostrożnym, czujnym i umieć szybko biegać, jeśli ze spotkania z niedźwiedziem chciało się wyjść bez szwanku.
    Na szczęście, kobiecie nic się nie stało, oprócz tego, że była absolutnie przerażona i być może obolała po upadku. Kayser poszedł zaraz za nią do leśniczówki i odstawiwszy strzelbę na szafkę w korytarzu, kucnął przy jej sylwetce, skulonej na drewnianej podłodze.
    — Nie przepraszaj — rzekł, podpierając przedramiona o własne kolana, by nie stracić równowagi. Nie był dobry w pocieszaniu ludzi, jako że sam należał do tych, którzy nastrój raczej psują, niżeli poprawiają. — Pozostań tutaj, dopóki nie wrócę. Muszę przegonić niedźwiedzia z lasu, by znalazł sobie inne zainteresowanie, niż wioska — wyjaśnił, czekając aż kobieta przytaknie, albo zrobi cokolwiek, co oznaczałoby że dokładnie zrozumiała jego słowa.
    Zakładał, że nie zajmie mu to zbyt dużo czasu.
    — Jak ci na imię? — Dopytał jeszcze, po czym wstał i wkroczył do kuchni, by przygotować kobiecie herbatę. Chwilę później wyciągnął z lodówki porządny kawał mięcha, który czekał właśnie na spotkanie z niedźwiadkiem, i schował je do reklamówki. To właśnie za pomocą świeżego mięsa zamierzał przekierować azymut futrzaka w przeciwną stronę, niż ta w której leżała mieścina. Nie sądził, by miało się nie udać, skoro sposób ten zawsze działał.

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  16. Angus wraz z zespołem już od kilku tygodni mieszkali w Mount Cartier u babci Marcusa. Woolfowi i Sennettowi dłużył się pobyt w tym małym miasteczku, zapomnianym przez resztę kanadyjskiej prowincji. Pragnęli ruszyć dalej, po nowe przygody, zdobywać kolejne lokale, serca dziewczyn i darmowe butelki alkoholu za świetny występ. O dziwo, Angusowi tym razem tak się nie spieszyło. Angusowi, który jeszcze do niedawna nie lubił siedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Zaczynał wtedy wypalać papieros za papierosem, a teksty tworzących piosenek zawsze przybierały wówczas cierpiętniczy charakter, co było raczej niewskazane w folkowych utworach. Ale nie tym razem. Teraz chciał tu zostać jak najdłużej i sam nie wiedział dokładnie jaka była tego przyczyna. Coś lub ktoś go tu trzymało i nie chciał tego stracić.
    Muzyka od zawsze mu towarzyszyła, jednakże musiał do niej dojrzeć, aby prawdziwie ją pokochać i znaleźć sposób na życie. Bo właśnie tym były dla niego dźwięki akordeonu dziadka – całym jego życiem. Instrument ten dostał na swoje szóste urodziny, gdy stary Shaw stwierdził, że Angus jest już na tyle duży, aby nauczyć się oddychać. No cóż. Dziadek był ekscentrykiem, ale to właśnie dzięki grze na akordeonie zdobył babcię, najpiękniejszą dziewczynę na potańcówce, która szybko stała się całym jego światem. Angus najpierw traktował grę jako zabawę. Inni mieli samochody, rower i piłkę do nogi, a on miał tak specyficzny instrument, na którym ponoć tylko Romowie potrafili grać. Ale on był dumny ze swojego cennego skarbu, o którym jednak szybko zapomniał za namowami ojca. Bernard Shaw nie chciał, aby jego synowi udzieliły się dziwactwa jego ojca, więc starał się zainteresować Angusa chemią i światem przyrody. Udało mu się. Jednakże chłopak szybko obudził się z iluzji, którą sprzedał mu ojciec i za namową Marcusa znów zaczął grać. Zmartwychwstał.
    A teraz szedł w stronę kościoła wraz z instrumentem na piersi. Marcus i Leo zostali, aby pomóc Gertrudzie w porządkowaniu domu, a on chyłkiem się wymknął, aby choć na chwilę zostać sam na sam ze swoim przyjacielem, swoją materialną duszą. Chciał sprawdzić akustykę w budynku, do którego czasem zaglądał, aby zobaczyć Sheę. Wiedział, że dzisiaj jej tam nie będzie. Nikogo nie powinno być, co wywołało na jego twarzy uśmiech. Problem jedynie był w tym, że musiałby się włamać, przez co momentalnie przestał się uśmiechać. Westchnął, gdy pojawił się przed drzwiami i spróbował je otworzyć, a nuż się uda? Nie musiał nawet napierać, ktoś nieuważny zostawił otwarte drzwi. Zaklasnął w ręce jak zadowolone dziecko i lekkim krokiem wszedł do kościoła. Po chwili jednak przystanął i schował się za filarem. Ktoś tu był. I ktoś grał. Wsłuchał się w dźwięki harfy, które go oczarowały. Były smutne, ale niosły w sobie też nadzieję. Grać tak potrafiła tylko krucha i zraniona dusza, która umiała przemówić tylko językiem muzyki. Zanurzył się w tych delikatnych tonach, zapragnął poznać bliżej tego, kto tak grał, jednakże nie wychylił się, aby spojrzeć na chór. Zamiast tego niepewnie ujął swój instrument i spróbował opowiedzieć swoją własną historię, zdradzić swą obecność i duszę, podzielić się smutkiem i radością. Dać znać, że harfista nie jest sam i może liczyć na jego muzyczną duszę.

    [Jest świetnie, to u mnie takie smęty. :D]

    Angus Shaw

    OdpowiedzUsuń
  17. [Cześć, z chęcią pomyślę nad jakimś wątkiem dla naszych bohaterów. Myślę, że jesteśmy w stanie wymyślić im coś ciekawego, chociaż przyznam, że nie jestem w tym najlepsza :) Jedno jest pewne, znajomość musi być świeża i nowa, bo Declan jest od trzech miesięcy z powrotem w MC, a Melody widzę, że jest przyjezdną artystką.]

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  18. [W zasadzie... Gdyby robił zakupy akurat w sklepie i uznał, że miałby widok na wózek przez okno to pewnie wszedłby po coś na chwilę - szczególnie, jeżeli miałoby to być coś drobnego - w końcu nie zajęłoby mu to wieczności. Czy raczej miałaby podejść do Madeline, gdy on będzie w pobliżu? W każdym razie myślę, że bez problemu mogę się zgodzić na coś takiego, damy radę :)]

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  19. [O, coś takiego byłoby idealne, a ja za zaczęcie będę wdzięczna! Bardzo, bardzo, bardzo! :)]

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  20. [Dzięki za miłe powitanie pod kartą :) Muszę przyznać, że twoja pani to jest strasznie ciekawa. Bardzo podoba mi się pkreślenie w twojej karcie "lekko zdziczała, przyjezdna artystka" nie wiem czemu ale na moją twarz wpełzł uśmiech i ogólnie to później czytając dalszą część karty zastanawiałem się, w którym konkretnie miejscu ona jest zdziczała ;)
    Jeszcze raz dzięki za powitanie.]

    Martin

    OdpowiedzUsuń
  21. Och, wojna o podcinanie końcówek może być ciekawa. Zwłaszcza, że Charlie nie lubi, gdy ktoś krytykuje to, co on zrobił. xD

    Charles Davis

    OdpowiedzUsuń
  22. Jeszcze ponad cztery miesiące temu potrafił się wesoło uśmiechać, a przynajmniej idealnie tą radość udawać. Może pomylił powołania i zamiast marzyć o medycynie powinien skupić się na aktorstwie? Prawdopodobnie nie, ponieważ przed nikim innym nie umiał grać, chociaż gdzieś w głębi serca wiedział, że Katie zdaje sobie sprawę z wszystkich jego kłamstw, ale widocznie była równie dobrą aktorką co on. Potrafili perfekcyjnie się okłamywać, bez mrugnięcia powiekami udając również głęboką wiarę w każde słowo wypowiedziane przez tego drugiego. Mieli wspólny cel: szczęście Madeline, która nie była jeszcze świadoma tego wszystkiego, co rozgrywało się pomiędzy jej rodzicami. Samemu Declanowi ciężko było uwierzyć we wszystkie słowa, które usłyszał od lekarza. Cholernie trudno było mu się pojawiać na dyżurach widząc w jednej z sali pacjentów swoją żonę. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że nic już się nie da zrobić, że nie są w stanie jej w żaden sposób uratować, a przecież miał być jednym z tych ludzi, którzy starają się z całych sił, walczą do samego końca… A jednak. Nie mógł walczyć, nawet jeżeli bardzo chciał, został odsunięty od tego przypadku. Musiał skupić się na małej Madeline, a przynajmniej tak wciąż mu powtarzała żona, z którą przecież miał wieść szczęśliwe życie.
    Przeszłość była czymś, o czym stanowczo chciał zapomnieć, ale zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że nie jest to proste zadanie. Nie zapomina się przecież o ludziach, których się kochało ani o miejscach, w których za wszelką cenę chciało się być. Szczególnie, gdy znajdował się w małym miasteczku, do którego zawitał tylko ze względu na rodziców. Nadal zastanawiał się co ma zrobić, aby wyrwać się z Mount Cartier, ale… nie był w stanie sobie samemu poradzić z kilkumiesięcznym dzieckiem, bez zakończonej edukacji i dobrze płatnej pracy. Musiał, chociaż bardzo nie chciał, wrócić do rodziców aby poukładać sobie jakoś to wszystko. Tylko, że znalazł się w przychodni, w której wcale nie chciał być, a etat recepcjonisty żałośnie mu tylko uświadamiał, jak bardzo posypały mu się wszystkiego jego plany, jak życie bardzo sobie z niego zadrwiło.
    Wszedł do sklepu tylko na chwilę. Miał kupić pojemnik mleka modyfikowanego i jakąś kaszkę ryżową dla córeczki. Miał uszykowaną, odliczoną kwotę. Miał tam wejść, wziąć co potrzebował, zapłacić i wyjść do wózka, który miał czekać z małą Madeline przed sklepem dosłownie kilka minut, nie więcej niż pięć. Pech chciał, że jakaś kobieta z całkiem mocno zapakowanym koszyczkiem weszła przed niego w kolejkę do kasy, a błagania i próby tłumaczenia szły na marne. Pewnie stałby jeszcze chwilę i kłóciłby się z kobietą, kiedy na całe szczęście pojawiła się znajoma sprzedawczyni, która wzięła od niego pieniądze, pamiętając, aby produkty skasować zaraz po obsłużeniu kobiety. Wyszedł pospiesznie ze sklepu i od razu stanął przed wózkiem, który, jak doskonale pamiętał zostawił wraz z dzieckiem we wnętrz. Gdyby nie usłyszał cichego pojękiwania maleństwa, z pewnością zamarłby przestraszony i zastanawiał się co robić w takiej sytuacji.
    — Madeline, mój skarbie. — Odezwał się podchodząc do siedzącej kobiety, trzymającej w swoich rękach jego najukochańszą córeczkę. Widok, chociaż z pozoru niewinny sprawił delikatne ukłucie żalu w sercu. To mogłaby być jego Katie, to mogliby być oni, szczęśliwi. Cała trójka, a zamiast tego, mała istotka, która pojawiła się na tym świecie całkiem niedawno została jedynie z ojcem i dziadkami.
    — Coś się stało? Dlaczego ją wzięłaś? — Spytał, spoglądając na dziewczynę podejrzliwie. Nie lubił gdy ktoś obcy trzymał w swoich ramionach jego dziecko. Zdawał sobie sprawę z tego, że postąpił głupio zostawiając ją samą przed sklepem, ale nie miał innego wyjścia. Pakowanie się z wózkiem do środka, idąc jedynie po dwie rzeczy było bezsensowne.

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  23. [Zacznę banalnie, bo od pochwały zdjęcia (ilekroć je widziałam na internecie miałam ochotę go użyć, ale koniec końców nie pasowało mi do charakterów moich panienek); ale, co chyba ważniejsze, treść jest równie ładna, a to liczy się najbardziej! Cześć, witam serdecznie i życzę miłej zabawy; w razie chęci zapraszam gorąco do mnie!]

