A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie

I want to satisfy the undisclosed desires in your heart

Sophie Brown

28 lat bizneswoman FC: Doutzen Kroes


- Wyjdziesz za mnie?- słowa te tak nagle i niespodziewanie rozniosły się echem po wielkiej, oszklonej sali konferencyjno- bankietowej, że Sophie zakręciło się w głowie, a zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Spojrzała z mieszaniną przerażenia i zaskoczenia na klęczącego przed nią  z bukietem róż i diamentowym pierścionkiem mężczyznę. Co prawda byli w związku od dwóch lat, ale nawet po tym całkiem długim czasie nie poczuła przemożnej chęci spędzenia z nim reszty życia. Podniosła zielone oczy omiatając wzrokiem wszystkich zebranych. Szefowie współpracujących z nią firm, odziani w dopasowane co do cala garnitury i świecące na nadgarstkach zegarki rolex, szczerzyli swoje śnieżnobiałe zęby i kiwali z aprobatą głową, jakby gratulując jej tak dobrej partii. Jej współpracownicy uśmiechali się promiennie zaglądając jeden drugiemu przez ramię na diamentowy pierścionek, by oszacować jego wartość, jakby miał być wyznacznikiem siły uczucia oświadczającego się mężczyzny. Sekretarki trzymały się za ręce, a ich twarze nabrały koloru żywej czerwieni jakby wstrzymywały oddech przed decydującym momentem.  Na końcu jej wzrok powędrował do mamy, która wyjęła haftowaną, błękitną chusteczkę i zgiąwszy ją uprzednio w trójkąt ocierała łzy z kącików oczu. Sophie poczuła nieprzyjemne ukucie w okolicy serca, wzięła głęboki oddech i oblizała nerwowo usta patrząc w szare oczy swojej rodzicielki, które wręcz błagały ją, by powiedziała oficjalne „tak”. Po śmierci męża pani Brown robiła wszystko, by wydać córkę za mąż, jakby panicznie bała się, że ta pozbawi ją wnucząt na stare lata. Jednak Sophie, szefowa firmy BioTech&DNA, pomimo tego że czuła na karku gorący oddech upływającego czasu, nie była gotowa do małżeństwa. Wciąż szukała tej mitycznej, rozpalającej zmysły miłości i od dwóch lat nie odczuła nawet iskry powoli godząc się z faktem, iż związek ten jest rozsądną decyzją, a nie szaleńczą miłością.  Poprawiła szarą, ołówkową spódnicę  po czym splotła ze sobą dłonie wracając wzrokiem do klęczącego mężczyzny, który z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi, a dłoń dzierżąca pierścionek zadrżała od wysiłku. Otworzyła różane usta szykując odpowiedź lecz wydobył się z nich tylko bliżej nieokreślony dźwięk, co zaskoczyło nawet ją samą. Odchrząknęła, a odgłos ten rozniósł się echem po sali, w której wszyscy z napięciem czekali na jej słowa.
- Tak...tak, wyjdę za ciebie- odparła. Potem wszystko działo się tak szybko, że nie pamiętała nic poza chłodnym dotykiem szlachetnego metalu wciśniętego jej na palec serdeczny. 

Ślub zbliżał się wielkimi krokami, a z każdym tygodniem panna Brown  miała coraz większe wątpliwości co do słuszności swej decyzji. Chciała uciec od tematu dodatków weselnych, sukienek druhen, muzyki na pierwszy taniec i całego tego kramu oddając się kompletnie pracy w korporacji, aż pewnego dnia... 

