
Maxime Carter
Życie rozczarowało ją równie szybko, jak zaczęło nabierać kolorów. Miał być Nowy Jork, miała być praca i rodzina, a skończyło się podkulonym ogonem, żalem i zgryzotą. Porażka jej nie zgniotła, ale zrobiło to właśnie rozczarowanie. Nie była dobrą sekretarką, bo za mało się odzywała. Jako żona się nie sprawdziła, skoro facet musiał szukać czegoś w łóżkach sąsiadek. A dzieci... No cóż, może nawet lepiej, że nie dane im było zobaczyć, jak świat potrafi rozczarować.
Był rozwód. Potem telefon wstydu do ojca i znów trafiła do rodzinnego miasta, by ugniatać ciasto i użerać się z tym starym marudą. Pogodziła się z myślą, że może rzeczywiście tu jest jej miejsce i nie warto szukać niczego więcej. Trochę się zmieniła, trochę trudniej do niej dotrzeć i cały czas nie jest najprzyjemniejszą osobą na świecie, ale umie robić te cholerne bułki i gdy potrzeba, to zapomni, ile ich dokładnie w torbie było.




[Początkowo myślałam, że ona taka zniewieściała i nijak jej Mount Cartier już nie pasuje, ale te ostatnie słowa zdecydowanie ociepliły mi wizerunek Maxime. Za każdą bułkę starszy sąsiad bez grosza przy duszy na pewno jest wdzięczny, chociaż dla niej samej to przecież mniejszy zarobek... no ale czego nie robi się dla ludzi w gronie których się wychowywała. Solane też coś o tym wie. Przyjezdni nie mają u niej taryfy ulgowej, ale cała reszta... jakby od tego nie zależało istnienie sklepu to pewnie połowie oddałaby darmo zakupy xd. No nic, ja serdecznie na blogu witam i życzę jak najdłuższego zakopania się w zaspie, żeby nie było jak uciekać do tego Wielkiego Jabłka czy innego, bardzo amerykańskiego miasta. ;)]
OdpowiedzUsuńSolane
[Podglądałam, nie przeczę, i niezmiernie mnie cieszy ten Nowy Jork, jako że Marcus z niego pochodzi, co daje nam dużo możliwości w temacie powiązań. Wiele zależy od tego, co dokładnie Maxime robiła i kiedy tam była, ale wachlarz opcji jest spory. Mogła pracować w tej samej firmie co on i być świadkiem jego upadku, nawet zajmować stanowisko konkretnie jego sekretarki. Mogła się między nimi wywiązać jakaś relacja - niechęć, sympatia lub coś zmierzającego w kierunku romansu. Lub, z przeciwnej strony, mógł znać jej męża, kolegować się z nim, robić wspólnie interesy, dać w ryj czy przelecieć.
OdpowiedzUsuńJeśli masz ochotę na którykolwiek z powyższych zaczątków, zapraszam do mojego gniewnego człowieczka.]/Marcus Thayer
[Jest coś, co łączy ją ze Scottem: on również został zdradzony przez swoją partnerkę tylko w trochę inny sposób. Dziewczyna wyjechała za przystojnym, wielkomiejskim czarusiem, zostawiając go na lodzie. Więc prawie tak, jakby weszła obcemu do łóżka. Tak czy inaczej oboje mają za sobą nieudane związki: ona z mężem, on z eksdziewczyną. Oby to się nie odbiło u niej w takich miernych skutkach jak u Finlaya, starego kawalera :P.]
OdpowiedzUsuńDeclan, Scott & Eli
[Załóżmy więc, że rzecz działa się co najmniej cztery lata temu, bo misiaczek narozrabiał i musiał kilka lat odsiedzieć. I ja w zasadzie połączyłabym wszystkie możliwości: najpierw robił z mężem interesy, później się zakolegował i wreszcie go przeleciał. Ona mogła ich przyłapać, tamten palnął coś głupiego w trakcie, gdy Marcus próbował się dyskretnie ulotnić, on nie wytrzymał i mu przyłożył (przy wszystkich swoich ułomnościach szacunku do kobiet akurat broni), a teraz spotykają się po prostu w piekarni. Dodam jeszcze, że negatywny stosunek Max jest nawet bardziej sprzyjający, dawno nie miałam wątku o podobnym charakterze.
OdpowiedzUsuńCo myślisz?]
[Kiedyś wchodziła mi na ambicję, ale teraz nie gra dla mnie roli, o ile składa się na nią również chociażby wstępna interakcja z moim bohaterem.]
OdpowiedzUsuń[Może odkładać dzieciakom Olivii maślane bułeczki :D Bardzo chętnie je połączę, ale tylko takie banały przychodzą mi do głowy]/ Olivia
OdpowiedzUsuń[Dzieci? A to komu na co? Biegają tylko i krzyczą te małe kreatury, bałaganu robią i ani krzty pożytku z nich nie ma! Maxime (<3) nie ma co na ich brak narzekać, dużo swobodniej się żyje bez tak nierentownych zobowiązań. ;D Trochę się rozminę z Latessą, ale na mnie Carter sprawiła wrażenie twardej, konkretnej babki już począwszy od samego zdjęcia. Bardzo na tak dla podobnych panien, choć wydaje się, że surowy klimat MC tylko takie nam tu formuje. Nie żeby było na co narzekać, broń Dziadku Mrozie, nic tylko chwalić. :D
OdpowiedzUsuńZ lekkim opóźnieniem, ale wciąż ciepło witam w Mount Cartier, bo jakże bym Kota mogła witać inaczej! Baw się dobrze i zgarniaj same świetne wątki. :)]
Mysie Ayers
[ Wybacz że dopiero teraz, ale ostatnio rzadziej tu zaglądam bo mało ludzi się pojawia. Ale chyba jesteś na indywidualnie? Właśnie kończę tworzenie tam karty autora.
OdpowiedzUsuńCiekawa postać :) Podoba mi się. Mój Dante wydaje się nieco grubiański, ale bywa całkiem miły.
Pomysł z robieniem jej zdjęć, raczej nie wypali. Ale może Max zechciałaby poprowadzić jakiś kurs, naukę pieczenia? Dante bez wątpienia byłby jej najgorszym uczniem w historii]
Dante Riddle
[Jakbym nie miała chęci, to bym nie zaczepiała. ;D Mysie w sumie potrzebna przyjaciółka od takiej trochę męskiej przyjaźni, ale nie ma musu, jeśli nie widzisz Maxime w podobnej roli. Możemy śmiało zaczynać od czegoś luźniejszego. A jeśli o wątek chodzi, mam w zanadrzu jeden, który próbuję napisać od dłuższego czasu i jak na złość nic z tego nie wychodzi. :/ Czy Max lubi zwierzęta? Mysie lubi bardzo i strasznie się irytuje, jak im się robi dużą krzywdę. W trakcie którejś wycieczki do lasu dziewczyny mogły natknąć się na jakiegoś psiaka zaplątanego we wnyki czy inne mało humanitarne sidła. Zwierzaka rzecz jasna odwiozły do weterynarza, ale w całym swym wzburzeniu postanowiły odnaleźć sprawców, wiesz, takie samozwańcze strażniczki lasu, obława na złych kłusowników i te sprawy. c:]
OdpowiedzUsuńMysie
[Dopiero dzisiaj, porządkując zakładki moich chłopców ogarnęłam, że Ci nie odpisałam, a byłam przekonana, że to zrobiłam! Najwyraźniej tylko oczami wyobraźni... tak czy inaczej na wątek i kółko złamanych serc się piszę. Można założyć, że starsza gałąź miasteczka wmanewrowała Scotta i Maxime w sprzedawanie babeczek w ramach jakieglś charytatywnego festiwalu. Albo ogólnie starszyzna zleciła km jakieś arcy trudne zadanie za miastem i jadą rozwalającym się złomkiem Scotta do Churchill. Co Ty na to?]
OdpowiedzUsuń[Ano tak, masz rację. Relacja jak pies z kotem to będzie dla nich idealne rozwiązanie, więc jak najbardziej możesz zacząć. Może w tym czasie uda mi się troszkę nadrobić u siebie i będę mogła Ci odpisać z czystym sumieniem :)]
OdpowiedzUsuńScott
[Mysie zrzędzenie nie przeszkadza, bo w znacznej części przypadków w ogóle go nie słucha. Ma taki pstryczek w głowie, co to go mentalnie przełącza, jak ktoś zaczyna marudzić za bardzo i włącza się z powrotem dopiero, jak się ją po łbie trzepnie, uświadamiając tym samym, że to już ten moment, w którym powinna zacząć słuchać. :D Także niech sobie Max stęka do woli, na facetów wyjątkowo Mysie postęka nawet z nią! A i na pana Cartera znajdzie sposób... może nawet nie będzie to jednoznaczne opuszczenie piekarni, gdy pojawi się na horyzoncie. :>
OdpowiedzUsuńCo jest lepsze od ciepłego zaplecza piekarni z przepysznym, świeżym jedzeniem? Ciepłe zaplecze piekarni z przepysznym, świeżym jedzeniem i równie smaczną (miejmy nadzieję) domową nalewką z babcinego przepisu! Tak, to zdecydowanie materiał na dobrą przyjaźń. :D Cieszę się, że całość przypadła do gustu i dostała zielone światło. Co do zaczęcia ― zrobiłabym to chętne, ale nazbierała mi się trochę blogowych zaległości i mogłaby minąć dłuższa chwila, zanim bym do tego przysiadła, dlatego nie obrazisz się, jak Cię do tego wykorzystam, co? Pomruczę ładnie w nagrodę!