    Penny Hewitt

    OdpowiedzUsuń
  24. [Witam w końcu :) (wybacz, w weekendy zazwyczaj mnie nie ma, bo mam wolne :D).
    Tak sobie myślałem i myślałem o Twojej Melody i u mnie jednak z wymyślaniem wątków i rozpoczęć nie najlepiej, bo jak to facet jestem dość prostolinijny i idę po najprostszej linii oporu... no i przecież Eric nie będzie jej co chwila sztalug zbijał.
    No ale pan Vert też nie dawno miał dołek emocjonalny, wyjechała nagle z miasteczka jego przyjaciółka, zostawiając go bez słowa wyjaśnienia. I tu luźny pomysł, aby nasze postacie spotkały się nad jeziorem czy w lesie, gdzie Vert pójdzie postarać się pookładać sobie wszystko w głowie i zobaczy malującą Melody, która go niezwykle zaintryguje i będzie mógł nawet dziewczynę nieco niechcący przestraszyć. Nie wiem czy dość jasno napisane, bo po nocnej zmianie jestem i styki nie do końca łączą :D]

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  25. [No wącimy, wącimy. Tylko czy pomysł mamy? xD]
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  26. Jeśli chcesz, to zacznij, ja będę mógł zrobić to dopiero w weekend, gdyż wcześniej uniemożliwia mi to uczelnia i zajęcia. c:

    Charles Davis

    OdpowiedzUsuń
  27. [Cześć i czołem! Chęci są, gorzej z pomysłami. Wpadłam jedynie na to, aby Mel wybrała się na jakiś spacer po lesie/górach i miała jakiś niewielki wypadek, po którym wylądowałaby u Holly, czy to w jej domu, czy w małej chatce, w której zazwyczaj siedzi w godzinach pracy :)]

    HOLLY

    OdpowiedzUsuń
  28. Widział, że Melody jest skrępowana zaistniałą sytuacją, jednak nie miała żadnego powodu. Fakt, że zbiegła przed wielkim pyskiem niedźwiedzia był godny podziwu, bo nie każdy miał w sobie tyle rozumu, by ruszyć biegiem, skoro w Zoo ludzie sami potrafili podkładać się pod ostre kły tych czworonożnych futrzaków. W czterech ścianach leśniczówki mogła czuć się bezpiecznie, bowiem żaden zwierzak się jeszcze nie odważył, by przekroczyć próg jej drzwi. Oczywiście, niedźwiedź wciąż krążył gdzieś po okolicy, siejąc lekki postrach.
    — A więc, Melody, nie sprawiłaś nikomu żadnego kłopotu — oznajmił, zabierając reklamówkę i przechodząc do przedpokoju. Podniósł strzelbę i przerzucił ją przez ramię. Mogła się przydać, mimo że nie można było w żaden sposób ranić niedźwiedzi. Dopiero nadzwyczajne sytuacje zezwalały na użycie broni, a w razie, gdyby nagle pojawiło się ich stado, Ferran z pewnością nie zawaha się wcisnąć za spust.
    — Zaraz wrócę. I chciałbym sprawdzić, czy na pewno wszystko z tobą w porządku.
    Wolał się upewnić, nim pozwoli jej wrócić do domu. Mogła doznać urazu, którego objawów jeszcze nie odczuwała, a które mogły nasilić się dopiero za jakiś czas. Sam wielokrotnie upadał i nie wiązało się to z niczym dobrym.
    Po chwili wyszedł z leśniczówki, kierując się w stronę lasu. Szedł ostrożnie, rozglądając się na boki,w poszukiwaniu brunatnej, futrzanej kuli. Co jakiś czas pozostawiał skrawki mięsa, niczym Jaś i Małgosia, którzy układali drogę powrotną z kamyków. Jeśli niedźwiedź poczuje świeże mięsko, z pewnością uda się za dalszym tropem, a co za tym idzie – pójdzie w głąb lasu, z nadzieją, że im dalej będzie szedł, tym szybciej natrafi na coś zjadliwego, i już nie wróci do Mount Cartier.
    Nie było go zbyt długo. Może jakieś piętnaście minut, jako że miał na uwadze obecność Melody w leśniczówce i chciał czym prędzej uwinąć się z zostawianiem przysmaku dla misia. Gdy wszedł do środka, od razu odstawił sztucer myśliwski i zdjął z siebie ciepły polar.
    — Jak się czujesz? — Zapytał, spoglądając na towarzyszkę, która prawdopodobnie kończyła herbatę. Podstawowe pytanie do zbadania stanu poszkodowanego.

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  29. Musiała przyznać, że całkiem lubiła swoją posadę. Co prawda nie była kimś szczególnie ważnym, jednak psycholog, u którego pracowała, często dawał jej bardziej poważne sprawy i wyzwania, niż przynieś kawę, czy zrób ksero jakiś tam papierów. Jednak na prawdziwą sprawę i pacjenta musiała jeszcze sporo poczekać. Postanowiła nie narzekać i cierpliwie czekać na ten szczególny dzień, w którym ukończy staż.
    Ten dzień nie zaczął się jakoś szczególnie. Obudziła się po trzecim budziku, co było dla niej sporym sukcesem. Nie pamiętała o której zasnęła, jednak było bliżej poranka, niż nocy. Ubrała siebie, potem obudziła Maxa. Następnie śniadanie i mogli wychodzić. O dziwo nawet zdążyli na pierwszy autobus i w szkole zjawili się przed odpowiednią porą. Tym samym zaskoczyli chyba wszystkich, w tym główną wychowawczynię Maxa, która ich się tutaj nie spodziewała. Cóż, spóźniali się już tyle razy, że kiedy zjawili się na czas, to wszyscy byli zaskoczeni.
    U siebie w pracy również zjawiła się przed czasem. Mogła na spokojnie wszystko sobie przygotować i nieco pobieżnie zapoznać się z różnymi materiałami.
    Cały poranek minął jej całkiem dobrze. Nie działo się nic szczególnego. Żadnych problemów, żadnych wydarzeń, które mogłyby zapaść w pamięci, albo mogłaby je komuś opowiedzieć (jakby jeszcze miała komu, tak swoją drogą). Nieco tego żałowała, bo przez to zrobiło się bardzo sennie. A Mattie bardzo niewiele brakowało do tego, aby zasnąć w ciągu dnia, na różnych płaszczyznach. Nawet twarde biurko wydawało jej się niezwykle wygodnie. I kiedy była już naprawdę bliska tego, aby zwyczajnie się na nim położyć, kątem oka zobaczyła jakiś ruch. Spojrzała uważnie na przybyłą dziewczynę i uśmiechnęła się do niej delikatnie.
    - Taaak? - zapytała cicho, unosząc delikatnie brew w górę i uważnie się w nią wpatrując.
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  30. Zabawne jak brak jednej osoby może zmienić świat i sprawić, że czujemy się samotni. I to samotni w tłumie innych ludzi, ale przecież żadna z tych osób nie jest tą... Od kiedy z miasteczka wyjechała Gina, przyjaciółka Verta, a przynajmniej tak cały czas sobie powtarzał, mężczyzna nie uśmiechał się już tak często, a jego zwyczajowe żarciki i sarkazm puszczany mimochodem, zastąpiła cisza.
    Starał się o tym po prostu nie myśleć, nie zastanawiać się czemu wyjechała bez słowa, nie dając tyle czasu znaku życia, ale nieraz było tak, że nie udawało mu się wyrzucić tego wszystkiego z głowy. W takich monetach, w dniu takim jak ten, nie mógł znaleźć swojego miejsca w miasteczku i aby uspokoić swoje ciało i umysł Eric wybierał się na długie wycieczki po pobliskich lasach i terenach.
    Przywdział na nogi beżowe trapery, na plecy zarzucił skórzaną kurtkę, która licznymi przetarciami zdradzała swój wiek i ruszył przed siebie, drapiąc za uchem Jaspersa na pożegnanie.
    Godziny mijały, a Vert cieszył się świeżym powietrzem, spokojem i odgłosami natury, które wyraźnie dawały znać, że wiosna już w pełni. Wszystko pachniało, tutaj żywicą i iglastymi drzewami, wszystko hałasowało wesoło, jak ptaki doglądające jajek w uwitych już gniazdach czy lisy przemykające w oddali.Tak, tutaj można było odpocząć, pomyśleć, pobyć w końcu samemu, choć nie do końca.
    Rzadko kiedy Eric spotykał kogoś w tych lasach, co najwyżej leśniczego czy drwali. Teren był tu zbyt dziki, nie było ścieżek, co zniechęcało większość osób na spacery. Jednak gdy dochodził d pobliskiego jeziora, zauważył drobną sylwetkę siedząca między drzewami.
    Nieznajoma mu brunetka, siedziała wpatrzona w płótno co jakiś czas energicznie pociągając po nim pędzlem. Dziewczyna w tym miejscu wyglądała niczym nimfa leśna. Jej blada skóra mocno kontrastowała z ciemnymi, długimi włosami, które lśniły w promieniach słońca, a skupione, bystre oczy, wpatrujące się w płótno zdradzały, ze nieznajoma zatraciła się w tym co teraz robi.
    Vert zazwyczaj poszedł by dalej, nie przejął się, ale to jak dziewczyna wyglądała, jak z pasją wykonuje każde pociągniecie, mrużąc przy tym oczy, jakby sprawdzała czy jej ręka na pewno jej słucha, wprost zahipnotyzowało mężczyznę. Stał tak, podziwiając artystkę przy pracy, jakby ona sama była czymś na kształt arcydzieła. Po prostu Eric dawno nie widział nikogo, kto wyglądał tak wręcz mistycznie.

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  31. Betty od samego początku wiedziała, że żadna praca nie hańbi. Można zadać pytanie, dlaczego? Otóż nikt nigdy nie dał jej pieniędzy za nic i na wszystko musiała sobie zapracować. Sprzątała po domach w Teksasie, bawiła się nawet w farmerkę, nie obeszły ją wieczory z dziećmi a i noszenie tacy w jednej ręce opanowała do perfekcji. Zdarzyło się jej nawet kilka ambitniejszych posad, jednak mimo to trafiła do Mount Cartier. Pracowała mając już trzynaście lat, kiedy dotarło do niej, że nikt się po nią w domu dziecka nie zjawi, a chciała czuć się samodzielna, bez łaski ludzi, którzy zmuszeni byli się nią opiekować. A kiedy była już pełnoletnia – owszem, było ciężko, ale Elizabeth nigdy się nie poddawała. Tak więc i teraz, szczęśliwie od razu załapała się na wolne miejsce w bibliotece w Churchill, czego nie mogła powiedzieć staruszka, która pracowała tutaj przed nią... Elizabeth wolała jednak nie myśleć, że posadę objęła po nieboszczce – zdecydowanie bardziej skupiła się na odświeżeniu tego miejsca.
    Wzięła sobie za punkt honoru, żeby doprowadzić to miejsce to porządku, żeby nie odstraszało zapachem kurzu i starych książek. Dlatego po zamknięciu biblioteki godzinka po godzince ścierała kurze, odkurzała książki, a nawet spróbowała umyć okna, z czego zrezygnowała, kiedy prawie odmroziła sobie dłonie. Przez chwilę zastanawiała się czy musi kupić płyn do szyb z odmrażaczem czy po prostu przyzwyczai się do panującego tutaj chłodu.
    Była z siebie naprawdę dumna, bowiem biblioteka z dnia na dzień wyglądała coraz lepiej i nawet człowiek z zaawansowaną astmą mógłby sobie tutaj trochę posiedzieć. Wszystko dzięki temu, że kobieta nie chciała mieć chwili dla siebie, bo to oznaczało pogrążanie się we wspomnieniach czy pozwalanie myślom na swobodne błądzenie. Tego starała się uniknąć, przynajmniej na razie. Wszystko szło chyba znakomicie, a słysząc wchodzącego do środka klienta, czym prędzej wynurzyła się z zaplecza. Cóż, tłumów w bibliotece jeszcze nie zauważyła, ale może wszystko zależało od danego tygodnia.
    - Dzień dobry – rzuciła w bliżej nieokreślonym kierunku, bowiem nikogo nie zauważyła. Zaraz jednak dotarło do niej dość głośne kichnięcie, więc postarała się ruszyć labiryntem regałów właśnie w stronę, z które dotarł do niej owy dźwięk.
    - Mogę w czymś pomóc? - spytała uśmiechając się lekko, kiedy już wychyliła się zza regału i namierzyła wzrokiem młodą kobietę.