- Wyjeżdżam- oświadczyła narzeczonemu stawiając dwie wielkie walizki przy drzwiach wejściowych i zawieszając na ramieniu gitarę, która przeleżała w kącie od czasu college’u. - Muszę odpocząć od pracy i przemyśleć kilka rzeczy, na spokojnie, w samotności. Sprawami firmy pod moją nieobecność zajmie się Odetta, ma moje pełnomocnictwo - odpowiedziała i zerknęła na narzeczonego posyłając mu przepraszający uśmiech. 
- Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Jesteś szefową, a nasze wesele…nasze plany…nie możesz teraz od tak sobie wyjechać- obruszył się mężczyzna bogato gestykulując dłońmi. 
- Jadę tylko na miesiąc, do rodzinnej miejscowości Collete, mojej przyjaciółki ze studiów. Wrócę zanim się obejrzysz-  ostatnie słowa dorzuciła jakby od niechcenia, jakby nic się nie stało, jakby to był wyjazd do spa czy uzdrowiska, tak oczywisty i nic nie znaczący dla trwałości ich związku. Uśmiechnęła się do narzeczonego, ucałowała go w policzek po czym odwróciła się na pięcie chwytając walizki i opuszczając apartament. 
W taki sposób panna Brown trafiła  za namową swojej najlepszej przyjaciółki do Mount Cartier. Jak stwierdziła, nie ma lepszego miejsca na świecie, by odciąć się od wszystkiego co dręczy ludzką duszę . Sophie jest  w mieście nowa, obca i wyczuwa na sobie ciekawskie spojrzenia miejscowych. Nie zna tutaj nikogo i nie bardzo wchodzi w interakcje z mieszkańcami bojąc się odrzucenia jak i nie chcąc burzyć ich spokoju. Stara radzić sobie sama co przychodzi jej z niemałą trudnością, bo jak wykształcona kobieta biznesu ma sobie poradzić z rąbaniem drewna do kominka?

----------------------------------------------
Cześć i czołem! Sophie jest chojrak w wielkim mieście i niemota w Mount Cartier( ale się do tego nie przyzna). Chodź  na początku sprawiać może wrażenie wyniosłej i zimnej kobiety, to w rzeczywistości ma złote serce.Tytuł: Muse-undisclosed desires Tyle słowem wstępu. Kochani, zapraszam do wątków :)

29 komentarzy:

  1. (Narzucę się, bardzo się narzucę, bo bardzo ją chcę (i niech to starczy Ci za wszystkie pochlebstwa świata, bo nie jestem w tym dobra). Porywamy z Jackiem na wątek, obowiązkowo! <3 I zapraszamy na e-mail, bo chcemy się podzielić swoim pomysłem. :D)

    nothingetsforgiven@gmail.com

    JACK ROGERS

    OdpowiedzUsuń
  2. Najchętniej to bym po prostu przybiła Ci piątkę, bo z tego co się orientuję (a raczej znam wszystkie karty... :D) to kart w postaci opowiadania z dialogami nie ma tu praktycznie wcale. Tylko u mojej Vivan jest podobny motyw zastosowany, dlatego wielki, wirtualne pięć dla Ciebie! :D
    Bardzo ładna ta Twoja Sophie, nic więc dziwnego, że jakiś mężczyzna zdecydował się jej oświadczyć, tym bardziej, że niczego jej nie brakuje - ani urody, ani stabilności finansowej, ani odwagi, bo trzeba mieć jej całkiem sporo, by tylko z rozsądku zgodzić się na ślub. Jej narzeczony sprytnie to trochę zrobił, bo powiedzieć "nie" w takim miejscu, to jak wywołać skandal, o którym mówiłoby się jeszcze bardzo długo nie tylko w jej firmie. :D Dobrze rozumiem, że to rodzinny biznes przekazywany z pokolenia na pokolenie? Biedna chyba wcześnie musiała być wciśnięta w ten wielki świat biznesu, ale dobrze, wybrała sobie świetne miejsce na odpoczynek! Jestem pewna, że wcale nie wyjedzie stąd po miesiącu, a drewna to jej niejeden facet chętnie narąbie i przyniesie do domku <3 Pogoda niby coraz lepsza, ale nie ma to jak w deszczowy dzień rozpalić w kominku i poczytać książkę w zaciszu małego domku w zapomnianej wiosce :D
    Duuużo, dużo ciekawych wątków życzę, a w razie czego to zapraszam do której mojej panny, bo chyba i z Sol, i z Viv mogłyby się dogadać. ;)

    Vivian & Solane

    OdpowiedzUsuń
  3. [Tak długo czekałam, nareszcie jesteś, choć do Ferrana szybko <333333 A tak w ogóle to ona jest cudowna, a biotech? To chyba nie z przypadku :D Reszta słodzenia na mailu :*]

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  4. [Hej! :)
    Bardzo spodobała mi się Twoja karta. Niby dość krótkie opowiadanie, jednak wyraża dość sporo o samej postaci.
    Życzę udanej zabawy na blogu i jakbyś miała chęć, to zapraszam do siebie po wątek :)]
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  5. [Kocham Cię ♥]

    D. Marshall

    OdpowiedzUsuń
  6. [Cześć. :)
    Podoba mi się sposób w jaki została napisana karta, a zdjęcie świetnie dobrane. Przyznam się, że nie mogę oderwać od niej wzroku, chociaż już kilka rzazy próbowałam. :> Dobrej zabawy życzę.]