A przymieraniem się nie przejmuj, mi samej się to zdarza, do maja pewnie będzie już tylko częściej, więc w ogóle nie ma o czym mówić. Cierpliwa jestem, mogę czekać ile trzeba, spokojnie. :)]
Mysie
[Nie wiem czym się przejmujesz. Sama ostatnio mam mało czasu, przecieka mi on przez palce, więc spokojnie, możesz sobie znikać i wracać, byleby tylko właśnie pojawiać się od czasu do czasu i dawać znać, że się żyje. :D
OdpowiedzUsuńWiekowo właściwie niewiele ich dzieli, więc tak, jestem jak najbardziej za taką znajomością „od zawsze”. W sumie w MC tak czy siak ludzie się znają, szczególnie Ci którzy się tu razem wychowywali, bo przecież musieli widywać się na przymusowych mszach w kościele, podczas biegania do sklepu po lody albo w czasie podróży do i z szkoły. Maxime na pewno mogła się podłączyć do grupki Candoverów, bo Sol i tak trzymała się bardzo braci (ona zdecydowanie lepiej z facetami się dogadywała od małego), a Ci starsi pewnie z lekkim pobłażaniem nie mieli nic przeciwko kolejnej babie, której trzeba było trochę pomóc w tych spinaczkach. Hm, a może po prostu zrobić z nich kuzynki? Relacja byłaby stabilniejsza, a miasteczko takie małe, że nie jest to w sumie dziwne.
Sol powinna otworzyć kącik porad i terapii, bo ona chyba idealna się nadaje do takiego wpadania i gadania. :D Pomysł jest dobry i możemy go wcielać w życie jak już zdecydujesz czy wolisz z nich rodzinę robić, czy raczej nie.]
Solane
[Hahahahaha! O matko, my to się chyba odnajdziemy wszędzie! Cześć Kocie! Dziękuję i powiem ci, że ty również stworzyłaś świetną postać. Bardzo niestety smutną (zapierdzielimy tego faceta, jak tylko się pojawi, słowo!), ale my z Duncanem z całą pewnością poklepiemy ją po plecach i zapewnimy, że skurwisyna dorwiemy :D
OdpowiedzUsuńRaczej koło złamanych serc zakładać nie będziemy, bo Duncan z Marie Clarą rozstał się w pokojowych warunkach, ale... Hmm... Jejku chce wątek, ale nie wiem co ci zaproponować :C]
Duncan
Mysie nie była wegetarianką, weganką ani innym liściożernym stworem, któremu na samą myśl o zjedzeniu mięsa żołądek przewracał się na drugą stronę, a cała krew natychmiast odpływała z mózgu, doprowadzając do jakże widowiskowego omdlenia. Nie była co prawda człowiekiem, dla którego dzień bez krwistej, czerwonej wołowiny był dniem straconym, ale nie bagatelizowała roli mięsa w diecie, nie próbując dietetycznych fanaberii usprawiedliwiać wszelkiego rodzaju względami etycznymi, moralnymi czy jeden Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze. Po pierwsze ― od obsesyjnego dbania o zgrabną talię o wiele bardziej wolała dobre jedzenie, nawet jeśli matka natura w swej szczodrości nie poskąpiła jej dobrej przemiany materii czy też raczej: wyposażyła ją w wystarczająco silną potrzebę ruchu, ażeby Ayers względnie sprawnie mogła spalać nadwyżki przepysznej mamino-babcinej kuchni, jakie zwykła w siebie wpychać. Po drugie ― we wspomnieniach wciąż jak żywo przechowywała te pełne radości chwile, kiedy raz do roku po powrocie z polowania z zaprzyjaźnionym myśliwym dziadek triumfalnie powracał do domu z własnoręcznie ustrzeloną sarniną, którą świętej pamięci seniorka rodu zwykła następnie serwować w wybitnie smacznej oprawie; wszyscy przecież wiedzą, że babcie zawsze mają najlepsze przepisy. Po trzecie i ostatnie ― starszy z braci Ayers namiętnie hodował króliki, przy czym należy wspomnieć, że ich futra były jedynie przyjemnym gratisem, na którym można było dorobić parę dodatkowych dolarów. Tak więc nie, Mysie nie była bezmózgą obrończynią braci mniejszych i nie wieszała psów na miejscowym myśliwym za bestialskie mordowanie niewinnych zwierzątek. On jedynie wykonywał swoją pracę, czym przez lata wiernej służby niejednemu żołądkowi już się przysłużył. Doceniała to, jak i fakt, że żadne zwierzę nie cierpiało przy tym ponad miarę, dlatego zwykła z szacunkiem pozdrawiać mężczyznę za każdym razem, ilekroć widywała go na ulicach Mount Cartier. To, czego brunetka nie tolerowała, było zupełnie bezmyślnym, okrutnym zabijaniem.
OdpowiedzUsuńGdy po raz pierwszy natknęła się na martwego lisa uwięzionego w żelaznym potrzasku, była zdenerwowana. Kiedy kilka dni później jeden z jej psich przyjaciół o mały włos nie wszedł prosto w druciane wnyki, Ayers była już cholernie zła. Nie dość, że pułapka znajdowała się stanowczo zbyt blisko miasteczka, co jak widać stwarzało realne zagrożenie nie tylko dla leśnych stworzeń, ale i dla pupili mieszkańców, to jeszcze były niehumanitarne. Na samą myśl o cierpieniu, jakie prezentowała tym zwierzętom ludzka głupota, krew gotowała jej się w żyłach. Bez względu na to, ile czasu spędziła poza granicami Mount Cartier, wciąż czuła się związana z tym miejscem równie mocno, co z tutejszą naturą i nie zamierzała udawać, że nie widzi, jak ktoś obcy się nad nią pastwi. A co, gdyby na jedną z pułapek nadział się człowiek...? Zastawione wnyki były zbyt niebezpieczne, żeby tak po prostu je zostawić, a choć bez zwłoki poinformowała obecnego myśliwego i miejską strażniczkę, nie umiała siedzieć na tyłku i bezczynnie czekać na rozwój sytuacji. Jej natura wiercidupy wyraźnie dawała o sobie znać.
― Idziemy do lasu. Na bardzo długi i pracowity spacer ― zapowiedziała powściągliwie, gdy tylko usłyszała pytanie Max. Znały się zdecydowanie zbyt długo, żeby raczyć się zwyczajowymi grzecznościami, dlatego także ona odpuściła sobie podobne ceregiele, od razu przechodząc do sedna. Nawet gdyby czuła do nich większe przywiązanie, nie miałaby potrzeby pytać ― w tak małej mieścinie wiedziała doskonale, co dzieje się u Carter, zanim jeszcze sama pani piekarz zdążyła się tego dowiedzieć.
Jednym ruchem poprawiła sfatygowany plecak, potem mocniej naciągnęła na uszy czapkę wydzierganą przez jej matkę i z zaciętą miną ruszyła w kierunku Lasu Quicame, nie czekając aż Maxime zrówna z nią kroku. Stanie w miejscu ją męczyło, potrzebowała rozładować nadmiar energii i jak najszybciej zabrać się do roboty. Zerknęła przez ramię na swoją towarzyszkę. Uśmiechnęła się kątem ust, a w jej brązowych oczach wyraźnie błysnęły charakterystyczne, złośliwe ogniki, zapowiadające wyłącznie jedno ― przygodę.
Usuń― No już, nie ślimacz się, Carter. Do zmroku wcale nie zostało tak wiele czasu, a chyba nie chcesz spotkać po ciemku wilka...?
[Super jest, dziękuję pięknie! <3]
Mysie
[W sumie nie bardzo przeglądałam karty, przed publikacją swojej, tym bardziej ciesze się, że jest w MC kilka osób, które zrozumieją jej rozpacz.. lub radość, zależy jak spojrzeć :D
OdpowiedzUsuńMyślę, że czemu nie. Myślałam ostatnio nad tym, żeby moja Amelia zajęła się remontem domu- zawsze chciała stworzyć coś własnego, a, że meble się w domu psują, to w ramach babskich wieczorów, może małe odrestaurowanie mebli (wujku google, na pomoc!). Że niby takie niezależne, że komu tak właściwie potrzebny facet? :D]
Amelia
[Czyli idealnie pasuje do Benjamina! To chyba największy komplement dla niego. :D
OdpowiedzUsuńHayward pasuje na wybrednego klienta, który i tak w końcu weźmie wszystko, co mu wciśnie. Ale pewnie bułkowe wątki już masz. Max odczuwa silną awersję do mężczyzn?]
Benjamin Hayward
[Z bezsennością trafiłaś. :D Będzie jednym z pierwszych klientów, a że myślał, że piekarnia od wczesnej godziny otwarta, tfu, przez cały dzień i noc, bo przecież pieczywo to produkt pierwszej potrzebny, to będzie tak stać i marznąć, jak głupi, czekając na Max. :) Czyli zaczęcie wypadło na mnie? :P]
OdpowiedzUsuńBen
[Będzie ciekawie! :D Bardzo ładnie poproszę Cię o rozpoczęcie, skoro nie jest to problem. ;)]
OdpowiedzUsuńBen
[Myślę, że meble też można malować :P Może spróbowałyby wyrównać nogi stołu, który się chwiał? W skutek czego, prędzej mu było do japońskiego stołu, niżeli do takiego nadającego się do jadalni? :P ]
OdpowiedzUsuńAmelia
[Jak dla mnie rodzinny obiad jak najbardziej na tak. W moim zamyśle Candoverowie w każdą niedzielę spotykają się w rodzinnym domu na właśnie takim spotkanku, które od małego były przygotowywane przez Clarę, ich mamę. Solane pielęgnuje tę tradycję i przyrządza taki obiad dla wszystkich braci (łącznie z ich dzieciakami, z Amandą-żoną Lucasa), nie widzę więc problemu, żeby w którąś niedzielę także Maxime była tam zaproszona. Może nawet ze swoim tatą, jeśli masz taką ochotę? Uznajmy, że to jakieś przyjęcie urodzinowe Franka/Lucasa, kameralne, rodzinne takie, dziewczyny będą mogły sobie właśnie pogadać jak cała reszta przeniesie się z jadalni do salonu, a Max będzie chciała pomóc w znoszeniu brudnych talerzy do kuchni.. Pasuje takie coś? :)]
OdpowiedzUsuńSolane
Nigdy nie rozumiał tej dziwnej antypatii, jaką Maxime go darzyła. Dystans wydawał mu się naturalną reakcją na natarczywe swatanie ich, bo im bardziej ktoś z zewnątrz naciskał na nich, tym gorzej znosili to oboje, więc gdyby jedynie delikatnie się od niego odcinała, wziąłby to za absolutną normę. Mógłby zaakceptować fakt, że inni skutecznie ją do niego zniechęcili. Problem w tym, że w zachowaniu Carter było coś więcej niż sama próba odizolowania się. W jej strategii działania widać było totalny brak zaufania wobec wszystkiego, co tyczy się Scotta i negowanie byle posunięcia z jego strony, a konkretniej mówiąc: każdego, które zupełnym przypadkiem mogło udowodnić jej, że Finlay ma w sobie pewien niezaprzeczalny pierwiastek męskości. To tak jakby dziewczyna starała się mu na siłę udowodnić, że nie jest dla niej dobrą partią. Tak przynajmniej to odbierał, kiedy przy każdorazowym spotkaniu nie pozwalała mu podejmować żadnej decyzji, interweniować w jakiejkolwiek sprawie lub prowadzić za kierownicą. Pewnie nawet w tańcu sama przejęłaby rolę mężczyzny...
