
Tom Ripley
Może uciekłem, bo miłości mojej w słowa nie umiałem poskładać. Może uciekłem, bo kiedy wiązałem Ci krawat, ręce mi drżały. W tej śmieszności mojej, niespuszczonej wodzie w toalecie, niedomkniętej lodówce, drzwiom otwartym na oścież, oddawałem się Tobie, tak jakbym rozbierał się przed Tobą nie z ubrań a skóry i mięśni. Trochę tęsknię, wiesz, ale tęsknotą z przyzwyczajenia, która nasila się, kiedy moja ręka sunie obok po łóżku, a Ciebie nie ma. Palę papierosy – najtańsze, piję wino – najtańsze i tłumaczę Twoją ostatnią książkę na trzy języki. Poznaliśmy się przy pierwszej. Miałeś okulary w czerwonej oprawie i złote buty. Wydawało mi się, żeś inny, dziwny, nienormalny, żeś człowiek, który pisać umie jedynie o niekochaniu. Tak przede mną serce otworzyłeś, jak ja otworzyć go przed Tobą nie umiałem, jak wariat, jak dziecko, jak nie bohaterowie z Twoich opowieści. Myślę o tym, co mieliśmy, a potem o mnie i o uciekaniu. Czy mi żal, tego nie wiem, czy smutno, tego także. Dobrze mi tutaj, na końcu świata. Wszędzie poza Twoimi ramionami świata jest koniec.
[ Dzień dobry, utalentowany panie Ripleyu. W Mount Cartier to pewnie tak naprawdę wylądował nie po to, by w spokoju tłumaczyć książki, ale ukrywa się przed karą. ;p
OdpowiedzUsuńMiłej zabawy na blogu życzę! ]
June Crabtree
[Pewnych filmów się na zapomina, dzięki za przypomnienie o Plein soleil. ;D No i Delon, o matko, od dobrych trzech lat tak samo za tym panem przepadam.
OdpowiedzUsuńZ reguły nie czytam kart, bo jestem leniwa, ale oooo kurczę, ta ci wyszła, jest w niej coś, co mi się bardzo podoba. Dobrej zabawy życzę i ciekawych wątków, a w razie nadmiaru pomysłów zapraszam do siebie. ;)]
Hafza Tantway
Zgodzę się z poprzednikami, karta naprawdę jest interesująca. Co prawda mnie osobiście trochę drażniła inwersja w zdaniach, ale rozumiem, że był to zabieg przemyślany, co więcej, przy treści jaką zaprezentowałaś, był to tym samym najbardziej sensowny sposób opisu. A postać Toma Ripleya intryguje. Przez zbierzność nazwisk Pan skojarzył mi się z filmem, który miałam obejrzeć i nie obejrzałam. Ale to tak na marginesie. Tak czy inaczej witam serdecznie. Zaproponowałabym wątek, ale niestety mam już ich tyle, że nie wyrabiam. Mam jednak nadzieję, że moi poprzednicy zapewnią Ci odpowiednią rozrywkę :). Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDeclan & Scott
[Zbyt ogólnie się wyraziłam. Nie mam w zwyczaju czytać dokładnie, przelatuję wzrokiem z reguły tylko i wyłapuję najważniejsze informacje, ale MC ma ten dobry zwyczaj, że już w regulaminie jest wspomniane o tym, że mile widziane są krótkie karty. Na grupowcach swego czasu rozwinęła się moda na "kto napisze więcej" i niezmiernie mnie ona wkurzała, a w pewnym momencie, jakby tego było mało, sama jej uległam.
OdpowiedzUsuńAle twoją przeczytałam i mi się podobała, uciesz się. ;P
Dobra, to skoro wyrażasz chęć kombinowania, to możemy kombinować, a co tam. Wolisz, żeby się już znali, czy lubisz zaczynać znajomość od zera? Bo jeśli chodzi o Hafzę, to on w Mount Cartier siedzi od ponad dwudziestu lat i nigdzie się nie wybiera, a Tom chyba jakoś tak strasznie dawno nie przyjechał, nie? Więc, w zależności od tego. co preferujesz, dałoby się uznać i że już się znają, i że się dopiero zapoznawać będą.]
Hafza
[ Zdemaskowany tylko przez jakąś inną przyjezdną, której nikt w nic nie uwierzy, więc Tom nie musi uciekać. W ogóle bardzo mi się podoba subtelny sposób, w jaki zostało zaznaczone, że zabił swojego kochanka. Tłumaczę Twoją ostatnio książkę – nie najnowszą, ale ostatnią, bardzo logiczne, w końcu martwy więcej już nie napisze.
OdpowiedzUsuńGdyby z kolei June miała napisać książkę, może by ją nazwała Suszone plamki muchomorów, na szczęście z pisaniem ma tyle wspólnego co z trucicielstwem, czyli niewiele. Chyba że przyjmiemy, że kiedyś podtruwała siebie. ;D
Ale nic straconego – stara nie jest, ma jeszcze trochę czasu, aby spróbować sił w nowym fachu. Tylko by się przydał jakiś królik doświadczalny... ]
June Crabtree
[Ty masz coś z tym uciekaniem, co? ;>
OdpowiedzUsuńOdkrywcą nie zostanę, jak powtórzę po poprzedniczkach, że kartę czytało się przyjemnie i prędko. Ma w sobie coś hipnotyzującego, co sprawia, że chce się pogrzebać odrobinę w przeszłości i psychice pana tłumacza.
Cześć, witamy serdecznie na tym mroźnym końcu świata! Oby Tom znalazł sobie tu jakąś dobrą duszę, która rozgrzeje go trochę w chłodne noce i pomoże jakoś wypełnić pustkę w jego życiu. A Tobie z kolei życzę udanego pobytu i samych ciekawych wątków, baw się u nas dobrze. :)]
Mysie
[Spoko, mnie ona też denerwuje, ale ja generalnie ani kart, ani niczego innego pisać nie umiem, a że lubię, to powstają takie potworki jak Hafza, moje nieudolnie klejone wątki i tanie opka, z których jedno może się tu kiedyś pojawi, jeśli będzie mi się chciało Hafzę ogarniać. Początkowo była dłuższa, więc powiem ci, że wynikało z niej, że Haf to życiowa ofiara, a tak ogółem to też nie przez przypadek dałam na tytuł kart ten, a nie inny cytat (swoją drogą, że mam obsesję na punkcie Rumiego). Hafzie można zrobić tę samą krzywdę tysiąc razy, zawieść go, nie dotrzymać obietnicy i sprawić, że będzie się czuł sponiewierany życiem, a on i tak przyjmie z powrotem z otwartymi ramionami, bo inaczej nie potrafi.
OdpowiedzUsuńDobra, wracając do konkretów, bo się jak zwykle rozgadałam: wiesz, że już mi to coś podpowiada? Teraz tylko, bo nie jestem pewna, czy dobrze kombinuję: trzasnąć ten wątek w momencie, w którym Tom po raz pierwszy zjawia się w Mount Cartier, czyli ten miesiąc, najwyżej dwa temu, czy uznać to za początek znajomości i robić coś w teraźniejszości?
Spoko, Hafza za to jest ciekawski i zadaje dużo pytań, jeśli akurat ma dobry dzień. Dogadają się. ;P]
Hafza
Kiedy wysyłałam komentarz, zwróciłam uwagę na ten feralny błąd, ale miałam cichą nadzieję, że nikt nie zauważy ;c Przeliczyłam się.
OdpowiedzUsuńMoże nawet będziemy miały szansę zagrać za nie tak dug czas, bo od paru dni męczy mnie stworzenie kolejnej, męskiej postaci i coraz bliżej mi do tego, żeby faktycznie to zrobić mimo tyłów z odpisami. No, ale najpierw chcę właśnie nadrobić wątki. Przynajmniej część z nich. Wtedy na pewno się do Ciebie zgłoszę, szczególnie, że pan prawdopodobnie będzie gejem.