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  7. [Bardzo fajnie napisana karta :D Uśmiech tej pani jest niezwykle uroczy! Życzę Ci udanej zabawy, wielu owocnych wątków, a przede wszystkim niekończących się pokładów weny! :)]

    Scarlett

    OdpowiedzUsuń
  8. Wiesz, na dobrą sprawę u Vivian są dwie możliwości:
    1) znają się z Vancouver (jakaś impreza firmowa i Sophie przyjechała do Vancouver i po prostu poznałyby się na mieście/w butiku do którego Sophie by zajrzała; ewentualnie bankiet charytatywny na który obie miałyby zaproszenia i pojawiłyby się, a tam od stania razem przy barze po drinka do gadania o swoich firmach przy stoliku to już niedaleka droga). Kontakt byłby raczej sporadyczny, gdy któraś byłaby akurat w miejscu pobytu tej drugiej (u Viv to Vancouver; nie doczytałam chyba gdzie dokładnie Sophie mieszkała i ma firmę...), a teraz mogłoby być małe zaskoczenie, gdy ze wszystkich miejsc na ziemi obie wybrałyby akurat to na urlop - dla jednej chciany, dla drugiej nie. Vivian ma o tyle łatwiej, że się tu wychowała, ale też ją wytykają palcami za stare sprawy. :D
    2) Nie spotkały się i startujemy faktycznie od zera, a za punkt zapalny można sobie obrać a) kościół - jeśli Sophie jest religijna, bo tam Vivian mogłaby po mszy spróbować ją uratować przed ciekawskimi staruszkami, bo w końcu już po lepszym gatunkowo płaszczu i eleganckim ubiorze wiedziałaby, że dziewczyna jest przyjezdną; b) bar Iana - Vivian zdarza się tam uciekać przed matką, zna oczywiście stałych bywalców i właściwie wszystkich mężczyzn, którzy się tam przewijają, więc też mogłaby pomóc Sophie z jakimś natrętem albo po prostu mogłyby usiąść obok siebie przy barze i właśnie po droższym zegarku czy biżuterii zorientować się, że obie są z tego bogatszego światka biznesu. ;)
    Ogółem chyba Viv brakuje trochę znajomych, szczególnie damskich, więc chętnie przygarniemy pozytywną relację, bo swoje miłosne zawirowania ona też ma i jest o czym rozmawiać przy winie. ;)