OdpowiedzUsuńByć może rzeczywiście nie był modelowym samcem, który tryskał testosteronem na lewo i prawo. Ale przecież sam o tym doskonale wiedział. Nie trzeba było mu o tym przypominać. Scottowi po prostu o wiele bardziej racjonalne wydawała się próba uzmysłowienia tego faktu starszym paniom, bo on już dawno pozbył się złudzeń, jakoby Maxime i on do siebie pasowali. Stali po tej samej stronie barykady, oboje nie mieli najmniejszej ochoty na zacieśnianie więzi, więc to, że mimo wszystko to na nim polegała najmniej, napawało go lekkim niepokojem. Czy naprawdę miała go za aż tak złego kierowcę, którego należało zmienić? Czy był aż tak zły, żeby nie móc siedzieć „przy sterach”?
Jak sobie myślał o tym, jak bardzo ta kobieta go nie znosi, od razu mroziło go w żyłach. Czuł jak jej oziębłość przenika przez poszczególne członki, schładza delikatne tkanki i wyszarpuje ciepłe emocje z samego centrum jego pełnego empatii serca. Ziębiła go znacznie bardziej niżeli ekstremalnie niskie temperatury w Mount Cartier. Dlatego czasem wolał odpuścić.
Po dziesięciu minutach łudzenia się, że dziewczyna wlezie do auta i raczy ten jeden raz mu w czymś zaufać, stracił wszelką nadzieję. Sam musiał wyjść, pozostawiając dla niej kluczyki w stacyjce. Uparta zołza. A skoro tak bardzo chciała przejąć rolę faceta, on postanowił iść za przykładem kobiet, zrzędząc jej nad uchem za każdym razem, gdy zbyt mocno ścięła zakręt, albo przetrzymała nogę na sprzęgle o parę sekund za długo. Tak się wczuł w tę rolę, że gdy samochód się zepsuł, przez chwilę zapomniał, że ten „rzęch” naprawdę jest jego. Dopiero parę sekund w ciszy uzmysłowiło mu ten drobny szczegół.
— To go napraw, przecież ja się na jeździe nie znam.
Wzruszył ramionami mało pomocnie z wyczuwalną w głosie pretensją. Skoro od samego początku miała go za idiotę, to proszę, specjalnie dla niej mógł tego idiotę dzisiaj zagrać. Dopiero teraz panna przekona się, kto powinien prowadzić i zajmować się autami. W imię tej idei nie kłopotał się więc z odpięciem pasów. Uparcie siedział w miejscu, zerkając jedynie na otoczenie, by zorientować się jak daleko zajechali.
Scott
— Hej, Ty!
OdpowiedzUsuńMount Cartier jeszcze nigdy nie widziało tak wściekłego burmistrza, być może dlatego, że on w ogóle rzadko kiedy się unosił ze wszystkimi tego przymiotami, dzisiaj natomiast przyjął najbardziej marsową z marsowych min na ziemi i szedł jak taran w stronę poszukiwanego łotra. Nie byłoby w tym absolutnie niczego niepokojącego, gdyby nie fakt, że zmierzał wprost na Ciebie, unosząc się z negatywnymi emocjami niemal tak wysoko jak podczas minionego Bożego Narodzenia, gdzie dopadła go świąteczna gorączka. Bieżąca ekscytacja miała jednak zupełnie inny wymiar, znacznie bardziej srogi, czego dowodem były oczy mężczyzny. Zdawały się płonąć żywym ogniem, póki burmistrz nie stanął wprost przed Tobą, pozbywając Cię wszelkich złudzeń, jakoby mogło chodzić o kogoś innego.
— Tak, do Ciebie mówię! Jesteś aresztowany...! — to mówiąc wskazał oskarżycielsko palcem na Twoje zdezorientowane ciało, które instynktownie pewnie porwałoby się do ucieczki, gdyby nie fakt, że burmistrz był szybszy. Bezceremonialnie wziął Cię pod ramię, prowadząc wprost przed oblicze prawa.
Drogi współautorze, właśnie zostałeś aresztowany, co oznacza, że masz obowiązek stawić się w tym temacie i rozpocząć wątek grupowy z resztą znajdujących się w nim osób.
Mysie od najmłodszych lat miała zbyt dużo energii, tak przynajmniej zwykli powtarzać jej rodzice. Podobno jako niemowlę krzyczała głośniej niż którykolwiek z jej braci, a jako mała dziewczynka nie odstawała od nich w liczbie „wojennych trofeów”, których parę śladów w postaci mniejszych bądź większych blizn nosiła do dziś. Przez pewien czas nawet obawiano się, że jej nadpobudliwość jest wynikiem choroby, ale specjalista z Churchill skutecznie rozbił podobne domysły państwa Ayers ― Mysie po prostu była nad wyraz żywiołowa, a że jako dziecko nie do końca potrafiła radzić sobie z rozładowywaniem nadmiaru siły witalnej we właściwy sposób, skutki nieciężko było przewidzieć. Dziś wychodziło jej to już lepiej, rozumiała więcej i nie czuła się winna temu, że trudno było jej usiedzieć w jednym miejscu, bo i tak ten czas znacząco się wydłużył. Przynajmniej nie kopała już nikogo przy rodzinnym obiedzie, kiedy to wymachiwała nogami pod stołem na wszystkie możliwe strony. Szybki chód i długie spacery (może to dlatego sukcesywnie poszerzała swoje psie grono? W końcu gromada sierściuchów nie jest taką koszmarną motywacją do ruszenia tyłka z domu przy dwudziestokilkustopniowym mrozie...) były znacznie bezpieczniejsze dla niej i otoczenia niż gdyby próbowała chwytać się bardziej wymagających prac gospodarczych jak pieczenie czy rąbanie drewna.
OdpowiedzUsuń― Lepiej. Szlak śmierci, który poskromić może tylko wściekły, marudny babsztyl zdolny wygrać nocne starcie z głodnym wilkiem. Pewnie rzuciłabyś mu bułkę? Albo bochen chleba, co? ― zaśmiała się, zerkając z ukosa na Max, gdy przekraczała linię pierwszych drzew.
Jasne, że wiedziała, jaki stosunek do swojej pracy ma jej przyjaciółka. Nie znaczyło to jednak, że Mysie odpuści jej tę drobną złośliwość. Przez lata przekomarzania się z Calebem nawykła do podobnych odzywek niemal tak samo jak do oddychania. Wiele osób zarzucało jej brak opanowania. Spodziewali się, że po latach bezcelowej tułaczki przycichnie, wróci z podkulonym ogonem i zacznie życie traktować z należytą powagą. Rzeczywiście, w jakimś stopniu spokorniała. Ale nie znaczyło to, że nagle zegnie kark i będzie chodzić ze spojrzeniem wbitym w czubki własnych traperów. Mimo, że zdążyła już swoje przeżyć, wciąż chowała w sobie jakąś cząstkę dziecka, jego radości i (pozornie) beztroski, pielęgnując je dzień dnia należycie. Iść przez życie z zadziornym uśmiechem i unikać większej odpowiedzialności było prościej niż otwarcie ugiąć się pod ciężarem rzeczywistości. Na tego typu dojrzałość ma jeszcze czas.
Nie odpowiedziała na marudzenie Maxime, całą swoją uwagę skupiając na drodze. Las Quicame był rozległy i gęsty, nietrudno było się w nim zgubić, zdarzało się to nawet najstarszym z miejscowych (choć to akurat mogła być wina kumpla Alzheimera). Ayers była przekonana, że gdyby straciła orientację, pani piekarz nie byłaby zbyt pomocna w odnalezieniu drogi powrotnej, zamiast tego jęczałaby tylko coraz głośniej i nigdy więcej nie dałaby się wyciągnąć gdziekolwiek, a przecież nie o to chodziło. Dla ruchliwej brunetki niepojętym było, jak Carter wytrzymuje całymi dniami w zamknięciu, ślęcząc nad bułkami, ze zrzędzącymi klientami i jeszcze gorszym ojcem. Gdyby to Mysie miała znaleźć się na jej miejscu... cóż, rodzinna piekarnia pewnie nie postałaby długo. Poza tym wypiekanie chleba wcale nie było takie łatwe, jak to się Max wydawało, więc może to i lepiej, że zajmował się tym ktoś, kto wśród mąki wyrastał. Ale przecież nie samym chlebem człowiek żyje, dlatego Mysie niemalże za punkt honoru obrała sobie od czasu do czasu wyrwanie przyjaciółki z jej chociaż ciepłej, to wciąż ciasnej i monotonnej jamy.
Szła pewnie, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. O ile pamięć jej nie myliła, od miejsca, gdzie ostatnim razem Funar o włos nie zaplątał się we wnyki, dzieliło je jakieś dziesięć, może piętnaście minut intensywnego marszu. Próbowała sobie przypomnieć dokładną lokalizację, gdy coś zwróciło jej uwagę, zmuszając do gwałtownego postoju.
― Padalce jedne ― syknęła, wskazując Max siatkę drutów rozciągniętą między dwoma pniami. ― Ostatnim razem, kiedy tędy szłam, nie było ich tutaj... wszystkie, jakie znalazłam, były głębiej w lesie. Wciąż blisko, ale nie aż tak. Musieli założyć nowe, i to przy samym miasteczku! Kretyni, nic nie myślą... ― mruknęła z chmurną miną.