    Elizabeth

    OdpowiedzUsuń
  32. [Ja to mam pomysł, żeby może Melody zawędrowała kiedyś do jednego z ulubionych samotni Penny i zastała ją akurat w rozsypce? c:]

    Penny Hewitt

    OdpowiedzUsuń
  33. Był zły tylko i wyłącznie na siebie. Nie powinien był zostawiać wózka bez opieki, mogło się przecież coś stać. Nawet, jeżeli miał być w sklepie tylko kilka minut. Skarcił się ostro w myślach, wyobrażając sobie już czarne scenariusze, które mogły mieć miejsce podczas jego nieobecności przy dziecku. Zachował się jak smarkacz. Miał jednak to do siebie, że przy małej Maddie zachowywał się dwojko albo był nadopiekuńczy i nie spuszczał córeczki z oka lub zapominał o bożym świecie i zachowywał się dokładnie tak, jakby dziecka nie miał, a raczej tak jakby niczego nie miał. Żałoba, w której wciąż był nie działała na niego dobrze, nie potrafił zebrać swoich myśli. Niby nie dawał po sobie poznać, że coś jest źle, ale wszyscy którzy go znali doskonale wiedzieli, jak jest naprawdę. Był tylko człowiekiem. Słabym człowiekiem, który potrzebował wsparcia.
    Nie osądzał jej. Nie miał podstaw, w końcu… z tego co mówiła była dla Maddie, pomogła jej. Nie miał pojęcia dlaczego maleństwo zaczęło płakać, może się czegoś przestraszyło? W każdym razie jej ojca nie było obok, a to było najgorsze.
    — Nie przepraszaj. — Powiedział tylko, tuląc w swoich ramionach dziecko. Trzymał ją ostrożnie, ale pewnie i bezpiecznie. Jakby trzymał w swoich dłoniach najcenniejszy skarb, ale tak właśnie było. Mała dziewczynka była wszystkim co teraz miał, całym jego światem, a myśl, że zachował się nieodpowiedzialnie w stosunku do niej sprawiała, że miał ochotę walić pięścią w mur. Był zły, ale tylko i wyłącznie na siebie. — Przestraszyła się, a ty ją uspokoiłaś. To ja powinienem przeprosić, że naskoczyłem od razu na ciebie. — Był człowiekiem, który potrafił przyznać się do błędu, chociaż długo nad tym walczył, wcześniej nie potrafił powiedzieć, że się mylił. To Katie, zmarła żona nauczyła go tego oraz odrobiny pokory. Spojrzał na młodą kobietę powoli odchodzącą w swoją stronę i na Maddie, którą wciąż trzymał w swoich dłoniach.
    — Zaczekaj. — Powiedział robiąc krok w stronę dziewczyny. Zacisnął na chwilę wargi, a gdy ta odwróciła się przodem do niego, uśmiechnął się delikatnie, odrobinę słabo jednak niewymuszenie. — Declan Marshall. — Przedstawił się, przekładając małą aby chwycić ją bezpiecznie jedną dłonią, a drugą wysunął w stronę dziewczyny. — Jesteś tutaj albo od niedawna, albo gdy wyjeżdżałem byłaś jeszcze dzieckiem i musiałaś się bardzo zmienić. — Znał przecież tutaj wszystkich, a tak przynajmniej mu się wydawało. W końcu nie było go przez długi okres czasu, przez kilka lat i nawet jeżeli wcześniej dobrze znał te miasteczko, teraz wszystko mogło być przecież zupełnie inne. — Może… Przejdziemy się na spacer? Muszę uśpić małą. — Zaproponował, całkowicie niepewnie w porównaniu z wszystkimi swoimi poprzednimi wypowiedziami dzisiejszego dnia. Dawno nie rozmawiał z obcymi ludźmi, a tym bardziej nie proponował im wspólnie spędzanego czasu.

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  34. [Wybacz zwłokę, ale uczelnia ogranicza mój czas.]

    Gdy ludzie słyszeli, że mężczyzna jest fryzjerem, to dziwnie do tego podchodzili. Nie wiedzieli co robić i jak się zachowywać, gdyż wydawało im się to niezwykle śmieszną rzeczą. On sam nic śmiesznego w tym nie widział. Praca jak praca, ważne że sam dobrze czuł się, gdy ją wykonywał, a robił to niezwykle porządnie. Był dobry w tym co robił, tego nie dało mu się odmówić. Niewiele rzeczy było jego mocną stroną, więc coś musiał robić właściwie. Nożyczki i grzebień w jego rękach potrafiły zdziałać cuda. Nie przeszkadzało mu to, że dla wielu ludzi fryzjer mężczyzna był śmiesznym widokiem. Wiedział, że niektórzy z niego żartowali, ale było mu to obojętne.
    Siedział w salonie i kończył obcinać jedną starszą kobietę. Nauczył się już, że w jego pracy powinna być jedna najważniejsza zasada, czyli pozwolić klientowi się wygadać. Dziwnym był fakt, że to właśnie przed fryzjerem ludzie potrafili wyjawić wszystko, niczym księdzu na spowiedzi, chociaż w ogóle się nie znało. Oczywiście w MC było nieco inaczej, bo tutaj każdy znał każdego i nie było tej otoczki anonimowości. Pochodził z Mount Cartier, więc znał tutaj każdego. Każdy znał też jego, chociaż wyprowadził się kilka lat temu. Zmuszony był jednak powrócić. Niewiele się zmieniło. Z początku było nawet miło, ale z czasem chłopak przypomniał sobie, dlaczego tak właśnie chciał opuścić to miejsce. Ludzie gadali o jego braku żony, dziwnym zachowaniu i wycofaniu. Wyraźnie nie pasował do społeczeństwa i czuł to.
    Najśmieszniejszym był jednak fakt, że rezerwa którą miał i którą inni mieli względem niego pryskała, gdy tylko miał w ręce nożyczki. Wtedy wszyscy byli wylewni, a on słuchał o historiach, którymi go raczyli siedzący na krześle przed lustrem. Musiał powiedzieć, że niektóre historie były interesujące, zwłaszcza te o sąsiedzkich niesnaskach. Większość jednak była nudna i Charles nawet się tym nie interesował. Niemniej jednak pozwalał im rozmawiać.
    Wiedział, że ciąży na nim duża odpowiedzialność, bo włosów nie dało się tak łatwo zastąpić i jeśli spieprzyło się komuś fryzurę, to mogło się zniszczyć całe życie tej osoby. Na szczęście miał talent i to co robił, to wykonywał z pasją i dokładnością. Nie miał w zwyczaju chwalenia się, ale każdy wiedział, jak dobrze obcina i właśnie dlatego stał się jednym z lepszych fryzjerów w miasteczku.
    – Nie jest krzywo – powiedział, krzyżując ręce na piersi. Nie lubił takich klientów. Przychodzili gburowaci i nigdy im nic nie pasowało. Davis doskonale wiedział, że fryzura wyszła taka, jaka miała wyjść i gdyby przystawił linijkę to wyszłoby, że jest ścięta równo. Westchnął głośno. – Mogę to ściąć jeszcze raz, ale efekt będzie taki sam z tym, że długość się skróci – zaproponował. Najchętniej to ściąłby tej dziewuszce wszystkie włosy, żeby miała nauczkę i nigdy nie twierdziła, że zrobił coś źle. Owszem mogłaby się doczepiać tego, że krzywo i nierównomiernie nakłada farbę na okiennice albo zamiast trawy to wyrywa młode roślinki ze swojego ogródka, jednak nie o jego zawód.

    Charles Davis

    OdpowiedzUsuń
  35. [Zależy jaką głębszą relację masz na myśli. :3]

    Davis

    OdpowiedzUsuń
  36. Na tak piękną zachętę do zabawy nasz Monty nie mógł nie odpowiedzieć! Przybiegł co sił w nogach i chętnie rozgościł się w Twojej karcie, licząc oczywiście na masę zabawy i towarzystwa! Długo co prawda nie było dane mu czekać, bo przecież i niedźwiedź chętnie się tutaj pojawił. Co prawda tylko przez chwilę walczył z Melody o przetrwanie, ale na szczęście wszystko się dobrze skończyło! Nagroda za przeżycie spotkania z tym zwierzakiem oczywiście wędruje do Ciebie, dlatego gratulujemy zdobycia od razu dwóch ikonek!

    OdpowiedzUsuń
  37. Zdjął sweter, pozostając tylko w samym podkoszulku. Na zewnątrz nie było może upałów, aczkolwiek Ferran zdążył się zgrzać, gdy podążał między drzewami, rozstawiając przysmaki dla niedźwiedzia, mające na celu odesłać go w głąb lasu. Reklamówkę od razu wyrzucił do kosza i na nowo skupił uwagę na Melody, przechodząc do salonu.
    — Myślę, że już sobie poszedł — odpowiedział — Był tylko jeden, także w porządku.
    Taka metoda zawsze dawała pozytywny owoc i działała skutecznie, bowiem misie nie zawracały na nowo w kierunku wioski. Tylko szkoda, że ofiarą jednego z nich musiała paść akurat Melody, bo przecież w żadnym wypadku nie zawiniła. Niestety, niedźwiedzie nie znały litości.
    — Rozgość się — polecił, choć podejrzewał że zdążyła sobie odrobinę pospacerować po budynku. Nie miał nic przeciwko, mimo że nie przyjmował w swych progach żadnych gości. Leśniczówka była jego samotnią, w której przebywał od roku, nie potrzebując do tego żadnego towarzystwa. Tak było mu po prostu dobrze, wobec czego nie narzekał na brak żywej duszy – wystarczał mu las i sporadyczne odwiedziny w barze u Iana.
    — Całe szczęście, że wyszłaś z tego bez szwanku — zauważył, siadając w fotelu. Nie widział po prawdzie jak upadła, miał jednak nadzieję, że faktycznie jest już lepiej, tak jak zapewniała.
    Spotykał się już z różnymi sytuacjami, jednak chyba po raz pierwszy, odkąd zamieszkał tu na nowo, miał ten zaszczyt, by widzieć niedźwiedzia, próbującego dogonić kobietę. Zazwyczaj trafiał na ludzi, którzy widzieli futrzaka z bezpiecznej odległości, a mimo to trzęśli się ze strachu – berka w wykonaniu człowieka i misia jeszcze nie miał okazji widzieć. Mogło skończyć się dużo gorzej.
    — Jeśli będziesz czegoś potrzebować, służę pomocą
    Chociaż na co dzień stronił od pomocy, to w tym wypadku nie mógł tak po prostu puścić mimo uszu tego, co jakiś czas temu miało miejsce. Był leśniczym, więc w jakimś stopniu odpowiadał za bezpieczeństwo ludzi, spacerujących w lesie. Chciał więc wykonywać zawód należycie.

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  38. [Nie mogę się napatrzyć na Ombre <3]

    Mattie wiele by dała, aby jeszcze raz móc ujrzeć swoich rodziców. Pragnęła z nimi porozmawiać, albo chociaż się do nich przytulić. Przez te wszystkie lata bardzo jej tego brakowało. Być może dlatego tak bardzo uciekała w to swoje nowe i podobno lepsze życie. Chciała nieco zatuszować wyrzuty sumienia. Nie potrafiła się im przyznać, że nie jest wcale zakonnicą. Nie umiała powiedzieć im tego prosto w oczy. A tym bardziej napisać w liście. To złamałoby ich serca. A nie mogła im tego zrobić. Byli z niej bardzo dumni, kiedy oznajmiła, że wstępuje do zakonu. Choć początkowo w ogóle tego nie rozumieli. Nawet im się nie dziwiła, bo w końcu mieli nie dostać swoich upragnionych, kolorowowłosych wnuków. Ale kiedy zrozumieli… jak miała im powiedzieć, że uciekła z zakonu? Że to był tylko chwilowy przystanek i złożyła papiery na studia? To było dla niej bardzo trudne. Niemal nie do wykonania. I strasznie żałowała, że dała się pokonać. Że głupi strach sprawił, że nie mogła tego zrobić. Przecież… to nic złego! Zapewne by zrozumieli. A teraz? Teraz na wszystko było za późno. Mogła jedynie pluć sobie w brodę, że nic z tym nie zrobiła. I owszem, robiła to prawie przez cały czas.
    Ten staż był jej taką pewną odskocznią. Coś robiła, dzięki czemu miała zajęcie. Chociaż gorzej było w domowym zaciszu. Kiedy zwyczajnie jej się nudziło, przez co do głowy wpadały jej przeróżne myśli. Niekoniecznie te pozytywne. Ponadto Max… Max to był temat rzeka. I kiedy nie musiała, to nawet o nim nie wspominała. Nie chciała niepotrzebnie się denerwować. A chłopiec miał niezwykły talent co do tego, aby wyprowadzać ją z równowagi. Nawet tak przez przypadek. Jednocześnie była z niego zadowolona. Bo nie siedział i się nie zamartwiał. Właściwie to chyba o wiele lepiej zniósł śmierć rodziców niż ona. A tak momentami jej się wydawało.
    Uniosła wzrok znad kartek i spojrzała na przestraszoną dziewczynę. Zmarszczyła lekko brwi, bo w pierwszej chwili nie wiedziała, kim ona jest. W drugiej chwili właściwie tez nie.
    — Chyba? — zapytała spokojnie i wstała ze swojego miejsca. — Spokojnie. Nie za bardzo wiem o co chodzi — powiedziała, odgarniając kosmyk rudych włosów za ucho. Przez chwilę uważnie przyglądała się dziewczynie. Rzeczywiście, było w niej coś znajomego. Coś co pamiętała z bardzo odległych czasów.
    — Jak się nazywasz? Albo jak nazywa się ciot… — zacięła się, a potem uśmiechnęła się nieco niepewnie, bowiem coś sobie uświadomiła. — Melody? — zapytała z pewną ostrożnością, bo mimo wszystko nie była pewna, czy to ta dziewczyna. Przekręciła głowę delikatnie w bok, wciąż się jej przyglądając. Jednak nie robiła tego natrętnie, ponieważ wiedziała, że to może wyprowadzić człowieka z równowagi. A dziewczyna już i tak wyglądała nieco… przerażająco.
    — Zgadłam, prawda?
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  39. Jego życie do pewnego momentu było bardzo spokojne i szczęśliwe. Żył z Aloy, planowali rozbudowę domu, ślub, dzieci... Nigdy nie spodziewał się, że da się wrzucić w schemat takiego życia, ale jednak. Był dziwny, odizolowany od świata, kipiała z niego ironia i nienawiść do świata, ale ona nigdy nie miała z tym problemu i chyba to skradło jego serce. Wszystko to było bajką Disneya, do czasu, gdy dla jej rodziców ich związek stał się niewygodny. Bogata rodzina jej narzeczonej nie chciała mieć nic wspólnego z takim biedakiem jak on. Przecież nie mógł dać im nic od siebie, bo praca drwala nie przynosiła żadnych godnych zarobków, a jego ojciec od wielu lat był schorowany i nie pracował. Jak się okazało, presja ze strony rodziców okazała się silniejsza niż ich miłość; zdecydowała się odejść. Zabolało go to jak nic innego, choć nigdy tego nikomu nie okazał. Dom stał się nagle przerażająco pusty. Obwiniał siebie, mógł jej nigdy nie poznać. Wtedy byłoby łatwiej. Wtedy nie odzwyczaiłby sie tak bardzo od tych pustych czterech ścian. Nie użalał się jednak długo nad sobą. Dał się wciągnąć w wir pracy i obowiązków, by nie robić z siebie ofiary losu... Którą przecież i tak był.
    Demencja, która znacznie nasiliła się po jej odejściu mocno dawała mu się we znaki. Zwłaszcza, gdy nie nagrał na kasetę jakiegoś bardzo ważnego faktu ze swojego życia - np. takiego, że jego 10-letni związek zakończył się jakoś miesiąc temu. Dziś był właśnie ten dzień...
    Jak zwykle, przesłuchał kasetę. Ale łóżko było puste. Cały dom również. Przestraszył się. Przecież zawsze, gdy rano schodził na dół, ona już dawno czekała na niego ze śniadaniem, uśmiechnięta i wesoła. Przecież coś mogło jej się stać, ostatnio tak często wychodziła na długie spacery do lasu, a powtarzał jej, że ostatnio urodziło się wiele niedźwiadków, w wyniku czego ich matki gotowe były zabić bez wahania tylko za wejście na ich terytorium. Biegał po lesie jak opętany, wołając jej imię, ale odpowiadało mu tylko głuche echo. Pomyślał, że skoro nie ma jej nigdzie w pobliżu, to musi być u rodziców; nie zastanawiając się długo, wsiadł do auta i ruszył z piskiem opon. Cudem był fakt, że dotarł na miejsce w całości, bo prędkość którą rozwinął, była co najmniej niebezpieczna, zwłaszcza na nierównych drogach Mount Cartier. Zapukał do drzwi, a gdy te uchyliły się, zsapany zdążył z siebie wycedzić tylko "Gdzie jest Aloy?"