Declan & Scott
[Tak dobrze to niestety nie ma, bo by się cała blogosfera zaczęła patentować i nic już nie można by napisać!
OdpowiedzUsuńHola, hola, pani koleżanko, ale jak to Eliasa już nie ma? :< Ja nam taki przyjemny (dla kogo jak dla kogo, raczej nie dla Meijera, no ale...) wątek szykowałam, miałam tam dzisiaj odpisywać, jak tylko się z MC uporam, a Ty mi mówisz, że nic z tego? Szkoda, duża szkoda, choć rozumiem (podejrzałam nieco brzydko w zakładce). Co prawda Krwawa ma trochę racji z tą aktywnością, ale oczywiście nikt na siłę zatrzymywać nie będzie. W każdym razie gdybyś kiedyś jednak zdecydowała się wrócić, VA ma zawsze progi otwarte dla starych autorów, a od Nolene wątek (może nawet w pakiecie z gotowym pomysłem) dostaniesz gratis. ;D Póki co, mam nadzieję, kombinujemy coś tutaj?]
Mysie
[ Jest tak młoda, że nie mogłaby nawet piwa pić w USA. A w Kanadzie to dopiero... od wczoraj. Albo jutra, nie wiem. :D
OdpowiedzUsuńA może Doświadczalny królik Ripley w pełnym słońcu? Pasowałoby idealnie.
Nie wiem, czy w taką pogodę ławeczka jest dobrym pomysłem. Mogliby za to natknąć się w bibliotece/antykwariacie, a że ta znajduje się koło sklepu ogólnego, to któreś z nich mogłoby przypadkiem mieć w siatce ze dwa browary. Wiadomo, biblioteka nie jest najlepszym miejsce do picia, ale przecież nie trzeba być od razu takim niezdarą, aby wylać coś na książki. Poza tym za oknem rozszalałaby się śnieżyca, więc jak tu wyjść, by się napić? Nie można, panie, nie można. A bibliotekarka nie musi niczego widać.
Poza tym... nie żeby coś, ale jeśli by tak sobie łyknąć przy regale z książkami beatników albo jakichś poetów wyklętych, to chyba by się ich twórcy nie obrazili. ;D ]
Pogoda w Mount Cartier była dziś podła, a i cały dzień również podły. Hafza, który zaczął pracę na drugiej zmianie, czuł, że to nie będzie dobra zmiana już kiedy wspinał się pod oblodzoną górkę, wypadającą mu na trasie do portu. Nie żeby miał coś do swojej pracy — uwielbiał ją i, gdyby nie dostawał choroby morskiej, już dawno wkręciłby się na jakiś statek, ale skoro dostawał, musiał sobie poradzić jakoś inaczej. I poradził, choć nie był to łatwy kawałek chleba — bądź co bądź spoczywała na nim dość duża odpowiedzialność, a i bieganie po porcie, deszcz, śnieg, minus dziesięć czy minus dwadzieścia, mogło dać się mniej odpornym we znaki. Ale Hafza był twardy i siedział na tym samym stołku już prawie… Ile to lat, odkąd skończył szkołę i, ku zdziwieniu wszystkich, bo przecież taki zdolny chłopak z niego był, powiedział, że zostaje w domu, z ojcem, i nigdzie się nie rusza? Prawie osiem. Jak ten czas szybko leciał.
OdpowiedzUsuńKomuś tu również musiał szybko zlecieć czas, skoro właśnie pytał szczęśliwie wracającego do domu okrężną drogą Hafzę o najbliższy sklep.
— Panie, strefy czasowe zmieniałeś i coś się poprzestawiało? Ciemno jest, minęła dziewiąta, wszystko pozamykane, a po ulicach biegają tylko niedźwiedzie. I szopy — odpowiedział tonem starego wyjadacza, który w Mount Cartier nie mieszkał od ledwie trochę ponad dwudziestu lat, a co najmniej od pół wieku, kogo obchodzi, że miał dopiero dwadzieścia siedem, odkąd zapuścił brodę wyglądał na co najmniej trzy więcej.
Czy ktoś już wspominał, że Hafza uwielbiał przyjezdnych? A bardzo rzadko miał okazję być pierwszą napotkaną przez nich na miejscu osobą. Przyjezdni byli wspaniali, bo w cudownej większości, trafiając do tego małego miasteczka na końcu świata, który końcem nie był, tylko tak groźnie wyglądał, opuściwszy pokład samolotu, czuli się kompletnie zdezorientowani. Ten tutaj nie wiedział, gdzie jest sklep. W sumie nawet, gdyby ktoś mu wcześniej mniej-więcej wytłumaczył, to i tak by go pewnie nie znalazł, bo to, że w okolicy lotniska paliły się jeszcze latarnie, wcale nie znaczyło, że dalej było tak samo. Na przykład na tej ulicy, na której mieszkał Hafza, wysiadały, jak na zawołanie, każdej zimy, kiedy temperatura spadała poniżej dwudziestu stopni. I tam przy sklepie też. Zabawne, nie?
— Wyglądasz pan, jakbyś potrzebował zapalić. I dobrze się składa, bo ja też potrzebuję, choć rzuciłem w tamtym tygodniu i właśnie od tamtego tygodnia dwa razy już mi brakło. Człowiek tutaj pali, jak mu zimno albo się nudzi, więc w sumie powinienem przestać rzucać — kontynuował swój wywód, grzebiąc po kieszeniach kurtki w poszukiwaniu paczki papierosów i zapalniczki. — Wolę niebieskie, ale ktoś coś pogmatwał przy zamawianiu towaru i znowu przywieźli do sklepu tylko czerwone. A to pech, nie? — zapytał, wyciągając w stronę zmarzniętego i wyraźnie lekko zdezorientowane przyjezdnego dłoń, w której trzymał czerwoną paczkę mocnych papierosów.
Trochę powiewało z różnych stron i na początku zapalniczka nie bardzo chciała współpracować, ale nie było takiej pogody, z którą mieszkaniec Mount Cartier by sobie nie poradził.
— Hafza Tantway, tak jakby co. Z prawie niemym h na końcu, Hafzah, ale w urzędzie siedziała jakaś głucha baba, przepraszam, kobieta, i nie dosłyszała, więc zapisała bez prawie niemego h — przedstawił się i, nie ukrywajmy, o ile entuzjastą własnego imienia nie był, bo zwracało zbyt dużą uwagę, to jego historię opowiadać lubił.
Przyjezdny patrzył na niego, jakby nie był pewien, czy spotkał kogoś do końca normalnego, ale papierosem się poczęstował, wiec chyba byli na dobrej drodze. Może nawet będzie miał jeszcze przekonać się, że u Hafzy gadanie dużo i nie zawsze z sensem to coś zupełnie normalnego. Oczywiście, że potrafił siedzieć cicho, kiedy wymagała tego okazja, a przy okazji zawsze można było po nim poznać, kiedy nie miał humoru albo wydarzyło się coś złego — zamykał się wtedy i kompletnie nic nie mówił.
Hafza proszę mi tu nie gadać głupot, panie Ripley-bardziej-utalentowany ode mnie
[Witam i zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuńMożna wiedzieć tłumaczeniem jakich języków zajmuje się Tom?]
Wavey?
[Hej! Ta buzia Alaina Delona to mnie z równowagi wytraciła, nie sądziłam, że ktoś jeszcze jest w stanie na takie wizerunki ładne i klasyczne się porywać. Propsy. Ja jednak nie o zdjęciu przyszłam rozprawiać, lecz z propozycją wątku. Myślę, że mogliby się dogadać w kwestii smutku, tanich papierosów i alkoholu. Wprawdzie z Emilki to jeszcze mało społeczny człowiek, wciąż ciężko jej wyjść do ludzi, ale miałoby dla odmiany mieć jakiś wątek osadzony w realiach jej mrocznego nastroju, nie zaś wyciągania dobrych stron życia. Oczywiście to tylko moja skromna propozycja i jeśli Ci nie pasuje, nie ma problemu ;)]
OdpowiedzUsuńEmily Baker
[Wow to poliglota z niego :) A ten norweski? To może z powodu jakiegoś pochodzenia?]