UsuńPrzykucnęła w śniegu, zsuwając z ramion plecak. Rozsunęła zamek błyskawiczny i wyciągnęła stary sekator dziadka, znaleziony w szopie obok domu, który w świetle prawa teraz należał do niej. Podała narzędzie stojącej tuż obok kobiecie, a sama sięgnęła po mniejsze nożyce ogrodowe. Wyprostowała się ponownie, dopiero teraz patrząc na Max. Wzruszyła obojętnie ramionami, dostrzegając jej pytające spojrzenie.
― Mój pies prawie w jedne wszedł kilka dni temu, burmistrz nic nie chce zrobić, sama mam w nie wleźć, żeby ktoś się tym w końcu zainteresował, jak należy?
Mysie
[Nic tak nie łączy ludzi jak wspólny papieros! A jeśli któraś z tych osób poczęstuje tę drugą papierosem czy ogniem - sympatia pojawia się od razu.
OdpowiedzUsuńDziękuję za powitanie. Myślę, że w Max łatwo się zakochać, o ile preferuje się kobiety. Choć może Sally powinna o tym pomyśleć. :D
Wątek bardzo chętnie, ale na tę chwilę nie mam pomysłów. Jeśli coś masz - zapraszam. Jeśli nie - myślę!]
Sally
Była chyba jedyną osobą w Mount Cartier, która potrafiła wpisać na czarną listę tak przemiłego i uroczego faceta jakim był ten poczciwy pracownik poczty. Była też jedyną kobietą na świecie (a to już niezły wyczyn!), która w wyniku tego wyzwalała w nim nieodkryte dotąd pokłady złośliwości. Trzeba bowiem podkreślić, że Scott Finlay nie cieszył się opinią dupka. Ani kiedyś, ani teraz. Nigdy. Nie robił nikomu na przekór. Nie zdarzało mu się także działać w impulsie, a już szczególnie docinać kobiecie w odwecie za zabraną wcześniej kierownicę. Nie miał w zwyczaju odpowiadać ogniem na ogień, pieklić się o byle co i dogrywać sobie wzajemnie. Ale człowiek ma pewne pokłady cierpliwości, które kiedyś się wyczerpują. Za każdym razem, gdy ona w niezadowoleniu wyciągała kolce, on musiał marnować energię na wstrzymywanie się od wszelkich komentarzy i stanie w bezruchu nawet wtedy, gdy ona przygotowywała się na kolejne, bolesne kłucie. Niejednokrotnie starał się rozwiązać sprawę pokojowo i z honorem, ale nie słuchała. Próbował dać jej do zrozumienia, że swatanie irytuje go równie mocno co i ją, ale chyba nie uwierzyła. W którymś momencie zwyczajnie go tym złamała. Sprawiła, że nawet tak uprzejmy gość poczuł się w obowiązku do obrony, a że nigdy jeszcze nie był do tego zmuszony, nie do końca zdawał sobie sprawę z tego od czego powinien zacząć budowanie muru warownego. Wiedział tylko, że każdy jeden męski głos ze środowiska podpowiadał mu, że najlepszą formą obrony jest atak, więc to właśnie od niedawna robił — defensywnie doświadczał ich relacji z obu stron.
OdpowiedzUsuń— Serio?! — skomentował mało ambitnie, gdy nie tylko zostawiła otwarte drzwiczki, ale również miała w sobie na tyle śmiałości, by bezcześcić brutalnymi manewrami jego i tak już doszczętnie zmarnowane auto. Jęcząca karoseria przecięła swą słyszalnością nawet głośne świsty wiatru, a kiedy przy bestialskim zamknięciu maska zaskrzeczała żałośnie po raz drugi, skutecznie zmotywowało to Scotta do wyjścia poza obręb samochodu. Nie zamierzał jej pomagać, ale mógł przynajmniej pomóc sobie. Prawda była taka, że utknęli tu oboje.
— Nie masz za grosz szacunku do czyjegoś pieniądza! — mruknął możliwie jak najbardziej karcąco, bo może jego Złomek nie był nowy ani drogi, ale kurna, też coś kosztował, nawet więcej kiedy go kupował. W końcu był w jego jednoosobowej rodzinie już od przeszło piętnastu lat.
— I Maxime, proszę, weź te ręce z maski, bo nie chcę Ci ich pozacinać… — dodał już łagodniej, mając pewien przebłysk naturalnej sobie grzeczności. W ten sposób stanowczość i surowość szlag trafił, no ale przecież ze swoją dobrodusznością nie był w stanie zrobić jej krzywdy nawet w złości.
Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że on naprawdę jest tylko przy niej wredny, więc aż musiałam się tym z Tobą podzielić :)
Scott Finlay
Może faktycznie coś w tym było i usposobienie jedzeniotwórcy przekładało się znacząco na jakość wykonywanych przez niego wyrobów? Bo skoro marudny piekarz robił lepsze bułki od piekarza częstującego wszystkich szerokim uśmiechem, być może prawdę tę dałoby się zastosować także do wytwórców przetworów? Faktem przecież było, że harda, charakterna babka Mysie o wiele lepiej radziła sobie z tą trudną sztuką niż matka dziewczyny. O dżemach i nalewkach Debbye głośno było w całej okolicy, podczas gdy troskliwa i subtelna Edith Ayers, mimo że z wypiekami radziła sobie wyśmienicie, do dziś nie opanowała pakowania owoców i grzybów w słoiki. Z kolei Mysie, od początku stawiająca sobie twardą, choć kochającą babcię za autorytet najwyższej rangi ― na ile mogła to ocenić ― z dnia na dzień radziła sobie lepiej. Od czasu kiedy na strychu domu dziadków odnalazła tajny notatnik Debbye i postanowiła go wykorzystać, nie zdarzyło jej się otruć ani jednego mieszkańca miasteczka, którzy powoli przekonywali się do jej wytworów, coraz chętniej pukając do jej drzwi. W pieczeniu ciast natomiast, zupełnie jak babcia, była, krótko mówiąc, beznadziejna. Przypadek czy nowo odkryte prawo sprzężenia?
OdpowiedzUsuń― Conelly? Nie umie zająć się należycie własną córką, a ty mu każesz brać się za poważne sprawy? Błagam cię ― prychnęła pod nosem. Nie miała zielonego pojęcia, gdzie mieszkańcy mieli rozum, kiedy okrzykiwali go burmistrzem Mount Cartier. Jednak dopóki nie pojawiał się żaden inny chętny do objęcia tego arcyważnego stanowiska, najprawdopodobniej sprawy dalej będą toczyły się swoim torem. Jakkolwiek roztrzepany Conelly by nie był, całe miasteczko z jakichś przyczyn go szanowało. Mysie szczere wątpiła, aby w najbliższej przyszłości znalazł się ktoś, kto zechciałby go wygryźć z urzędu. ― Co znowu nawyczyniał? ― O wydarzeniach z pierwszego kwietnia Mysie wiedziała mało, jedynie tyle, że burmistrz znów wpadł na kolejny genialny pomysł, by rozweselić miejscowych. Prawdę mówiąc dopóki wydarzenia omijały ją szerokim łukiem, niewiele się nimi interesowała. Ale teraz, gdy Max przyznała się, że była zamieszana w całą sprawę, brunetka poczuła potrzebę rozeznania się w sytuacji. Przegapić tak dogodną okazję do dogryzania Carter? Nigdy w życiu!
Popatrzyła ciekawie na panią piekarz, po czym wreszcie podniosła się z ziemi, odruchowo otrzepując kolano, na którym się opierała, i zarzuciła plecak na plecy. Podobnie jak jeszcze przed chwilą Maxime sekator, tak i ona teraz sprawdziła swoje nożyce, a gdy okazało się, że działają bez poważniejszych zarzutów, śmiało ruszyła w kierunku wnyków i z zawziętą miną zabrała się do przecinania drutów. Zadanie okazało się cięższe niż początkowo zakładała, drut był dość twardy, toteż już o chwili poczuła charakterystyczne mrowienie w napiętych, intensywnie pracujących mięśniach rąk. W uszach już słyszała narzekania przyjaciółki.
― Wystarczy, że będziesz trzymała oczy otwarte i uważnie patrzyła przed siebie ― ostrzegła, siłując się z kolejnym drutem, ale w pamięci zanotowała, żeby na wszelki wypadek dalszą wędrówkę kontynuować jako pierwsza i to na siebie przyjmować wszelkie niespodziewane niebezpieczeństwa. O ile narzekania i wyrzuty Max mogłaby jeszcze znieść, o tyle wolała nie przyjmować jej krzywdy na swoje sumienie. Posiadała wystarczająco własnych grzeszków i grzechów, ażeby nie czuć najmniejszej potrzeby dokładania do tej listy jeszcze Max. Według pierwiastka starszyzny Mount Cartier i tak po śmierci nie czekało jej nic innego jak ogień piekielny, ale powiedzmy szczerze, któremu młodemu, ciekawemu świata człowiekowi te zaschnięte babska nie wróżyły piekła? Gdyby więc mimo to była dla niej jakaś nadzieja, wolałaby, aby Maxime nie stała się jej gwoździem do trumny.
[Po pierwsze przepraszam, że tyle to trwało i dziękuję gorąco za cierpliwość. Po drugie ― cudny jest ten nowy wizerunek Max!]
Mysie
[Uderz mnie, jeśli się mylę (choć lepiej będzie, gdybyś po prostu naprowadziła pamięć na właściwy trop :)), ale czy to nie oni wyganiali łosia z domu? :D]
OdpowiedzUsuńTheodor
[Z jednej strony wredna, ale z drugiej wyczytuję z karty, że jakieś dobro w niej jednak tkwi :D To co, próbujemy z jakimś wątkiem?]
OdpowiedzUsuńTheodor
[To może znów pójdziemy w spotkanie ze zwierzakami? Tym razem pojechaliby do Churchill coś załatwiać - każdy swoje sprawy - i w drodze powrotnej zaatakowałby ich niedźwiedź, przed którym będą musieli uciekać, a później czekać aż zostawi samochód w spokoju, by mogli wrócić do MC. Co myślisz o takim szalonym spotkaniu z misiem? :)]
OdpowiedzUsuńTheo
[Theo nie lubi, gdy ktoś inny prowadzi, a w szczególności kobieta, więc może być ciekawie :D I tak, zdecydowanie muszą się znać. Zaczęłabyś?]