    Gerald

    OdpowiedzUsuń
  40. Annie była całym jego światem. Kobietą, która go zrozumiała, nie pytała, ale zawsze słuchała; był w niej zakochany po uszy, choć nie zabierał jej na romantyczne kolacje i bardzo rzadko porywał się na romantyczne gesty, ale było to widać w jego oczach, gdy przyglądał się jej o poranku, gdy jeszcze spała, lub wtedy gdy pomagał jej w domowych czynnościach, choć rzadko go o to prosiła. Owszem, ich związek miał swoje wady, tak jak każdy inny; Annie nie podobało się to, że Gerald czasem tak bardzo izolował się od świata, często rodziły się z tego kłótnie, ale bardzo szybko zakopywali topór wojenny. Zawód miłosny okazał się silnym ciosem, głównie dla jego choroby; początki demencji, nie utrudniające życia szybko przerodziły się w zaniki pamięci, a poranki zawsze zaczynały się paniką, bo nie wiedział gdzie jest ani kim jest; dopiero po paru chwilach wracała mu pamięć. On sam jednak radził sobie lepiej, a przynajmniej pozornie wrócił do zwykłego życia.
    W jego oczach, gdy stanął przed jej drzwiami było widać strach. Autentyczne przerażenie, takie samo jak można zobaczyć u człowieka, który właśnie ledwo co uszedł z życiem. Zaciskał dłoń na framudze drzwi tak mocno, że aż zbledły mu palce.
    - Coś jej się musiało stać... Nigdzie jej nie ma... W domu, musiało coś stać jej się w lesie, może zabłądziła, teraz niedźwiedzie mają małe, wystarczy, że wejdzie się na ich teren... - ciężko oddychał, patrzył na Melody z niemą prośbą w oczach, żeby powiedziała, że z Annie wszystko w porządku. Ale mocno bolała go głowa, wczoraj pił, miał wrażenie, że coś jest nie tak...

    Gerald

    OdpowiedzUsuń
  41. [ Hej! Szczerze powiedziawszy, to wydaje mi się, że Ty mi zalegasz z odpowiedzią u Jacka, bo moja Twoja ostatnia odpowiedź jest z 5 maja, a moja z 7 :)

    A jeśli chodzi o Ryana, jeśli masz ochotę na wątek, to jak najbardziej zapraszam! W końcu oboje są artystami, to się musi skończyć dobrze.

    Jack Higgins/Ryan Lewis

    OdpowiedzUsuń
  42. [A to przepraszam  ]

    Widział, że jest przestraszona i roztrzęsiona. Wcale się temu nie dziwił. Przebywanie w lesie o tej porze nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Na nim może nie wywarło by to aż takiego wrażenia, ale Melody była młodą kobietą i wcale nie dziwiło go jej przerażenie.
    Przytrzymał ją przez chwilę za ramiona, chciał złapać z nią jakiś kontakt. Dziewczyna jednak milczała. Spojrzała na niego tylko przelotnie a potem odwróciła wzrok. Unikała jego spojrzenia jak ognia. Nie chciał jej więc dłużej męczyć i uwolnił uścisk. Okolicę spowijała coraz gęstsza mgła. Doyle przysiadł obok jego plecaka dysząc a zaraz potem opadł na ziemię, wyciągając się wygodnie. Jack przez chwilę zastanawiał się, czy da radę doprowadzić dziewczynę do domu po zmroku, ciągnąć za sobą wózek z jej harfą. To znacznie utrudniało zadanie. Dziewczyna jednak nie wyglądała na kogoś, kto szybko rezygnuje. Westchnął tylko niepostrzeżenie przysiadając na małym pniu obok psa i przyciągnął do siebie plecak.
    -Nie mamy innego wyjścia. – odparł w końcu wyciągając w jej stronę dłoń z batonikiem proteinowym, który przyniósł ze sobą w plecaku.
    -Ale coś zjedz. Przed nami długa droga. – powiedział przyjaznym tonem, ale nieznoszącym sprzeciwu. Spojrzał na nią przenikliwie na tyle ile było to możliwe w niemal zupełniej ciemności. Latarkę postawił na pniu a jej światło skierowane było w stronę ziemi.
    -Nie żartuję.- powiedział widząc, że ma zamiar grymasić. Nawet jeśli strach skutecznie zniwelował uczucie głodu, musiała coś zjeść. Droga która ich czekała była nocą bardzo wymagająca. Zastanawiał się nawet, czy nie lepiej byłoby rozbić namiotu i przeczekać na polanie do świtu.


    OdpowiedzUsuń
  43. Uśmiechnął się lekko słysząc pytanie, które mu zadała. Prawda była taka, że sam nie znosił tych racji żywnościowych, ale czasami działały cuda. Poza tym, że były lekkie i małe, stanowiły dobry substytut pożywienia i pozwalały dostarczyć organizmowi niezbędnych składników odżywczych i sił.
    -Czy porównałaś mnie właśnie do swojej ciotki? – zażartował, kiedy poczuł pod nogami trochę lepszy grunt. Jeśli mieli się stąd wydostać, musieli współpracować a do tego potrzebna była nić porozumienia i sympatii. Był środek nocy a oni znajdowali się gdzieś w zimnych górach na północy Kanady. Mieli przed sobą nie lada wyzwanie, bo musieli z tychże gór zejść bezpiecznie do miasteczka, lub chociaż do posterunku. Aby tego dokonać, musieli się ze sobą najpierw dogadać. Melody musiała mu zaufać.
    -Jesteśmy po prostu gościnni.- dodał i pogłaskał psa za uchem. Doyle pomerdał ogonem, podniósł się na chwilę ale tylko po to, by przysunąć się bliżej nogi swojego Pana. Jack zadarł głowę do góry wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Nigdzie nie widział równie wielu gwiazd, co tutaj. Zapomniał już dawno, jaki to piękny i magiczny widok.
    -Zejście do posterunku w takich warunkach, z tym czymś, zajmie nam jakieś trzy godziny.- tym razem spojrzał na dziewczynę, choć w panującym wokół mroku, ciężko było cokolwiek zobaczyć.
    -Do najbliższego schronienia musielibyśmy się dalej wspiąć. – skrzywił się lekko. W myślach próbował oszacować, jak daleko od schronu w tej chwili się znajdują. Oba wyjścia nie wydawały mu się wystarczająco dobre. W dół mogli iść za nosem psa, ale droga była bardziej wymagająca. Idąc w górę musiał zdać się na swój zmysł orientacji w terenie a nawigacja po zmroku nie była taka prosta. Wyciągnął z plecaka mapę i rozłożył ją na ziemi. Z kieszeni wyjął kompas i obracał nim przez chwilę. Przyświecił sobie latarką i przez chwilę w skupieniu studiował rysunek terenu. Kiedy ustalił mniej więcej gdzie się znajdowali, mógł ocenić, która opcja będzie dla nich najbardziej odpowiednia.
    -Nie damy rady wspiąć się z tym ustrojstwem. Moglibyśmy zabrać je dopiero o świcie. Schodzenie z nim w nocy jest równie niebezpieczne. – wzruszył lekko ramionami i spojrzał na nią. Liczył na jakiś przejaw zdrowego rozsądku.

    [Pomysł super, zaczniesz u Ryana? ]

    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  44. Jack wyszedł jej na ratunek. Miał za zadnie odnaleźć dziewczynę i sprowadzić ją w jednym kawałku do miasteczka. Na tym w skrócie polegał jego obowiązek. Zwykle zbłądzeni przyjmowali jego pomoc z wielką wdzięcznością i stosowali się do wszystkich poleceń, co znacznie ułatwiało i przyspieszało całą akcję. Zwykle okazywali skruchę i byli na tyle zawstydzeni swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem, że woleli je przemilczeń i nie sprawiać więcej kłopotów. Czasami jednak trafiały się wisienki. Osoby, które nawet o północy w środku lasu w górach Cartiera, potrafiły tupnąć nogą i dyktować swoje warunki. Takie chwile były dla niego próbą cierpliwości i silnej woli. Bywało, że w takich sytuacjach dochodziło do małych spięć. Zastanawiał się wtedy po co go wzywali, skoro tak dobrze poradziliby sobie sami. Zwykle najbardziej problematyczni byli mężczyźni i z nimi Jack jakoś sobie radził. Kiedy z gór sprowadzał kobiety, nie dyskutowały tylko trzymały się blisko i powtarzały przez całą drogę, ze drugi raz takiej głupoty nie zrobią. Z reguły tak też było. Tym razem jednak miał trochę cięższy orzech do zgryzienia.
    –Dla mnie ważna jesteś Ty a nie harfa, bo to o Ciebie się tam na dole martwią.- dodał patrząc na nią z bliska. Dziewczyna wpatrywała się w niego wzrokiem zbitego psa, próbując w jakiś sposób na niego wpłynąć.
    -Jestem ratownikiem, nie cudotwórcą. – pokręcił głową z westchnieniem. W gruncie rzeczy instrument byłby bezpieczniejszy tu, na polanie niż razem z nimi w drodze przez las. Podczas nocnego transportu nie trudno było o wypadek i uszkodzenie harty. Tej możliwości chyba jednak nie dopuszczała do siebie.
    Spojrzał jeszcze raz na mapę, jakby miał znaleźć tam rozwiązanie dla całej tej sytuacji. Milczał wodząc wzrokiem po liniach oznaczających wielkość wzniesień i odległości. Z plecaka wyciągnął dodatkową latarkę i przekazał ją dziewczynie.
    -Dobrze, zejdziemy z tym czymś.- powiedział w końcu sam nie wierząc słowa, które płyną z jego ust.
    -Musisz się trzymać blisko mnie i nie odchodzić na boki. Doyle będzie nas prowadził. – dodał wskazując skinieniem głowy na psa.
    -On jest w tym przeszkolony, nie ucieknie nigdzie po drodze.- zapewnił ją.
    -Jeśli spotkamy na drodze jakieś dzikie zwierze, to błagam, nie krzycz i nie uciekaj, żadnych gwałtownych ruchów. Stoisz i się nie ruszasz, chyba, że powiem inaczej. Ja się wszystkim zajmę. Jasne?