    Vivian

    OdpowiedzUsuń
  9. Zawsze uważał, że radzi sobie świetnie, egzystując wśród drzew lasu Quicame – jeszcze rok temu mógłby się zastanowić nad sobą, jednak teraz, kiedy sam powstrzymywał ogromne napady agresji i chęć sięgania po kolejną butelkę rumu w barze u Iana, był przekonany, że nie potrzebuje żadnych, dodatkowych rad. Nie tłukł już talerzy, zaczynał całkiem normalnie spać, a ilość alkoholu z jednej butelki ograniczył do kilku szklanek dziennie. Według niego wszystko było w porządku – według osób trzecich, Kayser powinien uczęszczać na jakieś porządne terapie, nim oszaleje sam ze sobą. Wprawdzie, nadal nie był tym Ferranem, co dekadę temu; wciąż trzymał się na uboczu, ordynarnie reagując na każdorazowe naruszenie prywatności – wystarczyło, żeby ktoś trącił go przypadkowo ramieniem, by stracił panowanie nad każdą częścią swojego ciała, włącznie z mózgiem. A nie daj Boże, aby na salony wkroczył temat jego przeszłości! O niej absolutnie nie potrafił rozmawiać... ale tego wszyscy byli świadomi, bowiem z udziałem pana leśniczego nie raz rozpętała się sroga awantura. Plotki były wszędzie i dotyczyły każdego, a ich źródło znajdowało się przy jednym z najbardziej obleganych miejsc przez bezbronne dewotki – przy koście; przed mszą, albo i po, gdzie moherowe berety zatrzymywały się na moment, by w ramach rozrywki wypuścić na wieś świeżą pocztę pantoflową, i dołożyć mieszkańcom kolejnego rąbka historii, której nie byli nawet świadomi. Kayser dobrze wiedział, że na jego temat krąży milion opowieści; niektóre nawet ciekawe, inne nader przekoloryzowane, absolutnie nie trzymające się kupy. To zadziwiające, że sąsiadki potrafiły tyle nadawać na jego temat, a żadna nie pojawiła się u progu drzwi na zapoznawczą filiżankę herbaty. Choć to naprawdę dobrze, bo dzięki takiej, a nie innej reputacji, Ferran nie musiał się obawiać, że za moment jedna z drugą wparują do leśniczówki z garnkiem obiadu i zaczną pieczołowicie go niańczyć, że jaki to on biedy bohater, skrzywdzony przez okrutny los. Oszalałby, spakował manatki i wyjechał na drugi koniec świata. Ale to fakt, że w każdej z wymyślonych fantazji kryje się ziarenko prawy. Do mężczyzny przylgnęła łatka agresywnego nie bez przyczyny, wielokrotnie bowiem zdążył już udowodnić, że potrafi być nieobliczalnym stworzeniem, odpowiednio trudnym do ujarzmienia. Czy to w sklepie u Marchandów, czy to w barze u Iana, kiedy złapał za fraki jednego z mieszkańców, gdy ten nacisnął na jego odcisk, czy w każdej sytuacji, kiedy gwałtownie unosił ton, plując wściekle na rozmówcę z tymi rozpalonymi ognikami w oczach. Było kilku świadków, którzy mogli to potwierdzić, choć nie przez to nie zaprzeczał tym wszystkim plotkom, a dlatego, że słowa osób trzecich nie miały dla niego żadnego znaczenia. Mogli opisać go tysiącem epitetów, dorabiać sobie bujne historie, besztać, śmiać się – to go nie ruszało. Ruszały go natomiast własne, cholernie złe wspomnienia, będące niczym tykająca bomba, i kontakt fizyczny w złych zamiarach. Jedno nieuzasadnione szturchnięcie i detonator rozsadzał w nim pocisk obłędu na tyle, że mógłby się zamachnąć i zdzielić w twarz nie patrząc nawet kogo. Pogwałcanie przestrzeni osobistej działało na Ferrana, jak płachta na byka, a tym bardziej, jeśli wcześniej miał w ustach alkohol. Dlatego na co dzień siedział w tej leśniczówce, bo tam mógł być spokojny, a w razie ewentualnych problemów, zrobić krzywdę tylko i wyłącznie sobie. Niemniej jednak, w roli opiekuna lasu sprawował się świetnie, bo mieszkańcy na bieżąco byli informowani o błąkających się w okolicy zwierzętach, którym przy okazji także nie brakowało pożywienia i wody, bo Ferran regularnie uzupełniał rozstawione wśród wysokich świerków paśniki. Poświęcał się tej pracy tak, jak poświęcał się niegdyś wojnie, i to dlatego wracał małymi krokami do normalności. Bo tylko zajęcie się czymś innym mogło sprawić, że mężczyzna uwolni się od echa minionych dni... Albo zajęcie się kimś, jak zwykła