OdpowiedzUsuńWavey
[ Jestem tego typu osobą, która w zimie zawsze narzeka, że jest, ekhm, zimno, więc nie mogłabym zapomnieć o klimacie Mount Cartier! ;D
OdpowiedzUsuńTomeczek niech mówi, co chce, ostatecznie pewnie i tak da się przekonać. A jeśli nie, to obcążkami można zatkać nos, a zawartość butelki wlać do gardła i już, zgubiony. Bo skoro zacząłby pić, to równie dobrze mógłby dokończyć już dobrowolnie. Skazy na wizerunku bibliofila i tak by już nie zmazał!
Eee, czy to ja powinnam zacząć? ]
June Crabtree
[Jakby było na ówczesnego, to bym dalej nie doczekała. O języki zapytałam z ciekawości. Skoro napisałeś że jest tłumaczem. A norweski... Poprostu pomyślałam że skandynawskie pochodzenie mogło by nasze postaci jakoś połączyć]
OdpowiedzUsuńWavey
odczepnego* i dociekala* sorry :/
OdpowiedzUsuń[ A to zacznę, tylko muszę się do tego przygotować psychicznie, bo wieki minęły, kiedy ostatnio to robiłam.
OdpowiedzUsuńOkej, trochę mniej, ale dla mnie i tak dużo. ;D ]
[Ja się na ogół ślimaczę, ale prędzej czy później zawsze odpowiadam. Chyba jestem dość pewnym źródłem odpisów, tylko trzeba mieć do mnie trochę cierpliwości, bo różnie mi się życie układa, mam swoje humorki. Na pisanie (i myślenie) z reguły potrzebuję całego wieczora, ciszy i mnóstwa herbaty, a niestety nie zawsze wszystkie trzy rzeczy chcą współpracować w pełnym składzie. c;
OdpowiedzUsuńTo, że Tom się do ludzi nie pcha, nie jest jakimś dużym problemem, o ile nie odpycha ich z premedytacją i w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Mysie z natury jest ciekawa świata i ludzi i choć nie pcha się na siłę tam, gdzie jej nie chcą, to jeśli jej nie wyrzucają oknem, nie unika towarzystwa. Tak więc gdyby spotkali się gdzieś w wielkim świecie i Ripley zechciałby ją uraczyć jakąś ciekawą historią ― o sobie/znajomym lub o jakimś miejscu/wydarzeniu ― są spore szanse, że widząc go w MC nie potraktowałaby go jak każdego innego przyjezdnego, czyli jak powietrze. Tu trzeba by tylko ustalić szczegóły w stylu co, gdzie, jak i na jak długo.
Ewentualnie, możemy spróbować pójść też w inną stronę. Mimo swojej chęci poznawania, doświadczania oraz względnie otwartego umysłu, Mysie mogłaby mieć problem z jego orientacją. Myślę sobie, że w tak małych miejscowościach homoseksualistów raczej się nie spotyka i pewnie wciąż tratuje się ich jako ludzi chorych czy zwyrodniałych. Gdyby założyć, że Tom i jego chłopak byli jedną z pierwszych takich par, które spotkała Ayers w jakimś dużym mieście, gdzie przecież takie zachowania nie są niczym dziwnym, niewątpliwie rozpoznałaby mężczyznę, natykając się na niego w swoim miasteczku. Tylko nie jestem przekonana, na ile to przyszłościowe, bo w takim wypadku Mysie ograniczyłaby się jedynie do rzucania mu pogardliwych spojrzeń i omijania szerokim łukiem, w żadnym razie nie szukając kontaktu, a dobrze podejrzewam, że Tom nie miałby interesu próbować zmienić jej zdanie o nim, a bo i po co miałby się nią przejmować?]
Mysie
[Świetny pan, od razu wpada w serce. Gdyby pojawiły się chęci (albo pomysł!) to zapraszam do mojego pana.]/Harvey
OdpowiedzUsuń[ Witam :)
OdpowiedzUsuńGdyby pojawiły się chęci, zapraszam do siebie, na wątek :) ]
Dante Riddle
[ Odpowiada mi to. Zaczniemy od kich spotkania tutaj, w miasteczku, czy jakąś retrospekcją? I kto zaczyna? :) ]
OdpowiedzUsuńDante Riddle
[Ta miłość do Harvey'a to chyba ludziom przepadła, kiedy zniknęłam z powodu braku internetów. Ale jeśli nie chcecie kochać to chętnie posłucham pomysłu (bo ja słynę z ich nieposiadania).]/Harvey
OdpowiedzUsuń[To chyba najpiękniejszy komplement, jaki przyszło mi dostać. Trochę więc zaniemówiłam (dobrze, że klawiatura robi swoje). Może to połączenie międzymózgowe albo stylistyczna bliskość, kto wie?
OdpowiedzUsuńIrytuje mnie jedynie fakt, że nie jestem w stanie teraz pokazać Ci, jak wielkie wrażenie wyparły na mnie słowa Twojej karty, bo uciekło mi wszystko, co byłoby odpowiednie.
Pozostaje mi jedynie zapytać czy chcesz coś razem stworzyć? Mam wrażenie, że z połączenia naszych panów mogłoby wyjść coś naprawdę niesamowitego.]
Finn Rowe
[Ja rzadko miewam konkretne pomysły, bo te opuszczają mnie zaraz po napisaniu karty (jakbym całą wenę przelewała właśnie w nią?). Wspólne kombinowanie może nam więc wyjść na lepsze.]
OdpowiedzUsuńFinn
[We Francji był, a biorąc pod uwagę jego naturę włóczykija, pewnie zabawił tam kilka miesięcy, by popłynąć z prądem ku następnej przystani. I tu coś mi się rysuje, ale zobaczymy czy przypadnie Ci do gustu. A co, gdyby Finn i partner Toma korespondowali ze sobą przed jego przyjazdem? Wtedy to on mógłby go zaprosić, kusząc tym, ile Francja zaoferować może artystom ze zdolnościami Rowe'a. Mieliby wtedy większą styczność, a więc i Toma poznałby pewnie odrobinę bliżej niż tylko przelotem. Pytanie brzmi, co dalej?]
OdpowiedzUsuńFinn
Hafza powiedziałby, że nawet gorzej niż po prostu pech, to był pech fatalny, bo, choć oczywiście rzucał i naprawdę chciał to zrobić, to póki co wciąż nie wyobrażał sobie dnia bez chociaż jednego papierosa, a te czerwone zdecydowanie mu nie służyły. I nie smakowały przede wszystkim. Mógł się przyzwyczaić do wszystkiego, do zimnego Mount Cartier, do wiatru, który w porcie wiał tak mocno, że mało go nie zdmuchnął, do grubego kota sąsiadów, któremu jedzenia nie brakowało, a i tak zawsze przychodził i drapał w drzwi Hafzy, ale przyzwyczaić się do czerwonych papierosów? A żeby mu to był ostatni raz, jak ktoś myli zamówienie w sklepie. Oczywiście, że wiedział, że to nie będzie ostatni raz, ale pozłorzeczyć sobie w myślach mógł. Właściwie to Hafza, jeśli kiedykolwiek złorzeczył, to jedynie w myślach. Nie nawykł do narzekania na głos.
OdpowiedzUsuń— Z Paryża? — powtórzył Hafza, nawet nie ukrywając, że poczuł się zaskoczony. — Ale że w Francji? O człowieku, kawał świata. A pomyśl, że ja z Nowego Jorku, w pewnym sensie, ciekawa sprawa, nie? Zawsze myślałem, że to mnie przegnało szmat drogi, ale żeby się tu tłuc z Europy, to na taki pomysł bym nie wpadł.