    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  45. Nie było przesadą stwierdzenie, że Ryan Lewis żył w swojej własnej rzeczywistości. Jego troski odbiegały znacznie od zmartwień przeciętnych ludzi a on w pewnym czasie przestał to nawet zauważać. Nie zastanawiał się nad tym, co będzie jutro, za rok, za pięć lat. Żył chwilą bo miał taką możliwość. Nie przywiązywał się, używał życia wszelkimi sposobami. Podróżował, upijał się, brał narkotyki. Miał wokół siebie wielu przyjaciół. Ludzie łaknęli jego towarzystwa. Właściwie nie bywał sam. Wszyscy śmiali się z jego żartów, podawali mu drinki. Dziewczyny uśmiechały się zachęcająco i same proponowały wcześniejsze wyjście z klubu. Umawiał się z młodymi modelkami, spędzał wakacje na jachtach w najpiękniejszych zakątkach świata.
    Nie można było odmówić mu talentu. Miał doskonały słuch muzyczny. Potrafił grać na gitarze, pianinie i perkusji. Jego głos porywał. Kiedy wychodził na scenę tłum wiwatował. Oklaski i krzyki niosły się po arenach przez kilka minut. Potem światła gasły. Tłum w ciszy oczekiwał na pierwsze słowa, dźwięki. Patrzył czasem przez chwilę, stojąc przy głównym mikrofonie i zastanawiał się, czy to przypadkiem nie sen. Czy zaraz nie obudzi się na jakimś pustkowiu bez gorsza przy duszy. To był ten moment, jedyny, kiedy naprawdę był szczęśliwy. Kiedy duma rozpierała go od środka i rosła niepohamowanie. Pozwalał sobie na tą krótką chwilę zadumy a potem dawał z siebie wszystko.
    Matka od najmłodszych lat wlewała w niego swoje niespełnione ambicje. Wmawiała mu, że jest lepszy, że osiągnie więcej. Wciąż posyłała go na castingi do nowych ról, do dziecięcych talent show. Wymarzyła sobie, że będzie sławnym aktorem, że podbije Hollywood i cały świat. Posyłała go na dodatkowe zajęcia teatralne, muzyczne, wokalne. Od dziecka zaprogramowany był na sukces, który w końcu nastąpił. Zamiast uczyć się miłości czy empatii, uczył się tego, że sława i pieniądze dadzą mu szczęście i wolność. Że to jest cel najwyższy. Miejsce w którym wychowała się jego matka a w którym on sam się teraz znajdował, znacznie odbiegało od jego najśmielszych wyobrażeń. Sądził, że miasteczko poszło z duchem czasu, rozwinęło się a tym czasem ono wydawało się zatrzymać w miejscu. Było zupełnie takie jak wtedy, kiedy był tu ostatni raz. Jedyny bar w okolicy nadal był tym samym jedynym barem, a Zajazd u Anne jedynym miejscem, gdzie mógł się zatrzymać. Nie chciał bowiem nocować w domu dziadków, bo zupełnie nie wiedział, co może tam zastać. Był tu zaledwie jeden dzień i nie zdążył nawet tam zajrzeć. Poza tym, nie miał kluczy do posesji i musiał najpierw udać się do burmistrza by załatwić sprawy formalne.
    Przystanął na rogu ulicy przy księgarni i rozejrzał się wokół. Miał ochotę napić się porządnej kawy, ale nie sądził, by ktoś tu taką serwował. Nie pamiętał też zbyt dokładnie gdzie znajduje się ratusz, ale uznał, że szybko go zlokalizuje, bo miasteczko jest dość małe. Kiedy tak się rozglądał napotkał wzrokiem na dziewczynę, która wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami tak intensywnie, że aż przeszedł go dreszcz. Ona jednak szybko zerwała się i umknęła w ułamku sekundy. Stał tak przez chwilę przeklinając w duszy, bo miał cichą nadzieję, że jednak uda mu się utrzymać swój pobyt w miasteczku w tajemnicy. Cóż, w tej chwili nawet cieszył się z tego, że nie ma tu łączy internetowych. Przynajmniej nie mogła dać znać żadnemu plotkarskiemu portalowi, który zapewne zaraz wysłałby za nim swoich wysłanników z aparatem.

    Ryan Lewis

    OdpowiedzUsuń
  46. Nie spodziewał się, że dziewczyna zareaguje tak radośnie. Nie mniej jednak utwierdziło go to w przekonaniu, że postępuje słusznie. Być może na początku skłaniał się ku łatwiejszemu rozwiązaniu. Najwygodniej bowiem było zostawiać w tym miejscy instrument i ewentualnie wrócić po niego dzień później, co przy użyciu psa, nie było wcale takim trudnym zadaniem. Poza tym prowadzenie wózka było znacznie łatwiejsze za dnia. W końcu Melody poradziła sobie z tym doskonale sama. Teraz było to nieco trudniejsze, ale nie takie znowu niewykonalne. Potrafił ocenić sytuację i uznał, że sobie poradzą, więc nie mogło być inaczej. Jack nie należał do ryzykantów, zwłaszcza, jeśli był za kogoś odpowiedzialny. A teraz czuł się odpowiedzialny za Melody, czy tego chciała, czy nie. Do jego obowiązków należało to, by sprowadzić ją całą i zdrową do domu, tylko ta myśl przyświecała mu przez cały czas. Gdyby uznał, że nie dadzą rady zejść z instrumentem, a tak na pewni byłoby gdyby warunki pogodowe były gorsze, na pewno nie zdecydowałby się zabrać go ze sobą.
    Wybuch radości Melody był bardzo niespodziewany, ale dla Jack’a całkiem zrozumiały. Tak samo jak to, że zaraz po obdarowaniu go buziakiem w policzek, speszyła się mocno. On nie poczuł czegoś takiego.
    -Podziękujesz mi, jak będziemy już na dole.- powiedział tylko, ale wydawało się, że te słowa puściła już koło uszu. Na jego ustach zagościł wesoły uśmiech a dziewczyna… schowała się w ciemności i milczała przez dłuższą chwilę. Trochę go to bawiło i nie próbował nawet tego ukrywać. Było na tyle ciemno, że dziewczyna nie mogła zauważyć wyrazu jego twarzy. Nie uważał, że zachowała się nieodpowiednio. Wręcz przeciwnie. Wydawało się, że w końcu udało jej się wyrazić jakieś emocje. Nie trudno było zauważyć, że tłamsi i dusi w sobie wszystkie emocje, łącznie ze strachem i radością. A to nigdy nie kończyło się dobrze.
    -Melody przestań, nie masz za co przepraszać.- powiedział zdecydowanie podnosząc się z miejsca. Doyle również zerwał się na równe nogi czekając na rozwój wydarzeń. Był gotowy do ruszenia w drogę. Jack przyświecił latarką na wózek oglądając go dokładnie, a potem wstawił na niego harfę i przymocował ją do pojazdu tak, by z niego nie spadła. Kiedy ona stała w milczeniu za drzewem, on zdążył w pełni przygotować ich do drogi.
    -Gotowa? – zapytał podchodząc bliżej i zatrzymując się dopiero naprzeciwko niej.
    -Możemy już ruszać. – dodał.

    Bohaterski Jack

    OdpowiedzUsuń
  47. [Noo! <3]

    Nigdy nie była zbyt rodzinną osobą. Rodzice próbowali to nieco zmienić. Jednak nigdy za bardzo im to nie wyszło. Rodzina nie stała u niej na pierwszym miejscu, choć z całą pewnością powinna. Jej osobowość była o wiele bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Niby stawiała na pierwszym miejscu wartości uczuciowe. Jednak uwielbiała rzeczy i pieniądze. Była taką uczuciową materialistką, cokolwiek to miało oznaczać. I nie czuła się z tym źle. Lubiła mieć, lubiła nie martwić się o pieniądze i uwielbiała to uczucie, kiedy mogła sobie kupić to co chciała, albo po prostu wyjść ze znajomymi na kawę i nie martwić się, że wzięła za drogą. Pieniądze odgrywały w jej życiu bardzo ważną rolę. O wiele lepiej było mieć, niż nie mieć.
    Mimo wszystko chciała dla Maxa stworzyć coś na wzór rodziny. Była jego siostrą i nie mogła pozostawić go na pastwę losu, albo oddać go do jakieś placówki. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że to robi. I chociaż nie chciała wracać, to wróciła dla Maxa. Jedyne co jej się naprawdę udało, to stworzenie więzi brat-siostra. Jednak to nie ułatwiało jej opieki nad maluchem. A wszystko dodatkowo komplikowało. Nie rozumiała na jakich działa to zasadach. To znaczy rozumiała. Ale u innych. U siebie nic nie rozumiała.
    Oderwała się od rozmyślań na swój temat i skupiła się na tym, co mówiła do niej przybyła znajoma. Uśmiechnęła się do niej zachęcająco, chcąc tym jej dodać pewnej otuchy. Widać było, że dziewczyna zwyczajnie się denerwuje. A przecież nie miała ku temu żadnych powodów… teoretycznie.
    Nie przerywała dziewczynie, chcąc aby ta sama powiedziała jej o co chodzi. Gdyby zadawała jej pytania pomocnicze, to tylko mogłaby ją dodatkowo zdenerwować. A nie o to tutaj chodziło. Dziewczyna powinna się zrelaksować, najbardziej jak się dało.
    — Nie za bardzo rozumiem co w tym wszystkim robi rosół — powiedziała, uśmiechając się niepewnie. Wstała od swojego biurka i poprawiła włosy. — Nie lubisz rosołu? — zapytała, wychodząc zza swojego biurka. — Chodź. Porozmawiamy w miejscu, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał — powiedziała i z zachęcającym uśmiechem na ustach, poprowadziła ją w kierunku głównego gabinetu, który o tej godzinie stał już pusty. Jej przełożony kręcił się gdzieś w pobliżu, gotów w każdej chwili jej pomóc.
    — Napijesz się czegoś? — zapytała, siadając na jednej z dwóch kanap. Kiwnęła lekko głową, aby Melody do niej dołączyła.
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  48. [To zabawne, bo jak pisałam kartę, to też mi chodziła po głowie ta piosenka. :D
    Dziękuję pięknie za tak miłe powitanie! :)]

    Sam Rowley

    OdpowiedzUsuń
  49. [Cześć, dzięki! Mozaika w tym przypadku to taki dość banalny symbol życia. ;)]

    Joseph Stitt

    OdpowiedzUsuń
  50. [Jasne, tylko nie wiem, jak połączyć nasze postacie, żeby wyszło z tego coś ciekawego, więc chyba potrzebuję trochę czasu! ;D]

    Joseph Stitt

    OdpowiedzUsuń
  51. [Jest okej! Jeśli możesz, to napisz mi, proszę, który ze swoich pomysłów wolisz, a ja wtedy go dopracuję (tzn. wymyślę, jaka rolę w tym odegra Joseph) i zacznę. :>]

    Joseph Stitt

    OdpowiedzUsuń
  52. Wysłuchał jej, ale wiedział, że coś jest nie tak. Wiedział, że czegoś nie pamięta, czegoś bardzo, ale to bardzo istotnego, ale teraz nie był w stanie sobie przypomnieć czego.
    Będąc w stanie jakiegoś dziwnego otępienia, zgodnie z jej poleceniem usiadł na kanapie. Ból głowy nasilił się, czuł pulsowanie w potylicy, na czole... Wiedział, że pamięć niedługo mu wróci, ale jednocześnie wiedział, że nie nastąpi to teraz. Spojrzał na Melody, przyjrzał się jej uważnie i przypomniał sobie to, nad czym się kiedyś tak usilnie zastanawiał; jej podobieństwo do Anne zawsze uważał za porażające. Patrząc w jej oczy widział oczy Annie. Zawsze gdy wspominał o tym przy swojej, niegdyś narzeczonej, śmiała się i kręciła głową, szybko zmieniając temat. Ale zawsze miał wrażenie, że reaguje na to stwierdzenie jakoś zbyt emocjonalnie.
    - Wody. - na chwilę zapadła cisza - Poproszę wodę. - powiedział, a w jego głosie słychać było, że powoli się uspokajał. - No tak, w sklepie... Nie pomyślałem żeby tam zajrzeć. Ale przecież zawsze ze mną jeździ na zakupy... - zamyślił się i widać było, że na chwilę odpłynął gdzieś daleko. Przypomniał sobie, że wczoraj Annie też było. Powoli wszystko układało mu się w głowie, ale wiedział, że jeszcze potrzebuje czasu.
    - Ja... nie wiem - odparł na jej pytanie, czy jest z Annie. - Ja mam problemy z pamięcią, bardzo poważne zresztą. - przyznał, po długiej chwili ciszy. Upił parę łyków wody.
    - Jeśli wiesz coś, czego ja najprawdopodobniej nie pamiętam... To powiedz. - widać było, że te słowa z trudem przechodziły mu przez gardło; był widocznie zawstydzony, bo choroba była dla niego przede wszystkim ogromnym wstydem w obliczu takich sytuacji.