powtarzać jego babka. No, tylko że zajęcie się kimś graniczyło w jego żywocie z cudem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miniony tydzień zapewnił mieszkańcom tutejszej wioski spokojną pogodę. Po ostatniej wichurze ostały się tylko chmurki, cyklicznie przemykające po blado-błękitnym sklepieniu; słońce skrywało się od czasu do czasu za gęstymi fałdkami, rzucając rozłożysty cień na pobliskie drzewa, ale po chwili znów wyglądało, dekorując jaskrawymi promieniami gęstwinę mchu, otulającą chłodną wciąż ziemię. Las budził się do życia, nawet pierwsze przebiśniegi pojawiły się w maleńkich grządkach; ich białawe dzwoneczki silnie kontrastowały z ciemnozielonym tłem leśnej ściółki. Nie brakowało także kowalików czarnogłowych, których trzepot skrzydeł niósł się echem po całym zagajniku, jakim mężczyzna aktualnie podążał. Wciąż napawał się tym nieskażonym powietrzem, mimo że robił to co drugi dzień od niecałego już roku. Być może powinien był się w końcu przyzwyczaić, aczkolwiek jeden rok nie był w stanie naprawić sześciu lat życia z piaskiem w tchawicy, nawet, jeśli teraz na łonie natury spędzał niemalże cały swój czas. W krtani, po dziś dzień, odczuwał niekomfortowe drapanie, choć nie był pewien, czy to za sprawą afgańskiego kurzu, czy jednak nadmiaru alkoholu, który przepalił mu przełyk. Ale dziś był czysty, jeżeli mowa o libacji z udziałem trunków wysokoprocentowych, bo pomocnik od rana jęczał mu nad uchem, że do lasu przyjdzie ta nowa blondyna, coby narąbać sobie do chaty drewna. Był to moment, w którym Kayser pierwszy raz w tym tygodniu parsknął gromkim śmiechem, i nawet teraz, jak szedł już na miejsce, by jak zawsze nadzorować wycinkę, wciąż nie dowierzał, że panna z miasta postanowiła sama przytargać siekierę i poćwiartować szerokie konary drzew. Na litość Boską! Całe miasteczko huczało o nowej atrakcyjnej – jak to powiedział stary Smith spod baru – kobiecie, która przyjechała do Mount Cartier z niewiadomych powodów. Plotki głosiły, że to przyjaciółka tej radosnej Colette, która wyruszyła w wielki świat do Montrealu na studia, i tyle jej w mieścinie widzieli; nowa mieszkała podobno w jej chatce. Ale Colette to Ferran akurat pamiętał, bo swego czasu, nim wyjechał do Cold Lake w Albercie na służbę, oboje tańczyli w Domu Kultury na obchodach Canada Day i tamtego wieczoru Cole zgubiła ulubioną bransoletkę, którą Kayser znalazł na drugi dzień. Był jednak sceptycznie nastawiony do nowej – tak, jak do każdego przyjezdnego – bo jeszcze się nie zdarzyło, by którekolwiek z przybyłych nie unosiło się pustą, przerysowaną dumą.
      Szedł spokojnie, z dłońmi schowanymi w kieszenie spranych jeansów – na jednej wciąż widniał opatrunek, a drugą zdobiły już tylko gojące się, cięte rany, które ostatnio pozyskał – i w granatowym oficerskim swetrze, z kieszenią na przedzie, z której wystawała tylko skuwka długopisu, i w której oznaczał się prostokątny notesik. Jego twarz spowijały ostre rysy i uwydatnione z natury kości policzkowe; pukielki blond włosów unosiły się niemrawo w objęciach prawie niewyczuwalnych podmuchów wiatru, a błękitne tęczówki błyszczały w promieniach wiosennego słońca. Ciemne, blade wzory dekorowały jego twarz, gdy gałęzie wysokich drzew, rzucały na nią cyklicznie swój cień.
      Dotarłszy do ścinki i kobiety, która wymachiwała siekierą na prawo i lewo, oparł się ramieniem o szorstką fakturę kory jednego ze świerków. Obserwował ją w milczeniu. Każdy ruch, niecelny strzał i lekko zabawną frustrację, gdy ostrze siekiery niespodziewanie zsuwało się po owalnym kształcie konaru. Pod nosem mężczyzny pojawił się na moment krótki uśmiech, jednak nie był pewien, czy powinien pozwalać na tą katorgę, którą prezentowała swym mięśniom. Przecież zaraz naderwie sobie jakieś ścięgno! Pokiwał lekko głowo, nie ruszając się mimo wszystko z miejsca.
      — Zaraz zgubi pani głowicę — rzekł głośniej, acz tylko na tyle, by kobieta zdołała go usłyszeć — A samym trzonkiem drzewa pociąć się nie da.