Co cię podkusiło, człowieku miał ochotę zapytać, ale powstrzymał się, uznawszy, że to jeszcze za wcześnie na takie pytania.
— Pewnie coś przeskrobałeś, Tomie bez żadnego h na końcu, bo, nie żebym lubił straszyć przyjezdnych, ale o tej porze roku to miejsce nadawałoby się na zesłania — stwierdził, uznawszy, że udało mu się spotkać kogoś z poczuciem humoru. — Zobaczysz, pierwszy raz tyłek przymarznie ci do ławki i będziesz żałował, że nie zostałeś w Paryżu albo nie wybrałeś się na Bahamy. Nassau, na przykład, zawsze chciałem odwiedzić Nassau, ale okropny ze mnie podróżnik.
Hafza zainicjował ruszenie się z miejsca, bo powiewało srogo, a i komu by się chciało sterczeć o tej porze, po ciemku, przy lotnisku. Właściwie Tom pewnie by sterczał jeszcze przez chwilę, gdyby się nie spotkali, więc teraz Hafza wcielał się również w rolę przewodnika, która nawet mu odpowiadała, a na pewno miał z niej ogromną frajdę. Och, był prostym człowiekiem, a żyjąc w Mount Cartier człowiek naprawdę doceniał takie banalne rozrywki jak okazja do spotkania przyjezdnego (a ci, z tego powodu, mogli się chwilami poczuć jak wyjątkowo interesujące zwierzęta w zoo, na które wszyscy bez przerwy się gapili).
Właściwie to nie wiedział, gdzie idą, po prostu ruszył przed siebie, wchodząc w ulicę, która dzieliła się przez drugą przecinającą ją drogę na pięć części, a skręcając w pierwszą w nich można było trafić do sklepu. Uznał za rozsądne pokazać Tomowi, gdzie to miejsce się znajduje, z taką wiedzą nie powinien w Mount Cartier zginąć.
— Patrz, sklep — oznajmił, stając na środku pustej ulicy, po której tylko wiatr zamiatał śnieg. — A za nim jest biblioteka, może ci się przyda. — Wiesz w ogóle, gdzie się zatrzymujesz? Czy po prostu wsiadłeś w samolot i przyleciałeś, a co ma być, to będzie?
Nie no, to było głupie pytanie, na śniegu przecież na pewno spać nie planował. Ale tak czy tak, Hafza zapytać musiał, bo beznadziejny by był z niego przewodnik, gdyby nawet nie wiedział, gdzie ma prowadzić.
Hafza
[Nic straconego, może coś nam się jeszcze trafi, zobaczymy, jak nam się watek rozwinie. ;)
OdpowiedzUsuńWiększą część czasu Mysie podróżowała stopem przez Kanadę i USA (przynajmniej z założenia, skoro pierwszego miliona jeszcze nie ukradła i nie zawsze znalazła pieniądze na potrzebne wydatki), ale swój epizod w Europie również miała, głównie w początkach swojego światozwiedzania, jakieś pięć lat temu, kiedy jeszcze miała te swoje „zaskórniaki”, które pieczołowicie odkładała od najmłodszych lat i stać ją było na parę przelotów w tę i z powrotem po starym kontynencie. Z krajów bliskich tomkowemu sercu jednogłośnie wybieramy z Mysie południowe Włochy, bo choć piękne norweskie fiordy na pewno zobaczyła (Tysfjord i tamtejsze orki obowiązkowo, może nawet udało jej się załapać na małe z nimi nurkowanie, skoro ja nie mogę, niech ona ma od życia, co mi tam!), to jednak włoskie słońce byłoby wskazaną odmianą po mrozach Mount Cartier. Ripley mógłby zobaczyć ją użerającą się z wyjątkowo rozkrzyczanym/rozochoconym Włochem, z którym za Chiny Ludowe Ayers nie umiałaby się porozumieć, bo po włosku dziewczyna umie mi co najwyżej powiedzieć buongiorno, a on najwyraźniej miał (albo chciał mieć) problemy ze znajomością angielskiego. Skoro z Toma taki tłumacz, może zechciałby pośredniczyć w tej rozmowie, pomagając jakoś zażegnać konflikt. Mysie bywa nerwowa, nawet po sprawie poklęłaby dla spuszczenia w końcu pary, więc Ripley zabrałby ją na jakieś piwo czy wino, skoro Włosi przecież tak je uwielbiają i byle czego nie serwują. Od słowa do słowa okazałoby się, że oboje trochę po świecie jężdżą i nastepnego dnia mogliby się umówić na małe zwiedzenie, jeśli an tłumacz bohaterski znałby kilka miłych miejsc i zechciałby się nimi z obcą podzielić. Tylko, jak wspominałam, musiałoby to być stosunkowo dawno, więc pytanie, co z tym dalej zrobić? Jeśli oczywiście pasuje, bo jeśli nie, będziemy zaraz myśleć nad czymś innym.]
Mysie
Nie znosił zimna. Mimo, że padający powoli śnieg wyglądał pięknie i majestatycznie, kołysząc się na wietrze, przyprawiał go o drżenie. Mimo to, często wpatrywał się w jeden punkt, gdzieś daleko przed sobą, pozwalając swojemu ciału marznąć. Chłód potrafił wyciskać z oczu łzy, kiedy tak na poważnie zaatakował znienacka. Zatarł dłonie, starając się myśleć o czymś ciepłym i pozytywnym. Idąc w kierunku blżej sobie nie znanym, mijał ciekawych ludzi. Tubylców łatwo było poznać po butach na mocnej, gumowej i grubej podeszwie, ciepłych kurtkach i czapkach. Ci, którzy byli tu na wycieczce albo od niedawna, wciąż jeszcze mieli skrupuły by wyglądać modnie, gustownie. Jemu przeszło dwa dni wcześniej, kiedy uznał że piękny wełniany płaszcz, nie nadaje się na taką pogodę, przez co przemarzł do samych wnętrzności. Na zewnątrz nie pokazywał, że go to bawi. Jak on współczuł tym ofiarom mody, tuptającym w rajstopkach i butkach, rodem z paryskich wybiegów. Parsknął, widząc na ławce obściskującą się parę. Przez chwilę zastanawiał się nawet czy przypadkiem do siebie nie przymarzli. Chociaż mogło być gorzej. Mogli sobie przymarznąć do innych części ciała, a wtedy byłby wielki wstyd w szpitalu. Zachichotał pod nosem. Na prawdę, szczerze obawiał sie swojej wyobraźni. Zacisnął palce na obudowie aparatu. Zwykle nosił go przy sobie, zwłaszcza w takie dni jak te, kiedy majestat tego miasta wychodził na wierzch. Krążył po tej mieścinie raczej bez celu. Czasem udawało mu się znaleźć to czego chciał, ale zwykle wracał z niczym. To było najbardziej frustrujące. Wtedy miał prawdziwą ochotę by się spakować i wrócić tam gdzie jest ciepło.
OdpowiedzUsuńPoznał już te mieścine na tyle, by mniej więcej spodziewać się, gdzie może się rozgrzać. Zwykle wybierał kawiarnie. Tym razem nawet tam nie dotarł. Dostrzegł kogoś ciekawego. Kogoś z pomysłem, choć on jeszcze pewnie o tym nie wiedział.
Ten ktoś, kogo znał, musiał znać, chyba też go dostrzegł i poznał, bo wykonał przepięknie niedoskonały zwrot i zniknął za rogiem budynku, zza którego się właśnie wyłonił. Dante siorbnął nosem. Taki trudny wybór... Iść za pomysłem albo zostać.
Pokusa zbyt wielka. Poszedł. Specjalnie przyspieszył, by jego pomysł zbyt daleko nie uciekł.