    Gerald

    OdpowiedzUsuń
  53. [Przepraszam, miałam jakieś zaćmienie umysłu i nic mi nie szło :)

    Zachowanie Melody było nietypowe. Ona sama zaś sprawiała wrażenie tajemniczej i nieodgadnionej, ale też trochę zagubionej. Zupełnie tak, jakby chciała grać w życiu rolę, która do końca do niej pasowała. Niekontrolowany wybuch radości pasował do niej dużo bardziej niż ponura mina, która towarzyszyła jej właściwie od początku ich spotkania, a może i dłużej. Na początku myślał, że jest po prostu przestraszona. Podczas tych kilku długich godzin, które spędziła sama w lesie, przez myśl na pewno nie raz przebiegł jej jakiś czarny scenariusz. Choć minę miała ponurą widział, że jego obecność przyniosła jej niemałą ulgę. I dała temu dowód, kiedy z radości ucałowała jego policzek.
    -Przynajmniej czuję się jak prawdziwy bohater.- zażartował. Nie było sensu dłużej tego roztrząsać. Jeśli to co zrobiła tak bardzo ją zawstydziło, to na męską logikę, najlepiej było po prostu o tym nie wspominać. On nie widział w jej zachowaniu niczego niestosownego. Po prostu okazała swoje emocje i był przekonany, że gdyby robiła to częściej, na pewno wyszłoby jej to na zdrowie. Cóż on jednak mógł wiedzieć o kobietach. Żył na świecie już trzydzieści lat i jak dotąd nie udało mu się zrozumieć płci pięknej. Na tym polu właściwie zawsze ponosił porażki, czego kwintesencją była zdrada jego narzeczonej.
    Podczas gdy ona biła się z myślami, drapiąc za uchem psa, Jack zapiął plecak i włożył go na plecy.
    -Jak to co? – spojrzał na nią zaskoczony pytaniem. Szybko się jednak zreflektował.
    -Idź za mną, jak najbliżej.- podał jej do ręki małą, przenośną latarkę. A potem ruszyli przed siebie, zdani tylko i wyłącznie na nos małego kudłacza.


    Bohaterski Jack

    OdpowiedzUsuń
  54. Melody chwyciła latarkę w dłoń a potem razem z nim, dzielnie kroczyła po leśnej ścieżce. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, ale prawdę mówiąc, Jack radził sobie doskonale w gorszych sytuacjach i ta nie robiła na nim wrażenia. Potrafił bowiem zachowywać zimną krew nawet wtedy, kiedy inni tracili głowę. Nie można powiedzieć, ze niczego się nie bał. Bał się, jak każdy człowiek. Doskonale jednak nad tym strachem nauczył się panować i ta umiejętność bardzo przydała mu się w kryzysowych sytuacjach, a było ich bardzo wiele. Podczas swoich pierwszych wyjazdów na misje zagraniczne, bez przerwy zaglądał śmierci w oczy, aż w końcu do tego przywykł. Oswoił to uczucie. Idąc przez ciemny las w górach Cartiera był świadom zagrożeń, jakie mogą na nich czyhać a było ich niemało. Cały czas trzymał rękę na pulsie, nasłuchiwał, obserwował otoczenie. Trzask patyka rozniósł się echem po nocnej leśnej głuszy. Wszystkie jego zmysły uległy wyostrzeniu. Strach pozwolił mu postawić się w stan najwyższej gotowości. Gdyby zostali zaatakowani przez niedźwiedzia, gotów był bronić dziewczyny i zrobiłby to bez chwili zawahania. Tak samo jak zawsze, pomimo wielkiego ryzyka, bronił swoich współtowarzyszy. Jack zatrzymał się i odwrócił gwałtownie.
    -Jesteśmy coraz bliżej celu. – zapewnił ją tylko, podczas gdy Doyle nadstawiał nosa próbując wyłapać, czy wokół nie kręci się jakieś dzikie zwierze. Po chwili jednak uznał, że to fałszywy alarm i wrócił do prowadzenia ich ścieżką, którą Jack tutaj dotarł kilka godzin temu. Potem znów szli w milczeniu, do momentu w którym Melody nie poprosiła o zrobienie małej przerwy w podróży.
    -Jasne.- przytaknął Jack a potem zaniepokojony odwrócił się w jej stronę. Jeśli było jej trochę słabo, to nie wróżyło niczego dobrego. W tym miejscu nie mieli przecież szans na uzyskanie jakiejkolwiek pomocy. Byli sami, zdani tylko na siebie. Choć może właściwiej byłoby powiedzieć, że dziewczyna była zdana tylko na niego.
    -Co się dzieje?- natychmiast wypuścił z dłoni rączkę, za którą prowadził wózek. W tym samym momencie dziewczyna zachwiała się i opadła na ziemię. Plecach wylądował obok harfy a on sam dopadł do niej i uklękną obok. Gdyby mogła zobaczyć teraz jego oczy, wyrażałyby przerażenie. Nie miał pojęcia, co może dolegać dziewczynie a przez to nie bardzo wiedział, jak może jej pomóc. Zainteresowany sytuacją pies również znalazł się blisko nich. Latarka wylądowała gdzieś na mchu, oświetlając niewielkie krzaki obok nich.
    -Mel? – odruchowo dotknął jej policzków i czoła, sprawdzając, czy nie ma wysokiej temperatury.

    Jack przerażony :)

    OdpowiedzUsuń
  55. Na początku zachowanie Melody troche go zaniepokoiło, teraz był już zwyczajnie przerażony i zmartwiony jej stanem zdrowia. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek wspominał o jakiejś chorobie, a pytał o to na pewno. Zawsze to robił, bo pozwalało mu to przygotować się na każdą ewentualność. Ona jednak była zdrowa, przynajmniej według jej ciotki. Dlaczego więc siedziała teraz skulona na leśnej ściółce, kurczowo ściskając ramionami kolana? Nie wiedział więc co oznacza nagłe pogorszenie się stanu jej zdrowia ani z czym jest związane. Jedynym co przyszło mu na myśl było sprawdzenie, czy nie ma gorączki, choć i tak niewiele mu to dało. Dopiero po chwili połączył fakty a jej słowa były dla niego potwierdzeniem słuszności jego myśli. Atak, atak paniki.
    Będąc żołnierzem wiele przeżył. Poprzeczkę stawiano mu zawsze wysoko. Nie było przy tym mowy o słabościach. Musiał być silny fizycznie ale przede wszystkim psychicznie. Uczył się panowania nad strachem. Wymagano od nich wyzbycia się uczuć. Byli kukiełkami ślepo wykonującymi rozkazy, choć sami tego nie dostrzegali. Patrzyli na to zupełnie inaczej. Jeśli chciał polegać na kumplach z zespołu musiał udowodnić, że oni mogą polegać na nim. Czasami jednak do armii trafiały osoby, które się do tego zwyczajnie nie nadawały. Żołnierze jednak rzadko mówili o tym co czują i co ich trapi. Przeżywali to wszystko i dusili w sobie. Ci słabsi pękali. Nie wytrzymywali presji. Gubili się. Uważali, strach i łzy za słabość. Lęk sam w sobie – jeśli nie jest stanem długotrwałym – nie jest zły. Pozwala mieć oczy i uszy dookoła głowy. Gorzej, kiedy zagości w człowieku na dłużej i kiedy człowiek ma z powodu tego lęku wewnętrzne wyrzuty sumienia. Kiedy nie może poradzić sobie z tym co widzi i tym co może go spotkać za rogiem. Tam jest jak na kolejce górskiej. Jest wojna. Tam na prawdę do ciebie strzelają. Na prawdę ktoś chce zrobić ci krzywdę. Czasami ciężar karabinu, który dostaje żołnierz, jest ponad jego siły. Jack widział młodego żołnierza, który ze strachy wywalił kilka magazynków do opuszczonej kalaty. Gdyby nie koledzy, później nie miałby czym walczyć. Innego, który po powrocie z akcji – z głośnym ‘pierdolę to!’ – trzasnął hełmem o ziemię i złożył podanie o rotację. Sam kiedyś nie był w stanie wyjść z rosomaka, zupełnie jakby ktoś przyspawał mu stopy do pojazdu
    Takie sytuacje były trudne do pokonania i był świadom tego, że właściwie nie może jej pomóc. Jedyne co mógł zrobić, to uspokoić ją, pokazać, że jest blisko i że nic jej nie grozi. Doyle również był niespokojny. Przyglądał się dziewczynie z nadstawionymi uszyma. Na zmianę podnosił się, przechodził krok i siadał, by po chwili trącić zimnym i mokrym nosem dłoń dziewczyny.
    -Jesteśmy już prawie w domu Mała. – usiadł zaraz obok niej a potem zdecydowanie objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie zamykając w silnym uścisku. Doyle w tym samym czasie wcisnął jej głowę pod rękę, choć Jack do końca nie wiedział, czy pies zrobił to z zazdrości, czy był na tyle mądry, że wyczuł jej stan.
    -Wytrzymaj jeszcze trochę, wiem, ze sobie poradzisz. - dodał.

    Jack :)

    OdpowiedzUsuń

  56. Jack był dobrym człowiekiem, choć czasami zachowywał się tak, jakby było zupełnie odwrotnie. A może tak mu się tylko wydawało? Może prawda była zupełnie inna? Czym różnił się od seryjnych morderców odsiadujących wyroki w stanowych więzieniach? Miał przecież na koncie więcej zabójstw niż niejeden z nich. Jedyna różnica polegała na tym, że Jack działał w imieniu prawa. A może pod przykrywką prawa? Kiedy odbierał komuś życie, robił to z zimną krwią. Nie wahał się, nie miał wyrzutów sumienia. Nie było to dla niego niczym nadzwyczajnym. Wykonywał swoją pracę a polegała ona między innymi na likwidacji niebezpiecznych terrorystów – ludzi. Patrząc na to w ten sposób, można by długo zastanawiać się na słusznością i moralnością tych działań. Nadine, jego narzeczona, była narzeczona, powiedziała mu kiedyś, że jest narzędziem w rękach morderców. Wykonuje brudną robotę po to, by oni mogli pławić się w luksusach i zarabiać na dostępie do złóż naturalnych. Te słowa bardzo go zabolały, ale był świadom tego, że nastawienie do armii w ostatnich latach uległo dużej zmianie, na gorsze. Służba nie była już czymś wzniosłym a misje zagraniczne powoli traciły sens w oczach zwykłych obywateli. Tylko co mogli zrobić ci, którzy się zaciągnęli i zmarnowali w wojsku najlepsze lata swojego życia? Rzucić to w cholerę i zaprzepaścić lata starań i ciężkiej pracy? Przebranżowić się? Jack czuł w sobie kiedyś powołanie, wierzył w słuszność tego co robił. Bardzo mocno utożsamiał się w armią i wojskiem. Był dumny z tego kim jest i nie widział dla siebie innej przyszłości. Być może dlatego tak ciężko było mu wrócić do Mount Cartier i zacząć od zera. Czuł się przegrany, stracił cały sens życia. Nie miał już żadnego celu ani marzeń. Balansował na krawędzi nad przepaścią. W każdej chwili mógł się stoczyć, bo brakowało mu motywacji i wsparcia a przede wszystkim był bardzo samotny. Stracił narzeczoną i rodzinę, którą była dla niego armia. W miasteczku spalił za sobą wszystkie mosty i nie miał tutaj teraz łatwego startu.
    Siedzieli tak przez jakiś czas. Dziewczyna zaczynała powoli dochodzić do siebie. Oddychała coraz spokojniej, mniej drżała a dłonią pogładziła psa po głowie. Doyle, tak samo jak Jack, nie odstępował jej na krok przez cały czas ataku.
    -Napędziłaś nam strachu.- odparł kiedy zapewniła, że wszystko z nią w porządku. Wtedy też rozluźnił uścisk, i nagle zrobiło mu się trochę nieswojo. Żeby zająć czymś myśli sięgnął ręką do plecaka i wyciągnął swój niezawodny zestaw nawigacyjny. Przyświecił na mapę latarką i po kilku chwilach już wiedział, gdzie się znajdują.
    -Można powiedzieć, że jesteśmy w domu.- powiedział z lekkim uśmiechem, bo górski posterunek znajdował się już naprawdę niedaleko.