OdpowiedzUsuńTheo
[O, super! W takim razie czekam :)]
OdpowiedzUsuńTheo
Nienawidził jeździć do Churchill. Nie miał zielonego pojęcia dlaczego tak było. Po prostu coś w jego głowie stwierdziło, że to miasto jest, krótko mówiąc - be - i nie było opcji by owe przekonanie miało się zmienić w najbliższym czasie. Jednak czasem nie było innej możliwości i musiał ruszyć swój leniwy tyłek poza Mount Cartier. Kiedyś był bardziej pracowity, lecz lata samotnego mieszkania w dosyć sporym domu zrobiły swoje. Nie to, że narzekał na brak rodziców, raczej na brak kobiety. Kiedyś nie widział w tym problemu, natomiast teraz, z każdym kolejnym rokiem coraz częściej obstawiał, iż zostanie wolny na wieki. No cóż, pozostawał mu Gruby Tadek; może powinien założyć hodowlę świnek morskich? Zawsze to jakieś zajęcie.
OdpowiedzUsuńUmówił się z miejscową piekareczką na wyprawę. Zapewne nawet o tym nie pamiętała, ponieważ opierała wtedy głowę na stoliku i narzekała na świat, w którym przyszło jej żyć. Theodor już się do tego przyzwyczaił i w dodatku perfidnie wykorzystał porę dnia, kiedy to jego znajoma zgadzała się praktycznie na wszystko. No dobra, może nie aż tak, zorientowała się, gdy spytał, czy zrobi dla niego striptiz wśród mąki i bułek. Cholera, a pomysł był dobry.
Nie śpieszył się, bo po co? Jakby co, goniłby za nią po drodze, chociaż kogo Theo chciał oszukiwać? Marny z niego biegacz, więc pewnie musiałby czekać kolejny tydzień aż ktoś będzie chciał jechać do miasta. Dotarł na miejsce, kiedy zegar wskazywał pięć po piętnastej. Idealnie.
– Dzień dobry, palenie szkodzi zdrowiu – powiedział, wyciągając swoją paczkę. Dawne obietnice poszły się walić, kiedy stwierdził, że i tak kariera sportowca nie jest mu pisana. Co najwyżej mógł sobie wyśnić własne wywijasy z kijem do hokeja na lodzie, ale prędzej byłaby to komedia niż cokolwiek bardziej wartościowego. – Wiem, że mnie uwielbiasz i nie możesz powstrzymać zachwytu przed myślą o wspólnej podróży – wyszczerzył się, po czym przytknął zapałkę do fajki i zaciągnął się. Jak on uwielbiał wkurzać Max, którą wkurzało wszystko. Przynajmniej nie on jeden wysłuchiwał narzekań babć o tym, że nie powiększa liczebności populacji. Jeszcze czego, żeby stare mocherki miały rozporządzać jego spermą i przetrwaniem najsilniejszych plemników. Niedoczekanie!
– Mam nadzieję, że tym razem nie będę musiał pchać tego złoma. Wzięłaś zapasowe paliwo? I nie, to wcale nie był tylko kilometr, a pieprzone pięć kilometrów, a to spora różnica – stał naprzeciw niej, więc mógł patrzeć kobiecie prosto w oczy. Czekał tylko aż dostanie mu się po głowie. Czyżby jakiś masochizm objawiał się po trzydziestym szóstym roku życia?
[Theo też nieco inny w tym wydaniu, ale kwintesencja postaci jak najbardziej zachowana :)]
Theo
Wiedział, że jest jedną z osób, z którymi na pewno nie chciała wybierać się w tą podróż. Był wrzodem na tyłku od zawsze. Kiedy on był nastolatkiem, a ona małą dziewczynką lubił ją zaczepiać i rzucać komentarzami, które w mniemaniu jego oraz kolegów były wybitnie zabawne. No cóż, od dziecka głupie to było i do dzisiaj nie wyrosło.
OdpowiedzUsuń– Czy wyglądam Ci na kogoś, kto się gdziekolwiek śpieszy? – prychnął z pogardą na jej marną wymówkę, choć wtedy faktycznie tak powiedział, ale przecież nie przyzna się, że w telewizji leciała jego ulubiona bajka. Miał już ponad trzydzieści lat, to by było wybitnie zawstydzające.
Po jej słowach kończył jeszcze palić papierosa. W środku gryzło go to, że kobieta nie powinna go wozić. To on powinien siedzieć za kółkiem, jednak wiedział, iż tej walki nie wygra, dlatego zgasił papierosa pod podeszwą swojego buta. Podszedł do Max, przez co prawie zetknęli się nosami.
– Kiedyś ja będę prowadził, bo Ty jesteś w tym beznadziejna – powiedział z pełną powagą, po czym spokojnie ruszył w stronę miejsca dla pasażera. Musiał tylko kupić sobie samochód, zepsuć ten, który obecnie stał przed nim i ze złośliwą satysfakcją zaproponować jej przejażdżkę do Churchill po zaopatrzenie dla piekarni.
Usadowił się wygodnie i rozejrzał wokół. Jego wzrok przykuł zabawny breloczek przy lusterku. Uniósł brew do góry i prychnął rozbawiony, jednak nic nie powiedział. Zamiast tego wyjął z radia płytę dziewczyny i zamienił na swoją. Nikt tu nie liczył na to, że jakaś stacja złapie zasięg.
– Znalazłaś sobie wreszcie kogoś? A nie, czekaj... Twój okropny charakter odpycha każdego faceta na kilka metrów, chociaż wiesz, striptiz nadal możesz zrobić – puścił do niej oczko i uchylił okno. Ach, jakże cudownie było móc być złośliwym bez konsekwencji. Wiedział, że nie musiał się jej podlizywać, zaś ona mogła odparować swoją ciętą ripostą i każdy był szczęśliwy. Tak mu się wydawało, jemu na pewno nie było źle.
Dawno nie wyjeżdżał poza miasto, lecz teraz musiał kupić kilka łopat i siekier. Rozwalił jedno oraz drugie, więc zostawał bez pracy na pewien czas, ponieważ od sąsiada nie mógł wiecznie pożyczać. Może też zainwestowałby w jakieś ubrania dla siebie? W końcu niezbyt często coś sobie kupował, co było widać po łatach na łokciach i dziurze w kolanie w wyjściowych dżinsach. Niby ostatnio panowała moda na taki ubiór, ale Theodor jakoś nigdy fanem mody nie był. Nie chciał chodzić jak ostatni obdartus i fleja. Czas wziąć się za siebie!
Theo
Theodor szukał sobie wyzwań na różnych polach, choć co prawda ostatnio stał się tak leniwy, że robił to bardzo rzadko. Na dodatek ostrość jego języka zmalała w swej sile i robił się coraz gorszy w ciętych uwagach oraz ripostach. Cholera! Najwyraźniej z każdym rokiem odejmowano mu czegoś, jak nie rozumu to piękna.
OdpowiedzUsuńNie przejmował się tym, że mogła go zostawić w Churchill. Najwyżej się gdzieś prześpi lub będzie wracał pieszo. Co prawda nadal bywało chłodno, a pogoda potrafiła sprawiać psikusy, jednak przed zapadnięciem zmroku powinien spokojnie dotrzeć do domu. Raczej z czystej złośliwości nie uderzyłaby w drzewo od strony kierowcy. Nie chciałaby narażać samochodu.
– Kochana, wielu, jednak Tobie wcisnąłbym je najchętniej – nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie takich komentarzy, choć brzmiały bardzo szczeniacko. Jednak kto by się przejmował tym teraz? I tak oglądał bajki, a jego jedynym towarzyszem była świnka morska.
– Wybierałem specjalnie dla Ciebie, Skarbie – wziął najbardziej irytującą składankę z domu. Chyba naprawdę nie miał ochoty dzisiaj do niego wracać. Wiedział też, że po kilku minutach sam zrezygnuje z tej płyty, gdyż wycia wydobywającego się z głośników nie dało się słuchać. – Nie, dobra, aż tak siebie krzywdzić nie będę – wyjął CD, po czym umieścił w odtwarzaczu na powrót składankę kobiety. Uniósł brew do góry, słysząc wydobywające się z niej dźwięki. – O, proszę...
Zamilknął na chwilę i przykleił się do szyby. Z fascynacją oglądał krajobrazy migające za oknem. Jak długo by tu nie mieszkał, przyroda nigdy nie przestanie go zaskakiwać i zachwycać. Głównie dzięki niej tak bardzo kochał to miasteczko na krańcu świata.
– Nie chciałabyś robić w życiu czegoś innego? – zapytał poważnie. Nie zapanował nad tym pytaniem, ale było już za późno, by je cofnąć. Zapewne zostanie wyśmiany lub oberwie kolejną sarkastyczną uwagą, choć kto wie? Mogli na moment odrzucić wzajemne wyzwiska, czy kpiny i normalnie porozmawiać. Wielu ludziom w Mount Cartier odpowiadały zajęcia, którymi się zajmowali. Jednak czy ich uszczęśliwiały? Powinni to rozpatrywać w dwóch różnych kategoriach? Theodor sam nie wiedział; z jednej strony czuł się szczęśliwy, a z drugiej czegoś mu brakowało. Niektóre dni wyglądały bowiem tak samo, natomiast rutyna była dla niego zbyt męcząca.
Theo
Szczerze mówiąc muzyka, która leciała z płyty była mu całkowicie obojętna. Nigdy nie był wielkim fanem jakiegokolwiek zespołu, czy artysty. Przeważnie słuchał radia, kiedy łapało zasięg lub wybierał cokolwiek z płyt znalezionych w domu. Nie potrzebował więcej do szczęścia, kilka prostych chwytów na gitarze i przyjemny głos mu wystarczyły, gdy słuchał jakiś piosenek. Jedynie mógł przyznać swoje uwielbienie do tego instrumentu. W przeszłości próbował swoich sił, lecz okazało się, że nie ma za grosz talentu.