Dante Riddle
[Nie mam w zwyczaju "umawiania się" na romans, bo prawdę mówiąc, nigdy nic zaplanowanego nie wyszło mi tak, jakbym chciała. Ale również przyznaję, że Tomcio pod tym względem pociąga, więc proponuję proste rozwiązanie: zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie, jeśli dobrze się dogadamy, chyba będzie można zrobić jakieś homo-dramy, co Ty na to?
OdpowiedzUsuńPomysł mi się podoba. Podejrzewam, że gdyby Finn zobaczył teraz Toma, przypomniałby sobie o wiadomości od Tristana. Nie jest jednak z tych, co się wtrącają w cudze sprawy, sam ma swoich zbyt wiele. Podejrzewam więc, że to wypłynie samo, gdzieś przy tanim winie i papierosach. Jako pierwsze spotkanie proponuję całkowitą sztampę - zobaczą się: w sklepie spożywczym albo przed domem Finna: jakoś trudno mi uwierzyć, że zignorowaliby się, choćby przez wzgląd na dobre relacje w przeszłości.]
Finn Rowe
[Zacznę po umyciu góry naczyń. Jestem w połowie. Kto wymyślił walentynki?]
OdpowiedzUsuńFinn Rowe
Dostała lekcję, której powinna była nauczyć się na pamięć już przed laty, ale pomimo wciąż powtarzających się incydentów, w których przydałaby się ta wiedza, nie potrafiła wkuć jej na pamięć. Skoro nie potrafiła odpowiedniego hasła wyryć w umyśle, mogłaby chociaż zapisać mankiety po łokcie jedną, powtarzającą się frazą – nie oceniaj po pozorach. Nie umiała nic poradzić na to, że ufała własnej intuicji, odsyłając w odmęty niepamięci sytuacje, gdy na tej wierze poważnie się zawodziła. Szczęśliwie, częściej od bolesnego przekonywania się, że źle się kogoś oceniło, zaskakiwała się pozytywnie, że początkowy niezbyt pozytywny osąd okazał się nieprawidłowy. Dziwnym trafem, to drugie zwykle dotyczyło nie ludzi, ale rzeczy martwych.
OdpowiedzUsuńNa przykład biblioteki w Mount Cartier, chociaż June miałaby opory przed określeniem tego budynku martwym. Za wiele się tam działo, zbyt wiele oddechu i zmiennych, by ze spokojnym sumieniem móc bibliotekę zakwalifikować do zwykłych pomieszczeń. Zwykłe pomieszczenia nie skrywają tylu historii, nie tworzą tak specyficznego klimatu i folkloru, nie hodują niewidzialnych autochtonów. June spodziewała się, że tak cofnięta w czasie miejscowość, jaką z pewnością było Mount Cartier, w którym największym bogactwem był nadmiar śniegu i zimna, a prócz tego trudno było narzekać na jakikolwiek dobrobyt, nie będzie miało rozbudowanej biblioteki. Jednocześnie się nie pomyliła i była od prawdy tak daleka, jak to było tylko możliwe.
Jeśli chodziło o poziom wyposażenia i dostępności wielu pozycji, konkurencja zjadała skromny przybytek znajdujący się w Mount Cartier nawet nie na śniadanie, ale jako przegryzkę między posiłkami. Można było ze zdumieniem odkryć, że brakuje nawet niektórych powszechnie znanych i cenionych książek, które, jak mogłoby się wydawać, są dostępne w każdej bibliotece – ale nie tutaj. Ale w tym wybrakowanym miejscu można było znaleźć tomiszcza tak niespotykane, że nawet białe kruki przy nich wyglądały obrzydliwie pospolicie. June z zafascynowaniem przeglądała odkryte perełki, o których historia literatury zapomniała i jak dotąd najwyraźniej nikt o nie się nie upomniał. W przypadku niektórych nie dziwiło to, że zaginęły w pomrokach dziejów – chociaż może należałoby tego żałować, bo było coś niezamierzenie komicznego i niemalże genialnego w okrutnej grafomanii radośnie uprawianej przez niektórych twórców.
Nic dziwnego, że June chętnie chadzała do biblioteki, tym bardziej, że w Mount Cartier nie było wiele do roboty – może miejscowi byli innego zdania, ale przyzwyczajona do miast bezrobotna przyjezdna przywykła do innego rodzaju rozrywek niż tych, które oferowało jej miasteczko. Na szczęście w domu książek odnalazła wybawienie i zgubę jednocześnie, bo kiedy w niewygodnych pozycjach przeglądała leżące na półkach dobra, ktoś niepostrzeżenie skradał jej długie godziny. Czasu miała w nadmiarze, więc nie narzekała, tylko dziwiła się, jakim cudem krótka wizyta zamieniała się w długie posiedzenie.
Dlatego tego dnia najpierw weszła do położonego obok sklepu, by zrobić drobne zakupy. Była świadoma tego, że jeśli najpierw odwiedzi bibliotekę, prawdopodobnie wyjdzie z niej tak późno, że nie zdąży już niczego kupić. Do naprędce wybranych produktów dołożyła cztery piwa w butelce. Właściwie wolałaby wino, ale z tym był kłopot – na winie się znała i spędziła zbyt wiele czasu w towarzystwie być może zbyt snobistycznych ludzi i przejęła ich niektóre zwyczaje. O ile nie zamieniła się w fanatyczną miłośniczkę etykiety i wciąż potrafiła bez problemu wypijać wino w kieliszkach do wody, o tyle musiała mieć napój zdjęty z najwyższej półki, bo słabą jakością nie mogła się zadowolić. W małym sklepiku wybór win był niewielki i June nie potrafiła znaleźć niczego, co by jej odpowiadało. Do piwa miała luźniejszy stosunek, więc pewnie smakosze i stali bywalce uznanych browarni pewnie by ją zelżyli, ale nie bardzo się tym przejmowała.
Widok, który ujrzała po opuszczeniu sklepu, sprawił, że pomyślała, że dokonało się niemożliwe – paskudna pogoda spaskudziła się jeszcze bardziej, tak że ledwie dało się ustać na nogach.
Jakimś cudem udało jej się przebyć kilkanaście jardów i do biblioteki wpadła z mocą dorównującej szalejącej na zewnątrz burzy śnieżnej. Otrzepawszy buty, skinęła głową zasępionej bibliotekarce, która pewnie zastanawiała się, czy warunki atmosferyczne pozwolą jej na powrót do domu jeszcze dzisiejszego dnia czy nocy. June też przemknęło przez myśl, że tym razem ten budynek może opuścić jeszcze później niż zazwyczaj, ale wyjątkowo nie z powodu wpadnięcia w literackie sidła, ale z tej przyczyny, że wyjście na dwór było niemal równoznaczne z samobójstwem.
UsuńZ przymkniętymi powiekami ruszyła w labirynt półek, co na pewno nie należało do pomysłów dojrzałych, ale mimo wszystko trudno było zakwalifikować go do tych niezwykle nierozważnych – orientowała się na tyle dobrze, że nawet na ślepo potrafiła na nic nie wpaść. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała nieznajomego mężczyznę, który przeglądał jakieś tomiszcze. Wyglądał na kogoś, kto cierpiał na tę samą przypadłość, co ona – gdyby słowami nieco zmodyfikował własny wiek, pewnie nikt by się nie zorientował, że mija się z prawdą.
– Dzień dobry – powiedziała i uśmiechnęła na powitanie.
Siatkę z zakupami postawiła na podłodze, a zaraz obok rzuciła ściągniętą przed chwilą kurtkę. Na chybił trafił wyciągnęła książkę z półki położonej naprzeciwko tej, którą penetrował nieznajomy. June zaczęła niecierpliwie przerzucać strony znaleziska, którego druk był już tak wyblakły, że pewnych fragmentów zdań nie dało się odczytać.
– Znowu słowa uciekły z książki – skomentowała i westchnęła. – I teraz latają sobie po powietrzu razem z kurzem.
June Crabtree
Chyba potem będzie lepiej!