    Jack :)

    OdpowiedzUsuń
  57. Przeżycia na froncie mógłby opisać w kilku książkach a i tak nie udałoby mu się zawrzeć w nich wszystkiego co go spotkało. Na Bliskim Wschodzie wiele razy w palącym słońcu gonili cienie, po dzikich piaszczystych pustkowiach, gdzie z daleka widzieli wyrzutnie rakietowe. Kiedy jednak podjeżdżali bliżej okazywało się, że to jedynie zrobiona z kiepskiej blachy i podrdzewiałych prętów atrapa pocisku wymierzona w niebo. Wywiad amerykański uważał, że terroryści prowadzą program nuklearny i gdzieś w tym kraju były rozmieszczone wirówki w których próbowano pozyskać najniebezpieczniejszą substancję na świecie. Wiedzieli tylko tyle. Ale wiedzieli czego szukać i gdyby to znaleźli z pewnością udałoby im się to rozpoznać. Był czas, kiedy świat obiegły informacje o zdjęciach satelitarnych, na których widać rządowe ciężarówki jadące iracką autostradą w konwojach. Były wystarczająco duże by załadować po dwie wirówki. Takie instalacje łatwo można było ukryć w piaskach pustyni lub wywieźć za granicę. Znaleźli te ciężarówki. Zostały ukryte. Zaparkowane jedna obok drugiej. Wszystkie puste. W środku nie zostało nic. Dwa dni podróży przez wyboje, w niewiarygodnym skwarze to było spore wyzwanie. Jack był pewien, że gdyby jego oddział znalazł kryjówkę Saddama, to strzeliliby mu w łeb z wielu powodów, ale przede wszystkim za warunki w jakich żyli podczas podróży przez pustynię. Było ciężko ale Jack z wielu powodów cieszył się, że było mu dane to przeżyć. Zobaczył jak przebiegły i sprytny potrafił być wróg. Nauczył się, że trzeba się z nim liczyć. Zrozumiał, ze trzeba dawać z siebie wszystko by kontrolować grę. Zero taryfy ulgowej.
    -To mało powiedziane. Umierała jeszcze zanim po Ciebie poszedłem kilka godzin temu. – spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. Aż tak bardzo się staruszką nie przejmował, bo Malody była cała i zdrowa a on właśnie prowadził ją do domu.
    -Damy jej znać jak dojdziemy do schroniska.- odparł z przekonaniem i skrupulatnie złożył mapę, po czym wsunął ją do wewnętrznej kieszeni kurtki razem z kompasem.
    -Ruszamy.- przytaknął i podniósł się z miejsca a potem założył plecak i złapał za rączkę nieszczęsny wózek z harfą. Przywołał do siebie Doyla, pogłaskał go przelotnie za uchem a pies szybko poniuchał nosem i wpadł na trop prowadzący do celu. Teren powoli stawał się coraz mniej zalesiony i stromy a tym samym coraz bardziej przyjazny wędrowcom. Dzięki temu mogli iść nieco szybciej a kiedy zobaczyli w oddali górski posterunek puścili się tam już prawie biegiem, na tyle na ile pozwolił im na to ładunek jaki wieźli, bo z ciemnych chmur zaczął coraz gęściej padać deszcz. Kiedy Jack otworzył drzwi dziewczyna nie weszła pierwsza, bo bardziej zależało jej na ochronie instrumentu. Dopiero kiedy znalazł się już w środku sama skryła się przed deszczem.

    OdpowiedzUsuń
  58. Mattie samą siebie nigdy nie nazwałaby stuprocentową materialistką. Jednak nigdy nie ukrywała, że lubiła mieć. Lubiła mieć pieniądze, lubiła to uczucie, kiedy mogła sobie na coś pozwolić. Wprost uwielbiała nie martwić się tym, że nie starczy jej do kolejnego miesiąca. Zawsze potrafiła oszczędzać i zawsze miała takie zapasy na czarną godzinę, która zazwyczaj była jakąś wyprzedażą, czy innym czymś. Nie rozumiała swoich znajomych, którzy wszystko przepuszczali, a potem żyli z różnych pożyczek i zapożyczeń. Sama nigdy nie chciała zniżyć się do takiego poziomu. A tym bardziej nie chciała zarabiać na życie swoim ciałem, z czego podobno był bardzo dobry zarobek.
    — Kulinarne niewypały… skąd ja to znam — zaśmiała się. Sama mistrzem świata w gotowaniu nie była. Chociaż możliwe, że to było za delikatnie powiedziane. Kiedy stąd wyjeżdżała, za cholerę nie potrafiła gotować. Wszystko co przygotowała było… niejadalne. Jednak jej przyjaciele dzielnie znosili jej kulinarne wyskoki i nic nie mówili, aby jej przykro nie było. Dopiero na studiach nauczyła się gotować. I to jedzenie rzeczywiście było zjadliwe i bardzo dobre. Nawet Max się przekonał do jej sposobu gotowania, chociaż początkowo strasznie kręcił nosem i strasznie marudził. Był o wiele bardziej wybredny niż ona, choć nie wiedziała, że jest to w ogóle możliwe.
    — Ten rosół naprawdę jest tak straszny? — zapytała, śmiejąc się. Doskonale zdawała sobie sprawę, że wizyta u psychologa nie jest czymś wesołym i radosnym. I bardzo niewielu ludzi lubi tutaj przychodzić. Sama jako osoba prywatna z problemami, które naprawdę posiadała i których była świadoma, broniła się przed taką wizytą. Chciała to załatwić na własną rękę, jednak coraz częściej przekonywała się, że prawdopodobnie będzie to niemożliwe. Zarówno ona, jak i Max, potrzebowali pomocy kogoś z zewnątrz. Jednak czy tym kimś rzeczywiście miał być psycholog? Może młody miał rację i nadzwyczajnie w świecie brakowało w ich dwuosobowej rodzinie trzeciej osoby. Takiej, która mogłaby się zająć zarówno nią, jak i zaakceptować obecność Maxa.
    Westchnęła cicho, zdając sobie sprawę, że za bardzo odpłynęła. Zamiast skupić się na Mel, to znów zaczęła zadręczać się myślami o swoim życiu.
    — To normalne, że osoby z rodziny się o nas martwią — zapewniła, uśmiechając się delikatnie. — A dlaczego twoja ciotka się o ciebie martwi? — zapytała dość bezpośrednio, czego chyba nie powinna robić. Jednak bardzo trudno było się jej wczuć. Chyba będzie marniejszym psychologiem, niż jej się wydawało.
    — Bardzo długo. Pamiętam cię jako małą dziewczynkę — zaśmiała się. — A potem… wyjechałam w wieku dziewiętnastu lat, to było jakieś… o matko kochana — powiedziała, robiąc wielkie oczy z przerażenia, bowiem uświadomiła sobie, jak bardzo jest już stara. — Dawno.
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  59. Pomimo obaw i drobnych niedogodności udało im się zejść bezpiecznie do schroniska. Jack mógł uznać to za swój mały sukces. Lubił takie chwile, bo czuł się wtedy potrzebny a jego życie znów na krótką chwilę nabierało sensu. To w ostatnim czasie nie zdarzało się zbyt często. Prawdę mówiąc najczęściej bywał w dołku, choć nie dawał tego po sobie poznać. Ukrywanie uczuć i emocji miał opanowane do perfekcji, dlatego też na co dzień uchodził za pogodnego młodego mężczyznę. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co dzieje się wewnątrz tego człowieka, z jakimi problemami czy rozterkami się boryka. Sytuacji nie poprawiał również fakt, że jego była narzeczona pojawiła się w miasteczku pod pretekstem oddania mu pierścionka zaręczynowego. Nie miał pojęcia czego tak naprawdę od niego chciała. Miał wrażenie, że przyjechała tu po to, by jeszcze bardziej mu dopiec i znakomicie jej się to udawało. Każde słowo jakie padało z jej ust odbijało się echem w jego głowie i pogarszało jego samopoczucie a samo spotkanie zapewne na długo pozostanie w jego pamięci. Bynajmniej nie będzie ono dobrym wspomnieniem.
    Nie spodziewał się tego, że ciotka Melody będzie aż tak zniecierpliwiona, by czekać na nich w schronisku. Właściwie wykraczało to poza ustalone reguły według których rodziny zaginionych czekały na swoich bliskich w domowym zaciszu a nie tutaj. Powodów było wiele. Przede wszystkim nie wiadomo było ile potrwa akcja ratownicza. Bywało tak, że akcja ratownicza nie kończyła się tu, w schronisku a na przykład w szpitalu. Wtedy bardzo ważne było, by nikt nie przeszkadzał im wykonywaniu swojej pracy. Jednym z powodów było też to, co właśnie się zadziało a mianowicie reakcja ciotki Melody na jej widok. Dziewczyna wpierw zebrała burę a tak naprawdę powinna ją obejrzeć Holy, ratownik medyczny. Kobieta była zdenerwowana, bo martwiła się o swoją bratanicę. To było zrozumiałe. Ostatecznie przecież przytuliła ją do siebie z ulgą. Jack i Holy słuchali tego wszystkiego w milczeniu stojąc obok. Blondynka podsunęła w jego stronę zalaną przed chwilą ciepłą herbatę.
    -To moja praca.- odpowiedział słysząc jej słowa. Zrobił to, co do niego należało, może nawet niewystarczająco dobrze, bo ulegając Melody w kwestii instrumentu naraził ją bardziej niż musiał na niebezpieczeństwo w drodze powrotnej. O tym jednak wolał już nie wspominać. Tak samo jak postanowił nie mówić o ataku paniki dziewczyny, choć prawdę mówiąc powinien to zrobić.
    -Myślę, ze Melody zapamięta tę lekcję na długo- dodał tylko z lekkim uśmiechem zerkając w stronę dziewczyny, która stała teraz ze smętną miną. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmarznięty. Jego ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Jedyne o czym marzył to zakopać się teraz pod kołdrą i zasnąć.
    -Myślę, że lepiej będzie jak zamiast wierzyć w bohaterów zaczniesz na siebie bardziej uważać. – odparł trochę zachowawczo, ale posłał jej przy tym ciepły uśmiech.

    OdpowiedzUsuń
  60. [Wątek bardzo chętnie, ale dałaś mi teraz zagwozdkę co do tego jak Mela może go uratować :) Jak tylko coś mi wpadnie do głowy, to zacznę, chyba, ze masz coś na myśli? ;)

    OdpowiedzUsuń
  61. W Mount Cartier prawie każda twarz wydawała mu się znajoma i prędzej czy później potrafił dopasować ją do konkretnego nazwiska czy imienia. Nie było to trudnym zadaniem. Na północy Kanady czas jakby stanął w miejscu. Miasto liczyło niewielu mieszkańców i po powrocie zastał tu te same osoby, które widywał przed wyjazdem. Czasami miał wrażenie, że to co przeżył, było tylko snem a on nigdy stąd nie wyjeżdżał. Chatki wciąż były pomalowane na ten sam kolor, płoty oberwane w tym samym miejscu, sklepy z ponurymi szyldami i skrzypiącymi drzwiami, stare furgonetki, ledwo toczące się po żwirowych drogach. Wszędobylskie błoto, chłód, padające do znudzenia deszcze, bujna roślinność i zieleń tak intensywna, jak nigdzie indziej na ziemi. Urok i przekleństwo w jednym.
    Tego wszystkiego się jednak spodziewał. Nie sądził aby coś miało się tutaj zmienić, pójść z duchem czasu. Ci, którzy pragnęli zmian, zmieniali przede wszystkim miejsce zamieszkania. Niektórym udawało się wyrwać z Mount Cartier na zawsze. Zaczynało się niewinnie, od szkoły Churchill, przez studiów w Ottawie a kończyło w najdalszych zakamarkach świata. Czasami droga była bardziej wyboista, ale zdeterminowanie pomagało w pokonaniu wielu przeszkód. Ci, którym dopisało szczęście widywali Mount Cartier tylko na starych fotografiach.
    Nie wszystkim jednak życie ułożyło się po myśli. Niektórzy z mieszkańców, a Jack był jednym z nich, przez życiowe zakręty zmuszeni byli wrócić na stare śmieci. Dostosować się do życia w miasteczku, nauczyć od nowa wszystkich reguł, jakie tu panują. Przyzwyczaić do deszczu i chłodu, do nudy i braku atrakcji. Do starych furgonetek jeżdżących po ubłoconych drogach. Do braku Internetu i telefonu a wreszcie do samotności. Bo kiedy wraca się po nieudanym podboju świata, to ona doskwiera tutaj najbardziej. Nagle wokół robi się cicho i pusto. Echo odbija się w czterech ścianach, lub rodzina nie okazuje zrozumienia. Nie wiedzą co Cię trapi, nawet nie są zainteresowani. Dla nich życie w Mount Cartier jest normalne. Nie rozumieją dlaczego tak bardzo Ci tu źle, czego Ci tu brakuje, za czym tęsknisz. Masz szczęście jeśli znajdziesz kogoś takiego jak Ty. W przeciwnym razie raj staje się Twoim koszmarem.
    Jack odczuwał to dotkliwie dlatego nie dopuszczał do sytuacji, w której nie miał by co robić. W takich chwilach człowiek ma zdecydowanie zbyt wiele czasu na myślenie. Jego dziadek potrzebował stałej opieki, przynajmniej na razie i nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie miał znów zamieszkać w Mount Cartier. Jack często patrzył na stary dom i zawsze myślał o tym, że przydałby mu się remont. Odpalał więc starą furgonetkę, wyruszał do miasta po kilka potrzebnych narzędzi i materiałów a w wolnych chwilach zabierał się za naprawę małych usterek czy odnawianie elementów domu. W ten sposób czas leciał mu szybciej i przypominał sobie swoje dawne umiejętności o których całkiem już zapomniał. W pewnej chwili błogą ciszę przerywaną tylko stukaniem młotka i odgłosami cięcia drewna zmąciły czyjeś okrzyki, warki jęki i pomruki. Z uliczki najpierw wypadł kot, za nim mały, krótkonogi pies, młoda dziewczyna i starszy mężczyzna. Kot wpadł mu na podwórko, pies dostał się w łapy swojego właściciela a Melody, którą zaraz rozpoznał, próbowała okiełznać przerażone zwierze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopadła kocura kiedy już łapami złapał za drewniany szczebel drabiny na której stał Jack i runęła z nim na podłogę. Jack kierowany chęcią pomocy chciał zejść zbyt szybko, na jeden ze szczebli stanął zbyt gwałtownie, stracił na chwilę równowagę a kiedy ją odzyskał stopień z trzaskiem pękł a on ratując się przed upadkiem z wysokości złapał się tak niefortunnie, że rozciął rękę, z której zaraz poleciała struga krwi. Pozostałe szczebelki łamały się pod nim jak cienkie patyczki aż w końcu padł na trawę. Zamrugał kilka razy oczami i szybko się podniósł.
      -To nie Twoja wina. To stara drabina.- mruknął ignorując ranę na ręce. W końcu mogło się to skończyć dla niego gorzej. Z dwojga złego wolał rozcięcie niż złamanie otwarte a takie wypadki na pewno sprzyjały uszkodzeniom ciała.
      -Zaraz to sobie czymś zawinę.- mruknął bo nie z takich ran się wylizywał.
      -Lepiej powiedz czy nic Ci nie jest? I co tu się stało? – spojrzał na nią wyciągając z kieszeni spodni chusteczkę, którą próbował zatamować krwawienie.