OdpowiedzUsuńNie spodziewał się, że odpowie tak spokojnie. Wcale nie narzekał na brak rozwinięcia. Sam często podobnie dobierał słowa – oszczędnie, lecz tak, by zadowolić rozmówcę, ponieważ koniec końców odpowiedź została przecież udzielona. Może jeszcze nie było z nimi tak źle i potrafili czasem odzywać się do siebie bez skakania do gardeł?
On również słyszał nieco o historii Max. Znał nawet kilka wersji, jednak wolał zakodować w pamięci jedynie te informacje, które powtarzały się w każdej. Najwyraźniej to właśnie one były prawdziwe i stanowiły rdzeń do wymyślania dalszych plotek. Trochę jej współczuł, ponieważ choć był w innej sytuacji, to jednak wiedział jak bolała utrata miłości jakkolwiek by się to nie stało.
– O to samo mógłbym zapytać Ciebie – powiedział, zerkając na kobietę kątem oka. – Zrzędzisz czasem jakbyś była po menopauzie albo właśnie ją przechodziła. Nie myślałaś kiedyś o tym, żeby gdzieś wyjść, nieco się rozerwać? Cholera, nie wierzę, że to mówię, ale przecież jesteś jeszcze dosyć młoda, do najbrzydszych nie należysz, a siedzisz jedynie w tej piekarni. Może wcześniej się nie udało, ale nie warto zamykać się w czterech ścianach z papierosem. Chociaż, Twoje życie, rób co chcesz – dokończył, nieco zły na siebie za cały ten wywód. Bo czy on się nie poddał? Nie był pewny, czy za zabawę można było uznać picie w barze lub granie w lotki. Podrywu już nawet nie próbował, ponieważ zawsze kończył się sromotną klęską Theodora. Tak, już kilka razy usłyszał słynne Jesteś fajnym facetem, ale no wiesz, możemy być tylko przyjaciółmi. To było jak oblanie kubłem lodowatej wody, chociaż chyba nawet to było lepsze od tego koszmarnego zdania. Głupi friendzone.
Theo
Nie chciał wyjść na smętnego, ale najwyraźniej to właśnie zrobił. Czasem dopadał go melancholijny nastrój i wtedy rozmyślał nad wszystkim i dochodził do jakiś ponurych lub głupich wniosków. Najwyraźniej tym razem zrobił to przy Max i został wyśmiany. Ale czego mógł się spodziewać? Taka była. Ostry język, krytyczne spojrzenie na świat. Nic zaskakującego.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na nią zdziwiony, gdy się zatrzymała, jednak kobieta kompletnie nie zwracała na niego uwagi. Podążył za jej wzrokiem i go zamurowało. Owszem, słyszał te wszystkie ogłoszenia i widział ulotki na tablicach, by uważać na niedźwiedzie, ale nie sądził nigdy, że będą się one zapuszczały tak blisko siedliska ludzkiego. To było wręcz nierealne. Momentalnie dotarł do niego wymiar zagrożenia, przez co jego serce zaczęło bić coraz szybciej.
– O, cholera – wymamrotał pod nosem. Znajdowali się w pewnej odległości od miśka, lecz nie sposób go było ominąć. Z zawróceniem też mógłby być problem, ponieważ droga była zbyt wąska, a pobocze się do tego nie nadawało. – Wygląda na to, że coś znalazł – wskazał na jakąś rzecz pod łapami zwierzaka. Najwyraźniej miał zamiar właśnie jeść, ponieważ wygodnie sadowił się na środku drogi. Robił to dopóki nie zobaczył samochodu.
– Wyłaź, szybko, ale tyłem. Nie powinniśmy teraz znajdować się na widoku – poczekał aż Carter ruszy tyłek, po czym sam zaczął się gramolić. Ich nowy kolega najwidoczniej postanowił sprawdzić auto, gdyż znajdował się coraz bliżej. – Lecimy w prawo, w las. Jest tam domek na drzewie. Miejmy nadzieję, że nie postanowi do nas dołączyć. Przeczekamy aż się naje i wrócimy – wyjrzał zza samochodu. Drapieżnik zajął się już obwąchiwaniem obcego przedmiotu, który wjechał na jego teren i przeszkodził mu w obiadku.
Theodor czuł jak oblewa się zimnym potem. To mogła być ich jedyna szansa na ucieczkę. Jeśli zawalą, to oni staną się pożywieniem zwierzaka, a nie to, co leżało kilka metrów dalej. Gdy spostrzegł, że Maxime ruszyła we wskazanym kierunku, cicho podążył za nią. Miał nadzieję, że jego skóra pozostanie na swym miejscu, zaś on będzie miał okazję jutro przywitać nowy dzień. Dlaczego zawsze musiał ładować się w takie sytuacje?!
Theo
Taki ładny wątek prowadzicie z Theodorem, że postanowiłam Was nagrodzić za kreatywność i wykorzystanie miśka :P
OdpowiedzUsuńKochany Admin ♥ Declan, Scott & Eli
Nie ma rady na naturę ludzką, a Scott jako ten spokojny człowiek bez żadnych wynaturzeń zwyczajnie nie potrafił ryczeć na rozmówców, więc oczywiście, że na początku ich kiełkującej znajomości nie toczył otwartego boju z Maxime Carter i oczywiście, że próbował najpierw wybudować między nimi stabilny Most Pokoju. Grał zgodnie z regułami fair play i w pobliżu savoir vivre, musiał więc upewnić się, że zrobił wszystko, co w jego mocy, by zażegnać ewentualny spór. Dopiero kiedy okazało się, że konstruuje drogę ich stosunków na gruzach z kobiecej złośliwości, zrezygnował z działań. Pogodził się z myślą o tym, że Carter nigdy nie zostanie jego przyjaciółką, ani nawet powierniczką uprzejmych pogadanek. Całe szczęście, że pomimo tego nie dał się jej wyprowadzić z równowagi. Wrogie stosunki wedle jego zdania nie uprawniały go do krzyków. Bywał opryskliwy, ale nie wybuchał. Zdzieranie gardła na bezsensownych sprzeczkach nie było w jego stylu, ot co. W jego rodzinie temperament schodził na dalszy plan, a grzeczność i powściągliwość wiodły prym. Tym najwyraźniej różnili się Finlayowie od Carterów.
OdpowiedzUsuń— Nie jem chleba. Kupuję bułki.
Wypowiedź ta nie była nawet kontrargumentem dla zarzutu dziewczyny, stanowiła raczej uściślenie jej słów, ale ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl, by zaprzeczyć jakoby jego pieczywo miało nie usychać. Usychało, a jakże, ale przecież nie powie jej teraz wprost, że marnuje pieniądze w tak głupi sposób, prawda? No więc wykręcił kota ogonem, w ogóle się do tego nie przyznając. A żeby uniknąć kolejnych oskarżeń, udał, że w pełni poświęca się naprawie samochodu. To nic, że nie miał zielonego pojęcia co nawaliło. Nieważne, że lepiej radził sobie z robótkami ręcznymi, niżeli mechaniką. Wciąż wierzył w nadchodzący cud, a mianowicie w to, że auto odpali samoistnie.
Jedyne, co przyszło mu na myśl to posprawdzanie wszystkich kabli, więc przemacał po kolei każdy jeden przewód, przykręcając go lub dociskając do zatyczki. Szczególną uwagę poświęcił połączeniu w układzie zapłonowym, ale na wszelki wypadek poprawił również obejmy przy akumulatorze, a gdy doszedł do samego centra silnika, a ręka objęła w zamyśleniu rozgrzany element, omal nie syknął z bólu, gwałtownie i niezgrabnie odrywając dłoń od metalu.
— Cholera... — mruknął tylko, ignorując komentarz koleżanki. Jej marudzenia były mu teraz niepotrzebne, więc miał nadzieję, że kobieta ograniczy je do absolutnego minimum. To czego natomiast zignorować nie potrafił to jej nagłe dygnięcie i wzmożona siła wiatru, przypominająca o potędze mountcartierowskich zawieruch. Mimo to on również poczuł wyraźnie, jak prąd powietrza smaga go po odsłoniętych dłoniach tyle tylko, że w przeciwieństwie do niej, było mu tak gorąco od temperatury silnika i jego własnych emocji, że uniknął dreszczy.
— Tyle lat w miasteczku i wciąż zapominasz o ciepłej kurtce i szaliku? — pytanie opatrzone drobną złośliwością wcale, ale to wcale nie było kompatybilne z zachowaniem Scotta, bowiem zanim jeszcze dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, on już ściągał kurtkę, zarzucając ją na ramiona panny Carter. Było to tym bardziej śmieszne przedsięwzięcie, że pomimo swojej uprzejmości niewątpliwie pracował bardziej na wkurzenie jej, co udowodniał poprzez kolejny ruch — niespodziewane wyciągnięcie papierosa z ust kobiety i zmiecenie go pod ciężkim butem.
Chyba nie musiał nikomu tłumaczyć, że nie lubił dymu papierosowego...
Scott Finlay
Dla Candoverów liczyło się tylko jedno ― rodzina. Zawsze mogli na sobie polegać, zawsze byli gotowi pójść za sobą w ogień i nieważne, co się działo w ich życiu, nigdy nie opuszczali rodzinnych spotkań organizowanych w domu, w którym całą piątką wychowywali się przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Wcześnie, gdy rodzice jeszcze żyli, a oni byli nastolatkami takie rodzinne posiłki były ich wieczorną codziennością i dopiero jak najstarsi bracia Solane zaczęli wyjeżdżać na studia przy rodzinnym stole pojawiło się więcej wolnych krzeseł. Po śmierci rodziców niełatwo było im powrócić do tej tradycji, ale upartość Sol nie miała sobie równych i chcieli czy nie, wszyscy bracia musieli stawiać się na niedzielnym obiedzie w ich domu. Z czasem dołączyły do nich ich żony (a później już tylko jedna, gdy Frank się rozwiódł), dzieciaki… Nie brakowało brzuchów do karmienia, z czego jedyna panna Candoverów cieszyła się niezmiernie. Ostatecznie to właśnie dla tej rodziny nie planowała wyjeżdżać nigdy z Mount Cartier. Nie potrafiłaby przeżyć nawet miesiąca bez tych niedzielnych spotkań z całą czwórką braci oraz ich pociechami.