Śmieszności zajęć prozaicznych doprowadzają go do udręki od kiedy przeniósł się na ten mizerny koniec świata. Wyprany z wszelkich sił do uporządkowania zagraconego domu, leży na brudnej podłodze, wpatrując się w sufit, bo to zdecydowanie bardziej rentowne niż wzięcie się w garść. Szczytem możliwości okazało się bowiem załatanie dziur w dachu, tylko po to, by kanapa w salonie nie przemokła do końca. Gnijące meble nie robią wrażenia, nawet jeśli byłby to świetny tytuł dla nowego wiersza. W założeniu Mount Cartier wyrwać go miało z amoku, w który wpadł niespodziewanie, topiąc się w bezproduktywnych próbach odzyskania dawnych pokładów inspiracji. Rzeczywistość nie jest jednak na tyle łaskawa, by rzucić w niego weną na wstępie; może dlatego czuje, że przyjazd tutaj wcale nie był tak świetnym pomysłem, jak to wydawało się jeszcze miesiąc temu. Rozsądek podpowiada, że cierpliwość pomoże, natomiast chory, artyzmem przesiąknięty umysł kłóci się z podobną tezą, bo przecież szaleństwo nigdy nie spoglądało na niego przychylnie. Stąd zagracony dom stał się również zniszczonym, bo drewniane ściany zmieniły się w galerię sztuki upadłej, a sufit dostał rolę dziennika pokładowego. I tylko puste opakowania po pizzy, kubki pełne niedopałków i fusów kawy świadczą o tym, że funkcjonuje niczym normalny człowiek.
OdpowiedzUsuńPodnosi się z ziemi, drapie po podbródku ogolonym resztkami sił, szukając paczki papierosów. Obiecuje sobie, że następnym razem będzie miał ją przy sobie, wiedząc doskonale, że wcale nie; papierosy muszą się gubić, żeby zmusić go do ruszenia się z zakurzonych paneli. To ich główne zadanie bojowe, ukryte za słowami palenie zabija. Odnajduje je w pustej doniczce za oknem. Zamiast jednak je otworzyć, wychodzi na zewnątrz, biorąc głęboki oddech. Jest przeraźliwie zimno. Mając na sobie jedynie stare, dresowe spodnie, odczuwa satysfakcję, gdy zimny podmuch wiatru otula ramiona, wywołuje ciarki i sprawia, że palce u stóp momentalnie kostnieją. Papierosa wsuwa pomiędzy wargi, odpala i dwukrotnie obchodzi ganek dookoła, korzystając z później pory i braku wścibskich sąsiadów. Siada na balustradzie, wpatruje się w śnieg i żałuje go, bo odbiera mu całą radość z nocy. Przymyka powieki, udając że jest w jakimś dobrym miejscu, pośród ludzi, którzy zrozumieliby, że nieczucie wcale nie robi dobrze na duszy, że z tego jest tylko śmierć. Sam doprowadził się do takiego stanu, nie przemyślał decyzji o przeprowadzeniu się do Mount Cartier, zrezygnował z wyprawy do Ameryki Południowej, żeby odmrażać sobie tyłek na ganku domu zmarłych dziadków. To tak przykre, że ma ochotę się roześmiać.
Ciszę przerywa odgłos kroków. Śnieg uniemożliwia ciche przemieszczanie się, skrzypiąc zdradziecko pod podeszwami. Unosi jedną powiekę, śledząc zbliżającą się, coraz wyraźniejszą sylwetkę, a kiedy twarz zostaje oświetlona przez słabe światło lampy wiszącej nad drzwiami, zdaje sobie sprawę, że tę twarz dobrze zna. Może odrobinę młodszą, opromienioną francuskim latem, ale z pewnością właśnie tę, teraz istniejącą w innym, mroźnym świecie, gdzie nie mógłby się jej spodziewać nawet w najśmielszych snach. Gasi niedopałek i schodzi z ganku prosto w śnieg, ignorując brak czucia w stopach.
- Musiałeś postradać zmysły, Tom - mówi spokojnie, cicho, ale wystarczająco, by dało się go usłyszeć. - Wybrać sobie ten koniec świata na nocny spacer można tylko przy ograniczonej przytomności.
[Zajęło mi to jednak odrobinę dłużej niż podejrzewałam.]
Finn Rowe
[Jak romantycznie! Pewnie będzie mu w żartach wypominać, jak to jej okrutnie narobił nadziei i że ona wciąż czeka na tę obiecaną wycieczkę z obiadem na wieży Eiffla. Jeśli zaś o sam wątek chodzi ― dość spokojnie możemy uznać, że spotkali się pewnego wieczora w BnB i Mysie niespodziewanie zyskała kompana do opowiadania młodzieży o pięknym świecie i żywocie włóczykija. A jeśliś żądna bardziej dynamicznej akcji, to... jakiś ryś/młode karibu, które zabłądziło w nocy do miasteczka i ktoś teraz musi wybawić je z opresji, ewentualnie nie dać mu się pożreć (jakkolwiek miałoby to wyglądać)? Osobiście preferuję drugie zwierzę, bo ryś raczej prędko by uciekł, a kopytnemu da się marchewkę i może będzie trochę więcej zabawy. Albo pieśca, popodgryza, poszarpie, a potem trzeba będzie opatrzyć wojenne rany. Zależy, jak krwawą opcje preferujesz.]
OdpowiedzUsuńMysie
Z natury był uparty i mściwy, choć na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Właściwie nie miałby nic przeciwko zabawie w detektywa, ale odkąd tu był, zamarzły w nim wszystkie hormony, potrzeby i zdolności. Wzruszył lekko ramionami. Przez ten krótki czas, jaki tu spędził, zdążył przyzwyczaić ozy do wyszukiwania różnych kształtów na tle śniegu. Teraz nie uciekał. Wydawał się albo udawać że to było w planie i od początku chciał tu usiąść albo udawać że wcale mu nie zależy. Przez chwilę przyglądał się mu jeszcze, zastanawiając się co on właściwie tu robi. On. Właśnie konkretnie on. I to sam. Pokręcił lekko głową. Z autopsji wiedział, że nie jest dobrym pomysłem rzucanie się na znajomych na ulicy czy w innych dziwnych miejscach, a to miasto mozna było uznać za dziwne miejsce. Wyjątkiem był pewien ty ludzi, którzy wydawali sie niczym w życiu nie przejmować. Niewiele było takich osób. Niewiele takich osób spotkał. Byli to ludzi, którzy wyzbyli się wstydu przed opinią innych. Ubierali się inaczej niż wszyscy, wyglądali inaczej niż wszyscy i nie bali się opinii, szeptów, śmiechów tych którzy tego nie rozumieli. Dante lubił ich najbardziej. Dawali z siebie tak wiele, jak to tylko było możliwe. Ale on sam do nich nie należał i należeć nie chciał. I ten mężczyzna też do nich nie należał.
OdpowiedzUsuńUsiadł obok na ławce, zgarniając wcześniej część śniegu.
- Zauważyłem, że jest dość krótki czas między dniem a nocą, kiedy światło jest idealne. W półmorku wszystko wydaje się piękniejsza. - zaczął, najmniej oficjalnie jak potrafił. Spojrzał na niego, wyczekująco i z ciekawością.
- Żyjesz w ogóle, czy to tylko skorupka?
Dante Riddle
[Mysie może wszystko, ale miej na uwadze, że subtelności nie są w jej stylu. :>
OdpowiedzUsuńMoże być najpierw bar, ja biorę wszystko. Normalnie miałabym ochotę zacząć, ale jestem na takim etapie, że naczekałabyś się na mnie przynajmniej tyle, co na VA ostatnio albo i dłużej, bo w ogóle muszę wreszcie najpierw zrobić tam z wątkami porządek, więc zostawię tę przyjemność Tobie. Jestem cierpliwa, zero pośpiechu, z Ayers się nigdzie nie wybieram, także chwytaj pałeczkę i działaj we własnym tempie. ;D]
Mysie
[Właśnie w SJP PWN wyczytałam (bo sama miałam wątpliwości), że jeśli część zdania wprowadzona przez spójniki typu a, lub, albo, ani itd. ma charakter dopowiedzenia, to przecinek jak najbardziej stawiamy, ach ten język polski - same problemy!