      Usuń
  62. -Nie wygląda też źle.- odparł przekornie spoglądając na nią z ukosa. Nie lubił kiedy ktoś zanadto się nim przejmował. To w końcu on był od pomagania i ratowania. Poza tym, jego zdaniem rana na ręce nie wymagała niczyjej interwencji. Wystarczyłoby gdyby przemył ją wodą, no, może mógłby ją nawet owinąć bandażem, ale woda utleniona? Tak od razu?
    Pokręcił głową kiedy dziewczyna weszła do domu i chcąc nie chcąc poszedł za nią. Melody w środku wypuściła kota, który przycupnął gdzieś w kącie mieszkania. Wytarmoszony i przestraszony nie wyglądał zbyt korzystnie. Niemniej jednak wybrudzony krwią Jack nie sprawiał lepszego wrażenia niż usmotruchany futrzak.
    -Nie wiem. – wzruszył lekko ramionami. Na jego twarzy z łatwością można było dostrzec grymas, niczym u małego chłopca. Rozejrzał się i wszedł do łazienki. W jednej z szafek znalazł małą, przestarzałą apteczkę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że dawno nikt z niej nie korzystał i dawno nikt nie uzupełniał jej zawartości.
    -Nie wiem czy da się z tego coś zrobić. – zmarszczył lekko brwi wysypując zawartość na stół. W tym samym momencie do jego domu wpadła, jak się domyślił, właścicielka futrzaka.
    -Jest cały.- odpowiedział kiedy kobieta złapała futrzaka w ramiona. Jak można aż tak lubić koty? Jack nigdy nie przepadał za tymi zwierzętami. Na całą tą sytuację patrzył więc z przymrużeniem oka.
    W tym wszystkim to Melody wydawała mu się najrozsądniejszą spośród tej dwójki, choć obu pań wskazywał by raczej na coś innego.

    OdpowiedzUsuń
  63. Jakikolwiek opatrunek był zdecydowanie lepszy niż nic. Z takiego założenia zawsze wychodził Jack. Często bowiem musieli ratować się czymkolwiek co tylko mieli pod ręką. Można powiedzieć, że był do tego przyzwyczajony i w żadnym wypadku nie było mu to straszne. Próg bólu także miał wysoki a jedynym jego objawem był grymas na twarzy mężczyzny.
    -Dobrze, że to lewa ręka.- zażartował cicho. Jeśli coś pójdzie nie tak, zawsze zostanie mu jeszcze prawa, którą potrafił zrobić zdecydowanie więcej.
    -Nic takiego się nie stało.- wtrącił, ale Anne wysłuchała z uwagą słów swojej siostrzenicy i zdaje się, że wiedziała już swoje. Przyglądał się jej przez chwilę. Kobieta wydawała się naprawdę przejęta, choć sytuacja nie wyglądała aż tak poważnie, przynajmniej według Higginsa. Nigdy się nad sobą nie rozczulał, nie jęczał i nie marudził. Teraz było dokładnie tak samo.
    -Drabina wygląda znacznie gorzej.- powiedział z uśmiechem. Gdyby wcześniej trochę ją podratował albo chociaż sprawdził stan szczebelków, wyszedłby z tej sytuacji cało. Winy mógł więc upatrywać tylko w sobie. W tym domku wszystko ledwo trzymało się kupy. Czasami zastanawiał się nawet, czy nie łatwiej byłoby zburzyć go i postawić nowy, od podstaw. Pomysł ten pozostawał jednak tylko w jego głowie.
    -Dziękuję.- cofnął rękę i przyjrzał się wykonanemu przez Melody opatrunkowi. Następnie wrzucił do apteczki wszystko to, co posłużyło dziewczynie do opatrzenia jego rany. Niezdarnie zwinął resztkę bandażu, zakręcił wodę utlenioną. Całość odłożył na swoje miejsce w szafce.
    -Na prawdę nic takiego się nie stało. Proszę nie robić sobie kłopotu. – zapewnił ją po raz kolejny ale Annie nie wyglądała na jedną z tych, które szybko się poddają i nie stawiają na swoim. Po chwili zrozumiał, że w tej sprawie wszystko jest już przesądzone i ostatecznie uśmiechnął się ciepło.
    -Niech będzie siódma.- przytaknął w końcu

    OdpowiedzUsuń
  64. Kobieta nie dała mu wyboru, musiał zgodzić się na jej propozycję. Z jednej strony tego potrzebował, musiał w końcu wyjść do ludzi. Od kilkunastu dni krzątał się tylko na uboczu lub przesiadywał w oddalonym od miasteczka górskim schronisku, pod pretekstem bycia na posterunku w razie gdyby ktoś potrzebował pomocy. Zdążył już nareperować tam kilka sprzętów, odnowić części budynku, przygotować zapas drewna na pół zimy. Dom dziadka także powoli remontował. W wolnej chwili wyruszał do Churchill, kupował kilka potrzebnych drobiazgów i zabierał się do pracy. Nie przychodził na wieczorne piwko do baru a jeśli już gdzieś się włóczył, to z daleka od tego grajdołka, do którego jeszcze nie do końca się przystosował.
    Po wyjściu kobiet zdążył jeszcze odwiedzić dziadka w szpitalu. Potowarzyszył mu chwilę i pozwolił odpocząć, zgodnie z zaleceniem lekarza. Nie zanosiło się na to, by staruszek w najbliższym czasie miał wrócić do domu. Bez niego było tam zupełnie pusto i ta pustka już mu ciążyła. Z drugiej jednak strony jego znajomość z Anną i Melody była jedynie przelotna. Dzieło przypadku a raczej nierozsądnego zachowania jednej z nich. Melody była dla niego jedną wielką tajemnicą. Nieczęsto spotyka się osoby, które są tak nieodgadnione, tak wiele skrywają. Bo takie właśnie sprawiała wrażenie panienka Wild. Była wycofana, ostrożna, próbowała nie okazywać żadnych emocji, chociaż nie zawsze jej się tu udawało. Bywały momenty, w których wychodziło z niej prawdziwe ja, to które próbowała na siłę ukryć przed światem przybierając niedostępną pozę. Anna była zupełnym przeciwieństwem Mleody. Otwarta, pewna siebie i wesoła. Uśmiech nie schodził jej z twarzy i właśnie z nim kojarzyła się najbardziej. Wydawała się mieć serce na dłoni. I ta kocio mania… Wzdrygnął się na samą myśl o futrzaku. Nigdy nie przepadał za kotami, tak samo jak Doyle, jego pies. Nie różnili się od siebie pod tym względem.
    O umówionej godzinie, tak jak zarządziła Anna, w eleganckim stroju, z butelką bardzo dobrego wina pojawił się pod ich drzwiami. Odetchnął lekko i zapukał. Nie musiał długo czekać. Już po kilku chwilach w drzwiach pojawiła się Anna. Spojrzał na nią i zaniemówił, bo kobieta wyglądała naprawdę obłędnie. Szybko jednak powrócił na ziemię, wręczył jej wino i zaproszony wszedł do środka.

    OdpowiedzUsuń
  65. Jack z natury nie był nieśmiały. Lubił towarzystwo i stronił od samotności. Nie miał w zwyczaju spędzania wieczorów we własnym towarzystwie. Miał wielu przyjaciół, kolegował, narzeczoną. Właściwie niemal cały czas ktoś z nim był do momentu, w którym został zmuszony do powrotu na state śmieci. Przez pewien czas towarzyszył mu dziadek, ale od kilkunastu dni przebywał w szpitalu i dom wypełniała głucha pustka. Wszyscy znajomi Jack’a dawno już opuścili rodzinne strony, Ci, którzy tu zostali nie garneli się do kontaktu, bo przez ostatnich dziesięć lat mężczyzna nie próbował nawet zapytać co u nich słychać. Spalił za sobą wszystkie mostu i dryfował teraz na małej tratwie. Z przyjemnością więc przyjął zaproszenie od Annie i Melody. Przyniósł najlepsze wino jakie znalazł w Churchill, i stawił się u nich o umówionej godzinie.
    Wręczył jej wino i zaoferował pomoc, przy otwarciu, ale zanim skończył mówić Annie zniknęła już we wnętrzu domu, zostawiając go samego z Melody. Panna Wild w wieczorowej kreacji wyglądała naprawdę olśniewająco. W butach na wysokim obcasie szła ostrożnie, a mimo to była pełna gracji i wdzięku. Uśmiechnął się wesoło słysząc jej żart, a raczej ostrzeżenie.
    -Jestem żołnierzem Mel, możesz być spokojna o mój żołądek. – odparł idąc za nią do salonu. Bywał w różnych zakątkach świata, co wymuszało na nim dostosowanie się do każdych warunków. Suche racje żywnościowe jakie otrzymywali były obrzydliwe i niezjadliwe dla przeciętnego obywatela, a oni musieli czasami żyć na nich przez kilka dni i nie były to wcale najgorsze potrawy jakie był zmuszony zjeść, by przeżyć i zachować siły. Wolał jednak o tym teraz nie wspominać, bo mógł ostudzić apetyt dziewczyny. Wydawała mu się delikatna i był pewien, że nie miała pojęcia o okrucieństwach wojen, które trwają na świecie. Wcale się temu nie dziwił.
    Ich dom był urządzony rozmachem i przepychem, w starodawnym stylu. Jack znał ich bliskich, ale nigdy nie miał okazji u nich gościć. Idąc za Melody rozglądał się z ciekawością, choć nie ostentacyjnie. Z okien rozpościerał się widok na zalesioną część gór Cartiera, tą, którą lubił najbardziej. Pamiętał jak dziś wszystkie wędrówki, na które zabierał go kiedyś dziadek. Zawsze uśmiechał się do tych wspomnień.
    -To ja dziękuję za zaproszenie. –Jack nie uważał, by były mu cokolwiek winne. Pomagał im bo chciał, bo taka była jego praca i taki był jego charakter. Dla niego nie było to niczym szczególnym.

    OdpowiedzUsuń
  66. [Przepraszam, nie tak łatwo wskoczyć od nowa w wątek :) ]

    Jeśli miał jakieś obawy przed kolacją u Annie i Mel, szybko minęły, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Przychodząc tu nie do końca wiedział czego się spodziewać. Znał je zaledwie od kilku dni. Zarówno starsza jak i młodsza kobieta wzbudzały sympatię. Mimo wszystkich swoich dziwactw były ciepłe i serdeczne. Nie sądził, aby podczas spotkania miała towarzyszyć im niezręczna, krępująca cisza. Annie wydawała się wulkanem energii. Na jej twarzy stale gościł pogodny uśmiech, jakby chciała tym rozesłać wokoło pozytywną energię. Melody była spokojniejsza, bardziej wycofana i tajemnicza. Nie wiedzieli o sobie zupełnie nic i okazało się to dużą zaletą. Nie mogli bowiem zadawać sobie nawzajem niewygodnych pytań i zapewne dla całej trójki było to wyraźną ulgą.
    -Tylko jeśli to nie było pierwsze i ostatnie zaproszenie. – odparł. Odstawił pusty kieliszek na blat stołu. Tak, sam po tych kilku godzinach znajomości potrafiłby wyliczyć kilka zalet każdej z tu obecnych kobiet. W ciągu ostatnich kilku tygodni nie śmiał się tyle, co w ciągu tego jednego wieczoru.
    -Tak, oczywiście. – podniósł się z sofy i wziął butelkę wina od Melody. Idąc za nią do kuchni po otwieracz, omiótł wzrokiem etykietę.
    -Prawdziwa perełka. Aż szkoda otwierać.- kiedy podawała mu otwierać posłał jej lekki uśmiech. Odwinął banderolę i wkręcił się w korek. Wyciągnął go szybko i zwinnie, wyglądało to tak, jakby korek w ogóle nie stawiał oporu, tylko sam wyskoczył na zewnątrz.
    -Gotowe.

    OdpowiedzUsuń