OdpowiedzUsuńZaproszenie od czasu do czasu dalszej rodziny zamieszkującej mountcartierowskie góry też nie było niczym nadzwyczajnym w wykonaniu Solane. Od czasu do czasu robili to, a już szczególnie na jakieś ważniejsze imprezy, takie jak urodziny Thomasa. Może nie była to żadna wystawna impreza, ale Sol i tak cieszyła się, że Max oraz jej ojciec przybyli do nich, żeby zjeść wspólnie obiad i poczęstować się tortem, który jeszcze stał w lodówce. Dzieciaki oczywiście rozrabiały na nowo w salonie, po tym jak nie miały już podsuwanego pod nos jedzenia, ale Candover nieszczególnie przejmowała się tymi wrzaskami, do których zdążyła już przywyknąć.
Skinęła głową na komentarz Carter odnośnie ubioru swojego ojca, bo faktycznie zauważyła, że ubrał się on o wiele bardziej elegancko od nich. Dla przykładu Solane była w zwykłych, powycieranych trochę dżinsach i koszuli w kolorowe piórka z podwiniętymi do łokci rękawami. Do eleganckiej kobiety było jej zdecydowanie daleko.
― Jak on się tak dobrze czuje, to co za różnica czy ma ten krawat. Nie my się w tym gotujemy ― zauważyła trochę niepewnie, bo wystarczyło raz zerknąć na to, z jaką zawziętością Maxime szoruje czysty już talerz, żeby wiedzieć, że jej humor ma niewiele wspólnego z jej ojcem. Solane milczała jednak, gdy zniosła ostatnie brudne talerze i powachlowała się chwilę ręką. Upały może nie były jakieś wielkie, ale jak na Mount Cartier ponad 20 stopni to i tak było bardzo dużo. Pootwierane wszędzie okna robiły mały przeciąg, ale te porywy wiatru i tak na niewiele się zdawały, gdy w jednym pomieszczeniu przebywało ponad dziesięć osób.
― Mam tylko nadzieję, że Oscar nie wpadnie mi pod nogi, jak będę nieść to ciasto, bo chyba go uduszę gołymi rękoma jak znowu coś… ― mówiła spokojnie, chcąc zająć Maxime czymś innym niż myślenie o tym, o czym myślała, ale chyba jej nie wyszło, bo gdy tylko otworzyła lodówkę usłyszała pęknięcie szkła i od razu odwróciła głowę w kierunku zlewu. ― … zepsuje ― dokończyła, kręcąc głową. Szklanka szklanką, tych jej nie brakowało w tym domu, ale… ― Mniejsza o to. Nic Ci nie jest?
Podeszła do niej, żeby upewnić się, że nie krwawi nigdzie, ale gdzie tam, oczywiście, że krwawiła lekko. Sol westchnęła ciężko i podeszła do jednej z szafek skąd wyciągnęła plastry i wodę utlenioną.
― Zostaw. ― Machnęła ręką na widok kobiety próbującej wybrać szkło ze zlewu pełnego wody i innych naczyń. ― Zaraz to zrobię. Ty się lepiej tym zajmij ― poleciła, podając jej plastry, a chwilę później przemyła i polała jej ranę wodą utlenioną. ― Znowu pokłóciłaś się z wujkiem? ― zapytała, bo to byłoby najprostsze rozwiązanie. O Peterze nawet nie pomyślała, w końcu nawet go tu nie było, nie mógł więc nic jej zrobić… prawda?
[Po pierwsze wybacz ten dramatyczny poślizg czasowy, ale jak już uznałam, że nie mam czasu na bloga to wolałam nie odpisywać, żeby przestojów nie robić i dzięki temu możemy zacząć od początku bez czytania całego wątku w celu przypomnienia. ;)
UsuńDręczy mnie coś ― czy ty miałaś tu może wcześniej niejaką Camille?]
Solane
Mysie uśmiechnęła się szatańsko na wywołane wspomnienia. Jako dziecko uwielbiała Prima Aprilis. Ku zgrozie rodziców, bo trzeba przyznać, że młoda latorośl miewała niekiedy makabryczne pomysły. Do dziś pamiętała zgrozę w ich oczach, gdy pewnego roku włożyła między dwa palce u nogi duży, stary gwóźdź wydobyty z deski w domku na drzewie i owinęła go wydartym kawałkiem koszulki, malowniczo wysmarowanym sztuczną krwią kupioną kiedyś przez któregoś z kolegów Caleba z okazji Halloween. Bura, jaką wtedy otrzymała i grubo ponad miesięczny szlaban skutecznie powstrzymały ją od wywijania podobnych żartów, ale nawet po latach nie uważała go za dużo mniej zabawny niż wówczas. Oj tak, Mysie zdecydowanie nie była dzieckiem na medal.
OdpowiedzUsuń― A co niby miałaś zrobić, oszukać przy wydawaniu drobnych za bułki? ― rzuciła i parsknęła śmiechem, z lekką drwiną zerkając na Max ponad sidłami. Gdyby znalazła się wśród schwytanych „przestępców”, zapewne byłaby równie niezadowolona, ale z obecnego położenia musiała przyznać, że żart był przedni. A przynajmniej naburmuszona mina pani piekarz była zabawna.
Ayers, jak na dziecko lasu przystało, większość czasu spędziła między drzewami lub uganiając się za ludźmi, których miała nadzieję przymusić do tego, do czego finalnie udało jej się zagonić Carter. Niestety, szanowny pan burmistrz, jak to stwierdził, „miał ważniejsze rzeczy na głowie”, na co zresztą brunetka oburzyła się święcie, bo co jest ważniejsze od bezpieczeństwa mieszkańców jego miasteczka? No, teraz już wiedziała co... Z kolei miejscowy myśliwy obiecał, że zrobi, co w jego mocy, ale Mysie nie wydawało się, żeby szczególnie się do tego kwapił. Obaj starsi bracia się na nią wypieli, woląc zająć własnymi sprawami, a ojca nie było w mieście, ostatecznie więc musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Swoje i Maxime. Gdy usłyszała jej pytanie, przerwała pracę, spoglądając na kobietę całkowicie poważnie jak niemal nigdy. Zaraz jednak jak gdyby nigdy nic bez słowa wróciła do pracy, milcząc, dopóki nie wykonały zadania. Kiedy pocięty drut wylądował wreszcie na ziemi, Mysie odstąpiła krok i przez krótką chwilę przyglądała mu się z namysłem. Gdyby nosiła brodę, zapewne podrapałaby się po niej w geście zadumy niczym średniowieczny mędrzec.
― Właściwie... mój plan nie sięgał aż tak daleko ― przyznała wreszcie. ― Ograniczał się do unieszkodliwienia pułapek, a co potem... ― urwała, wzruszając ramionami i uśmiechnęła się do Max szeroko, beztrosko. „Zaraz temu zaradzimy”, zdawały się mówić jej błyszczące ciemne ślepia.
Ponownie sięgnęła do plecaka, przekopując jego zawartość. Z reguły starała się nosić w nim parę przydatnych rzeczy, aby w miarę możliwości być przygotowaną w środku dzikiego lasu, choć dziś, z racji zajmujących sporo miejsca narzędzi, które ze sobą przyniosła, znaczą część ekwipunku musiała zostawić w domu. I kiedy już zamierzała się poddać, informując Max o konieczności powrotu do wioski i znalezieniu czegoś do przetransportowania kawałków drutu (bo przecież to nie mogła być jedyna pułapka, którą dzisiaj pokonają!), jej palce musnęły stary, wytarty pled upchnięty na samym dnie. Wyciągnęła go z iście nabożną czcią, dumnie pokazując Carter swoje znalezisko. Jej sceptyczna mina prędko ostudziła zapał brunetki i Ayers pomrukując coś niewyraźnie pod nosem, zabrała się do pracy. Układając kłębek drutu na środku rozłożonego na ziemi koca, zawinęła jego rogi, wiążąc solidnie na końcu dość długiego, grubego kija, który parę minut wcześniej znalazła w leśnym gąszczu. Wreszcie wyprostowała się, zarzucając na ramiona najpierw swój magiczny plecak, a następnie zaimprowizowany tobołek.
― Która godzina? ― spytała, ruszając w dalszą drogę. Z tego miejsca nie widziała ani nieba, ani słońca, nie mogła więc określić, ile jeszcze zostało im czasu, zanim będą musiały porzucić pracę i wracać do Mount Cartier, aby nie zostać w lesie po zmierzchu. Mysie wolała nie ryzykować dziś pozostawania w Quicame po zachodzie słońca. Jedną z wyciągniętych rzeczy była latarka.
[To coś tam wygląda na całkiem kuszące!]
Mysie
Jesteś z nami już ponad 4 miesiące! Nie wiem, jak Ty wytrzymałaś nasze sesyjne przestoje, ale należą Ci się za to gratulacje i dlatego dostajesz od nas ikonkę za takie piękne zadomowienie się u nas. Gratulacje i zostań z nami jak najdłużej! ;D
OdpowiedzUsuńCarter i Finlay poddają się tej samej chorobie — zdziwieniu. Osłupienie i niedowierzenie zwieszają się nieubłagalnie przez poły otoczenia, zagęszczają atmosferę na miarę podtrzymywanego uparcie konfliktu, a ostatecznie nie tylko tkwią między nimi, ale również zastygają na dłużej w chłodzie powietrza, przepoczwarzając się w zaraźliwy wirus, gotowy zaatakować każdego, kto wetknie nosa w sprawy przybłędów ze skraju dróg. Wcześniej ona, teraz on sparaliżowany reakcją milczał, wgapiając się w jej roziskrzone od emocji oczy. Złość wydawała się Scottowi nie na miejscu, a zgaszony papieros zbyt błahy, by stać się zarzewiem nowego sporu, a mimo to chęć spolegliwości wobec przykrego nawyku — palenia — pochłaniała nie tylko płuca Maxime, ale również skłonny do walki z wiatrakami (tj. upartością Scotta) umysł. Najwyraźniej uzależniona od nikotyny kobieta nie pozwalała mu odciąć się od jedynego, znanego jej źródła spokoju. I pewnie mógł pomyśleć o tym wcześniej — uświadomić sobie, że niektóre rzeczy, nieistotne dla niego, odgrywają sporą rolę dla niej — ale nie pomyślał. Czasami, a nawet całkiem często, brakowało mu instynktu samozachowawczego, albo pewnego rodzaju wczucia się w drugą osobę. No więc narażał się jej i lądował w wąskim przedsionku towarzyskim gdzieś pomiędzy pretensją, a krzykiem. Miał wąskie pole do popisu jeśli chodzi o odpowiedź, ale szczerze powiedziawszy teraz nie zaprzątał sobie głowy podobnymi rozmyśleniami. Przetwarzał pojedyncze słowa, selekcjonował ważne zdania i... popuszczał wodze fantazji. Najpierw oczami wyobraźni widział doniczkę na parapecie, potem doniczkę na swojej głowie, a kiedy dotarł do niego fakt, że to nie na niego Max chce zwalać te doniczki, to i tak jest, bez znaczenia, bo... wybucha śmiechem.