OdpowiedzUsuńOch, Tom wykonuje mój zawód, jakże mi przyjemnie! Dziękuję serdecznie za powitanie. Jeśli się nad tym zastanowić, to brzmi całkiem logicznie - jeżeli nie zostały zabrane od razu to może wcale nie są potrzebne :D Może Frances mogłaby sczytywać angielskie tłumaczenia i dzielić się z Tomem uwagami? Zawsze może być w tej kwestii upierdliwą sąsiadką, która jednak robi tak smaczne ciastka, że można tą upierdliwość jakoś znieść :D]
Frances
[Pamiętam, pamiętam. Wciąż zbieram w sobie siły i wenę na wymyślenie jakiegoś sensownego wątku dla naszych panów, bo póki co przychodzą mi do głowy same sztampowe pomysły. Jak na przykład upicie Eli, który podwalałby się niezbyt subtelnie do Toma, albo wpakowanie ich na cmentarz, bo Eli chciał odwiedzić kogoś, kto umarł (w końcu w MC wszyscy się znali), a Tom jako przyjezdny zwiedzał i zbłądził.]
OdpowiedzUsuńEli Himes
[Pełna dowolność. Jeszcze tego brakowało, żebym wyskakiwała z jakimiś kaprysami xD A jeśli mam zacząć to daj mi znać. Pewnie będzie z poślizgiem jak zawsze u mnie, ale mam swój notatniczek z zaległymi odpisami, więc o nikim nie zapominam :)]
OdpowiedzUsuńDeclan, Scott & Eli
[W takim razie cieszę się, że czymś Cię ujęłam :) Kill Your Darlings, szkoda, że taki dobry film jest tak mało znany w naszym kraju (chociaż tu pewnie przemawia przeze mnie próżność kogoś, kto właśnie klepie licencjat z literatury amerykańskiej i wie co nieco kto to byli Ginsberg i Carr), dlatego z czystym sumieniem przyznaję, że też mnie ujęłaś :)]
OdpowiedzUsuńDunford
[Chętnie- jakoś widzę tych dwóch w dość dobrej komitywie, jakby znali się od wieków, a jednocześnie nie znali się wcale (bo przecież każdy coś ukrywa). Nie mam pomysłu na jakieś konkretne zaczęcie, ale chętnie posłucham sugestii, albo podrzucę coś ogólnego jeśli masz ochotę :)]
OdpowiedzUsuńDunford
[Jak dobrze pójdzie to dzisiaj będę mieć już sprawny komputer i będę mogła zacząć nasz wątek <3]
OdpowiedzUsuńEli
[Jednak kurier z paczką nie dojechał... ;c]
Usuń[O losie, za te złote buty, to sama bym pokochała pana pisarza! <3
OdpowiedzUsuńMyślę, że z tym odpisem nie masz się co spieszyć, ponieważ nie jestem pewna co do tego, jak bardzo Poznań jest jeszcze żywotny. Wręcz wydaje mi się, że jego dni są policzone. Tym sposobem z resztą powstała Clarissa, która jest raczej Florą po małej ewolucji (tak, tak, zupełnie jak pokemon!). W każdym razie, jak coś, to w MC też możemy coś wymyślić :3]
Clarissa
Zagrzebuje się. Z początku ciężkim traperem w przebiegle ulokowanej zaspie, obserwując z bólem jak podeszwa nowiutkiego obuwia niknie z wolna pod białą pierzyną, a właściwie zwodniczym, twardawym w całej swej okazałości gruzem. W innej części globu można byłoby mówić o delikatnym, zimowym puchu, ale w Mount Cartier, przy ekstremalnie niskich temperaturach, śnieg niespodziewanie zamienia się w ciężki, nieprzyjemny groch z gołoledzi, a buty nie tylko grzęzną w głębokiej warstwie białawej topieli, ale również zdają się zahaczać o ostre kanty lodu.
OdpowiedzUsuńNo więc zagrzebuje się. W zaspie i w rozognionych, złowróżbnych emocjach, które krzyczą o większą łaskawość ze strony Dziadka Mroza. Ale opatrzność i pogoda... obie mają go wyraźnie w nosie. A on nie lubi być ignorowany. Wobec tego niezadowolony i zmarznięty klnie siarczyście pod nosem zawiązując ciaśniej szalik przy szyi, ale również węzeł ze sznura na gardle. Ten drugi w czysto mentalnym wymiarze, bo przecież nie spieszno mu do samobójczej śmierci. Po prostu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cmentarz to jest miejsce święte i nie powinien, a nawet nie może bezcześcić przestrzeni tak prostackim językiem, jaki chwilę temu wypłynął bezczelnie z jego ust. Z drugiej strony czuje się ciut bardziej rozgrzeszony z win, gdy pomyśli sobie, że od ponad godziny próbuje znaleźć odpowiedni nagrobek świeżo pochowanego przyjaciela, a każdy jeden usypany jest tak gigantyczną i jasną górą niepogody, że ciężko nazwać ją naturalnym sprzymierzeńcem zziębniętego człowieka. Śniegi przykrywają napisy na płytach lub nawet całe kamienie, utrudniając odliczanie rzędów i miejsc, a zdesperowany Eli, pełen żałości dla samego siebie oraz swojej feralnej orientacji w terenie ostatecznie całkiem rezygnuje z poszukiwań. Przysiada przygarbiony na jednym z nagrobków, co normalnie uznałby za szczyt grubiaństwa, gdyby nie fakt, że na podobne rozmyślenia jest już zbyt zmęczony. Przekłada własne, zmęczone nogi nad kościelną grzeczność, rozprostowując je przed sobą, czym przysparza problemów... Jemu. Mężczyźnie, który już od jakiegoś czasu wałęsał mu się za plecami, a teraz nie tylko okazuje się całkiem realny i przystępny, ale także na tyle skupiony na wędrowaniu między grobami, że nie zauważa butów Elji, potykając się o nie brawurowo.
— Są lepsze sposoby na turbowanie miejscowych, zapewniam... — mruczy w niejakim roztargnieniu z czystej uprzejmości łapiąc faceta za nadgarstek, by nieco nieumiejętnie, ale z dobrymi intencjami, pomóc mu w utrzymaniu pionu. Tak naprawdę to chyba bardziej w ten sposób gościowi przeszkadza, bo kiedy nieznajomy próbuje elegancko się wyprostować, Eli w roztargnieniu ciągnie go w dół. Do momentu, aż nie doprowadza do totalnego towarzyskiego kataklizmu, przyciągając faceta do siebie jak zdobycz, a raczej zrzucając go na siebie z wielkim impetem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby sam w tym czasie nie stracił równowagi, przeginając się z pozycji siedzącej w tył i lądując żałośnie plecami na śniegu.
— Można ich na przykład przewrócić — parska śmiechem, gdy okazuje się, że jest mistrzem inicjowania katastrof. Nie dość, że upadł sam, to jeszcze z niesamowitą lekkością sprawił, że obcy facet wylądował na nim. Absurdalność tej sceny zwyczajnie go śmieszy.
No cóż, przynajmniej poprawił sam sobie nastrój, chwytając się jedynego żartu, jaki miał w zanadrzu — tego życiowego, który został na niego zesłany przez niefortunny los.
Początki chyba mi nie idą. Ale tak jak Eli, miałam dobre intencje. No i mam nadzieję, że nie przeszkadza Ci wplecenie Toma w akcję.
[Dziękuję bardzo za komentarz pod moją kartą postaci. :) Co do pytania, na pierwszy rzut oka może się tak wydawać, jednak dla Nathana czas jest bardziej lekarstwem - dzięki niemu właśnie to co złe przemija, a równomierne tykanie przypomina mu o tym jak daleko jest dzisiaj ból, który czuł jeszcze wczoraj.
OdpowiedzUsuńTom wydaje się taki zagubiony we własnej wolności. Bardzo podoba mi się zdjęcie - pan o zmęczonym, dojrzałym spojrzeniu i młodej twarzy. Świetnie dobrany. Całą kartę czytało się tak płynnie, jak wiersz, zatrzymujesz się na chwilę nad smutkiem, tęsknotą i ucieczką od miłości, nie-miłości. Co tu dużo pisać, podobało mi się :)]
[Cóż, jeśli masz czas i ochotę, to proszę bardzo- mnie przygniotły trochę obowiązki (tak to jest jak się wraca do domu ze studiów na święta + licencjat) i nie miałam jak nawet komukolwiek tutaj odpisać. Więc, jeśli rzucisz mi(nam) coś na start, będzie mi bardzo miło :)]
OdpowiedzUsuńDunford
[Taak, w tempie błyskawicznym ładne, a właściwie to cudowne karty stały się znakiem rozpoznawczym Poznania.
OdpowiedzUsuńCóż za wspaniały odpis! Oczywiście, otrzymasz odpowiedź, choć zapewne we wtorek, nie wcześniej.
Hmm, przyznaję, że pierwsza moja myśl była taka, aby to od Philipa uciekł Tom, choć to by tak skomplikowało sprawę mojej już i tak biedniutkiej Issie, że wolę jej tego nie robić :D Będę myśleć nad wątkiem, obiecuję (bo już polubiłam wątkowanie z Tobą, taka jestem szybka), ale to jak będę trochę bardziej przytomna ;>]
Clarissa
[Najpierw zachwycił mnie Alain, ale karta jest jeszcze piękniejsza, iście poetycka. Gratuluję osiągnięcia takiego nastroju!
OdpowiedzUsuńNiestety dom już odpada, choć ten kolor jest kuszący. W zamian mogę zaproponować inny wątek. Ben i Tom mogą stworzyć dwuosobowy klub tłumaczy. (Chociaż mężczyzna trochę jak Allen - nigdy nie chciałby należeć do klubu, który miałby go za członka.) Albo mogą dopiero się poznać, np. Hayward po pijanemu ukryłby się w ogródku Toma, ale narobiłby przy tym zbyt wiele hałasu i gospodarz domyśliłby się czyjeś obecności. Lub... możemy pomyśleć jeszcze nad czymś innym. Zależy, jak Ci się widzi ich relacja.]
Benjamin Hayward
W dzieciństwie dwójka starszych braci ― choćby nawet najbardziej upierdliwych i drażniących gnomów pod słońcem ― dla Mysie była darem od niebios. Kolejnym promykiem opatrzności łaskoczącym ją przymilnie w podbródek. Mogła się z nimi kłócić i okładać badylami, włóczyć za nimi niczym cień, stękać i kwękać, że za nimi nie nadąża, mogła mniej lub bardziej spokojnie przyjmować na siebie ich zirytowane spojrzenia, głupie zaczepki i prowokacje. Mogła znieść wszystko, a przynajmniej wiele, bo wiedziała, że jakkolwiek bardzo by na nią nie narzekali, wciąż była ich młodszą siostrą. Czuła się przy nich szczęśliwa i bezpieczna, bo wiedziała, że ile razy by jej nie dokuczali, mogła liczyć na ich wsparcie, kiedy samodzielne wdrapanie się na bardziej wymagające drzewo nastręczało jej pewnych kłopotów, kosz magicznym trafem nie chciał przyjmować rzucanych akurat przez nią piłek albo zwyczajnie inny dzieciak z podwórka próbował się z niej nabijać. Jako małolata ceniła sobie ten ochronny parasol, jaki poniekąd próbowali rozciągać nad nią Caleb z Royem, bo mając tę dwójkę po swojej stronie, na wiele mogła sobie pozwolić, a wygodę i swobodę lubiła od zawsze. Nie przewidziała jedynie, że w przyszłości bycie najmłodszą może mocno wyjść jej bokiem. O ile dwadzieścia lat temu bycie tą, na której poczynania i słowa zawsze zerkało się przez palce, odpowiadało jej wybornie, o tyle dziś traktowanie jej z tym samym pobłażaniem drażniło bez względu na to, czy aktualnie sobie na to zasłużyła, czy też nie. Roy wyjątkowo często zdawał się zapominać, że Mysie miast lat ośmiu ma już prawie trzydzieści, co niekiedy wprost doprowadzało ją do szału. W jego oczach wciąż była tylko niepoważnym podlotkiem, a choć często rzeczywiście tak się zachowywała, swoje już w życiu widziała i zasługiwała na to, by słuchać, gdy mówiła i brać pod uwagę jej zdanie. Nie chciała wtrącać się w jego życie, jako jednostka ceniąca sobie własną niezależność rozumiała, że nie ma prawa nikomu dyktować, jak ma je przeżyć, ale Roy był jej bratem i zwyczajnie się o niego martwiła. W życiu bywały lepsze i gorsze momenty, czasem nie wychodziło wcale, ale to nie był powód do zamykania się w samotni na skraju miasta, za towarzystwo mając głównie bandę mnożących się ponad miarę królików. Chciała dla niego dobrze, a tymczasem on wciąż każde jej słowo traktował tak, jakby wciąż miała dziesięć lat i próbowała wytłumaczyć, dlaczego rzuciła go dziewczyna, choć o związkach nie miała bladego pojęcia. To drażniło, a cierpliwości nigdy nie miała zbyt wiele i każdą ze sprzeczek musiała odreagować.
OdpowiedzUsuńPewnie wkroczyła do BnB, od progu krótkim skinięciem głowy witając paru kolegów ojca grającą w karty przy stoliku w kącie pomieszczenia. Zignorowała podekscytowane nawoływania grupki małolatów czekających na kolejną dawkę opowieści z jej dzikich wojaży po świecie i odeszła do kontuaru, za którym stał jego właściciel. Poczekała, aż Ian postawi przed nią zamówione piwo. Pochwyciła butelkę, odwróciła się plecami do lady i dopiero teraz powiodła wzrokiem po zebranych tego wieczoru w barze. O mały włos nie zakrztusiła się alkoholem, gdy w ciemnym kącie dostrzegła znajomą sylwetkę i tylko czyjaś solidna dłoń cudem wybawiła ją od padnięcia trupem. Nie zwróciła jednak na nią większej uwagi, zbyt skupiona na brunecie w kącie. Długą chwilę przyglądała mu się uważnie, przekonana, że wyobraźnia płata jej mało zabawne figle, ale gdy przecisnęła się wreszcie do jego stolika, wiedziała już, że się nie pomyliła. Wciąż zaskoczona odstawiła butelkę na blat, samej opadając na krzesło naprzeciw Ripleya.
― Przyleciałeś zabrać mnie wreszcie do tego twojego Paryża? ― rzuciła swobodnie, nie mając kłopocząc się zwyczajowymi grzecznościami. Upiła kolejny łyk piwa i uśmiechnęła się zawadiacko do swojego towarzysza. Wiedziała, że to nieprawda. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek wspominała mu, skąd dokładnie pochodzi, Tom nie mógł więc wiedzieć, gdzie jej szukać, a co za tym idzie na pewno nie przybył tu ze względu na nią. Niemniej ciekawiło ją, co taki człowiek jak on robi na takim zadupiu jak Mount Cartier.
[Wybacz mi czas oczekiwania i jakość tego odpisu, obiecuję, że następny będzie już szybszy i lepszy. A jakbyś była ciekawa, to zaczęcie na HK już się powoli pisze, do końca tygodnia (no, +/- dwa dni) powinno pojawić się pod kartą Vincenta.]
UsuńMysie