OdpowiedzUsuńBawi go to nieprzeciętnie mocno. Szczególnie ta część wnioskowania, którą pragnie się z nią teraz podzielić.
— Nie mam doniczek na parapecie, Maxime. Nikt nie ma. Kwiatki nie przetrwałyby zimy.
Zapomina o tym, jak niewdzięczną zołzą jest panna Carter, jak bestialsko się z nim dziś obchodzi i jak nieznośnie upierdliwa potrafi być, kiedy coś jej nie pasuje. Umyka mu też fakt, że kobieta wciąż się jeszcze boczy i że zamiast rezygnować z papierosa, odpala nowego. W Finlayu włącza się ta przyjacielska strona, która nakazuje mu pomagać ludziom nawet w sprawach niekoniecznie ważnych, czy niekoniecznie zasadnych.
— Jeśli chcesz to mogę kupić parę donic. Pozrzucasz je sobie. Chcesz? — uśmiecha się zachęcająco, dokładnie tak jakby oferował jej domowej roboty placek. To nic, że z nich dwóch tylko jedna osoba potrafi piec. On dokarmia ludzi na inne sposoby.
[Czas mi się zmienił w trakcie, ale mam nadzieję, że mi to wybaczysz. Teraźniejszy czy przeszły, co za różnica? W obu Scott lubi ją drażnić tak samo mocno! ♥]
Scott Finlay
Wbrew pozorom Solane cieszyła się, że było ich aż tyle. Gdy rodzice jeszcze żyli była ich siódemka ― zawsze było do kogo się zwrócić, nigdy nie było się samemu i chociaż życie z czterema braćmi pod jednym dachem bywało uciążliwe, to Candover nie wyobrażała sobie, żeby któregokolwiek miało nie być. Już brak rodziców odbił się na ich piątce dość boleśnie. Brakowało im mamy, która była oazą spokoju i każdy konflikt potrafiła zniszczyć w początkowej fazie jego powstawania. Z nią nigdy nikt się nie kłócił, a gdy tylko potrzebna była życiowa porada, to zawsze miała parę ciepłych słów w zanadrzu. Tata też doradzał im bezustannie, chcąc by wyrośli na mądrych i pewnych siebie ludzi. Zawsze miał dla nich czas i potrafił wesprzeć ich nawet wtedy, gdy nie zdradzali się ze swoimi problemami. Po ich śmierci rolę powiernika sekretów rodzeństwa musiał przejąć najstarszy z nich, Frank, który pomimo faktu, że każde z Candoverów było już dorosłe, poczuł się odpowiedzialny za całą czwórkę. Wspierał ich, doradzał i karcił, starając się jak najlepiej zastępować rodziców, których niespodziewanie stracili. Luke pomagał mu w tym, chociaż miał do nich łagodniejszą rękę i raczej starał się rozwiązywać rodzinne spory niż je pogłębiać. Thomas był tym, który najwięcej marudził, ale kiedy była taka potrzeba, to umiał wysłuchać i dobitnie powiedzieć, co sądzi o problemach rodzeństwa. Do niego się szło, jeśli chciało się mieć jasny obraz sytuacji, bez owijania w bawełnę. A James… James był rodzinnym lekkoduchem, którego wszędzie było pełno i który pierwszy był gotowy do bicia się o dobre imię rodziny. W taki sposób Solane miała do dyspozycji nie tylko czterech obrońców, ale też pocieszycieli i doradców. Nie mogła na to narzekać. Nawet nie chciała.
OdpowiedzUsuńMoże gdyby Maxime miała chociaż jedną siostrę albo brata, to nauczyłaby się nie dusić problemów w sobie, tylko od razu o nich rozmawiać. To potrafiło oczyścić niejedną atmosferę i spojrzeć na całą sprawę z zupełnie innej perspektywy. Z drugiej strony miała przecież Candoverów ― nie brakowało ludzi, do których mogła się zwrócić po poradę czy zwyczajnie wyżalić tak, jak teraz.
Solane oszczędziła sobie przytakiwanie głową, bo na temat małżeństwa kuzynki nie wiedziała zbyt wiele. Usłyszała tylko, że się była mężatką, rozwiodła się i właściwie tyle. Nigdy nie dopytywała, bo dobrze wiedziała jak bardzo takie pytania denerwowały Franka, gdy przechodził przez to samo, co ona. Najstarszy Candover miał chyba nawet gorzej, bo związał się z kimś z pobliskiej miejscowości, przez co wszyscy przez pewien czas żyli tym rozwodem i komentowali na bieżąco to, czego akurat udało im się dowiedzieć. U Max nie były przynajmniej nie było kontaktu z obiema stronami sprawy.
― Skoro to wezwanie do sądu, to jakie ma znaczenie, kto je wysłał? ― zapytała niepewnie, marszcząc odrobinę brwi i spinając szeroką spinką blond włosy, które powoli zaczynały przyklejać jej się do mokrego karku. Może powinni przenieść się na taras, gdzie popołudniu był już cień, a delikatny wiatr mógł być zbawienny dla nich wszystkich. Dopiero potem zerknęła na Maxime, która nie wydawała się zadowolona z jej pytania. ― Nie wiem, co tam się stało, ale mam wrażenie, że byłabyś jeszcze bardziej wściekła, gdybyś zobaczyła jego nazwisko na tej kopercie ― stwierdziła po prostu, wzruszając ramionami i podeszła do zlewu, żeby wyciągnąć popękane szkło. Robiła to ostrożnie, nie chcąc samej opatrywać się plastrami. Może i nie miała problemu z pieczeniem rano bułek, ale na pewno taki plaster byłby uciążliwy przy ciągłym przerzucaniu towaru w sklepie.
― Musisz tam jechać? Nie da się tego załatwić jakoś listownie? I… właściwie czemu masz mieć rozprawę skoro już jesteście po rozwodzie?
Okej, zarzuciła ją trochę pytaniami, ale to wszystko nie miało sensu. Carter wróciła do rodzinnego nazwiska, nie była mężatką według żadnego z dokumentów i była wolną kobietą, mogącą związać się z kimkolwiek chciała. Co miał do tego jej były mąż?
[W takim razie nasze panie są skazane na bycie kuzynkami, bo wtedy też nimi były ;D]
Solane
Nie mógł oprzeć się chęci zerkania na niedźwiedzia, dlatego co chwilę odwracał wzrok w kierunku krwiożerczej bestii, która obecnie zainteresowała się samochodem. Całe szczęście dla nich, ponieważ dzięki temu nie musieli ruszać do szaleńczego biegu, by nie zostać pożartym, czy też zmienionym w nową zabawkę misiaczka. A szlag by to wszystko!
OdpowiedzUsuń– Masz lepszy pomysł? – syknął do niej zirytowany. Przecież nie będą wykopywać żadnej ziemianki, czy próbować dotrzeć do miasteczka. Na samochody też nie było co liczyć, przejeżdżały tą trasą raz na ruski rok, więc Theo nie miał nawet iskierki nadziei, że to będzie właśnie ten dzień, gdy ktoś ich wybawi. Zresztą, musieliby tak czy siak ominąć zwierzaka.
Gdy dotarli do domku na drzewie poczuł lekką ulgę. Liczył na to, że niedźwiedź nie postanowi złapać ich tropu i szukać sobie kolacji.
– Max... – zaczął, pozwalając wejść jej pierwszej po drabinie. – Czy miśki potrafią wspinać się po drzewach?
Brzmiał cholernie idiotycznie, ale tylko o tym mógł teraz myśleć. Dlaczego w Mount Cartier w szkole nie uczyli o takich przydatnych rzeczach? Powinni mieć jakiś kurs przetrwania, chociażby minimalną dawkę wiedzy o zwyczajach danego zwierzęcia. Theodor wolał nie poznawać ich na własnej skórze.
Podczas wchodzenia, jeden ze stopni postanowił załamać się pod jego ciężarem i runął w dół. Przy okazji cała konstrukcja wydała z siebie zawodzące skrzypienie, co natomiast wywołało skrzywienie na twarzy Blacka, który podciągnął się na rękach do wnętrza tego... czegoś.
– Ożesz ty, to się zmieniło w melinę – wyrzucił z siebie podczas szybkich oględzin. W każdym kącie stało po kilka butelek i puszek alkoholu. Niektóre przewracały się także po fotelach, lecz ku ich szczęściu była tu jedna kanapa w miarę nadająca się do siedzenia. Właśnie na niej usadowił się mężczyzna. – Jak nam zje samochód to jesteśmy w dupie. Za daleko do Mount Cartier za daleko do Churchill. Telefonu nawet ze sobą nie mam, bo i tak nikt by nas nie poratował, a zasięg bawi się z każdym w chowanego – właśnie w tym momencie donośny grzmot postanowił przerwać wypowiedź Theodora, co natomiast wywołało lawinę przekleństw z ust grabarza. Lepiej być nie mogło.
[Przepraszam za nieobecność, już jestem! :D]
Theo