      trochę chory na głowę Ferran Kayser i jego autorka, której cieszy się mordka

      Usuń
  10. [Cześć. Witam ciepło na blogu. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić w naszym gronie. Oraz że zostaniesz na długo :)
    Wielu wątków oraz weny. W razie chęci to zapraszam do siebie. Może coś wymyślimy?]

    Martin

    OdpowiedzUsuń
  11. Ferran dorastał w Mount Cartier – dzięki Bogu, że miał wyrozumiałych dziadków, bowiem skończyłby w bidulu, gdy po urodzeniu postanowiono go porzucić. Wioska więc nie była mu obca, tutejsi ludzie również, mimo że przez dwanaście lat jego nieobecności naprawdę wiele się zmieniło. Jednak tutaj poznawał życie; przeżywał pierwsze chwile szczęścia, momenty rozpaczy, i uczył się wszelkich, potrzebnych czynności, by nie zginąć, jeśli przyjdzie mu kiedykolwiek zawalczyć o przetrwanie. Nigdy nie miał potrzeby poznać biologicznych rodziców. Nie istnieli dla niego, byli tylko widmem – ojciec dawcą plemników, a matka ich biorcą. Nie mieli dla niego żadnego, emocjonalnego znaczenia, dlatego Ferran nigdy nie prosił dziadków o wyjaśnienia i nie pytał ich dlaczego. Oni zaś wiedzieli, by nie poruszać tego tematu dopóki, dopóty mężczyzna sam się o niego nie upomni, mimo że chcieli mu powiedzieć, albo raczej złożyć uzasadnienie w ramach obrony ich zachowania. Matka wydzwaniała, oni czekali aż przybędzie mu lat, z nadzieją, że zapyta. Ale nigdy tego nie zrobił, bo drygu do relacji międzyludzkich nie miał już od urodzenia, mimo że za dzieciaka był radosnym chłopcem. Po prostu ich nienawidził, i nienawiść tę okazał, gdy wróciwszy na przepustkę, stanął z nimi twarzą w twarz. Przyjechali niespodziewanie, nawet Arkady i Valeria nie byli przygotowani, toteż starsza kobieta biegała po kuchni, chcąc przygotować podpitej córce i zięciowi jakikolwiek obiad, gdyż ta nigdy nie umiała gotować – ba! W ogóle nie pchała się do roboty, żyjąc z zasiłków i innych benefitów. Ale nie było na nią rady, bo odkąd zadała się z miejscowymi żulami w Churchill, porzucając studia na rzecz głupoty, stoczyła się do ich wspólnego rynsztoku, mieszczącego się w starej budzie za sklepem monopolowym; prawdopodobnie tam Ferrana poczęto. Mężczyzna dowiedział się tego przez absolutny przypadek, i natknąwszy się na nich w progu rodzinnej leśniczówki, cały aż zawrzał, przypominając sobie słowa byłej sąsiadki. Wystarczyła jedna, ulotna chwila, jak z biologicznym ojcem dopadli sobie do gardeł, wszczynając potężną awanturę na ganku drewnianej chaty. Pięść goniła pięść, a krzyk matki niósł się echem po najbliższej połaci lasu. Za moment zjawił się tutejszy stróż, a później i policja, którą wezwano z Churchill. Wszyscy, prócz dziadków, zostali skuci w kajdanki i trywialnie przyciśnięci do nagrzanej od słońca ziemi, a następnie zabrani na komisariat, gdzie zapadły ostateczne decyzje. Ferran uniknął problemów, ze względu na biologicznych rodziców, którzy znajdowali się pod wpływem alkoholu, i którym została przypisana cała wina, wraz z zakazem zbliżania się. Musiał jednak wybłagać mundurowych, by pozostawili jego kartotekę czystą – inaczej nie wyjechałby na misję, bo cała awantura rozegrała się dwa miesiące przed wylotem do Afganistanu.
    W Mount Cartier dorastał, jednak wychował się dopiero w armii lotniczej, której służył od dwudziestego roku życia. To w murach jednostki poczuł na własnej skórze czym jest prawdziwy ból, jakie skutki przynosi stres, i ile wysiłku trzeba włożyć, by wysprzątać na błysk kantynę. Przez pierwsze dwa lata był nikim. Besztano go jak psa i mieszano z błotem, wielokrotnie spluwając pod nogi, a w gorszych przypadkach nawet szarpiąc. Były momenty, że chciał się poddać i wrócić do spokojnej wioski, ukrytej w głębi lasu, jednak wewnętrzny głos kazał mu wziąć się w garść i wyrzucić z myśli biała flagę. Nie mógł skapitulować. Był przecież żołnierzem, uosobieniem bohatera, wybranym spośród wielu innych kandydatów. Często powtarzał sobie takie zdania, by nie wyjść z siebie, i po pewnym czasie z każdej docinki wyższych stopniem żołnierzy, pozyskiwał tylko siłę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale nie wierzył w cuda... I bardzo dobrze! Bo nowa pani miastowa nie różniła się niczym, od reszty wymuskanych panienek, które przyjeżdżały do Mount Cartier w celach relaksacyjnych, a następnie wyjeżdżały, z grymasem na twarzy przeklinając mieścinę jak diabli, bowiem nie poradziły sobie z prostymi czynnościami, dającymi szansę na przetrwanie. Mężczyzna wiedział, że jasnowłosa nie była pierwszą i ostatnią, ale niech to jasny szlag trafi – w białych bucikach do lasu? Czy ten świat oszalał? Jeśli tak wygląda cywilizacja to oby trzymała się z daleka od tej wiochy, bo lepsze błoto przed gankiem, niżeli ludzie bez mózgu.
      Nie odezwał się, kiedy kobieta postanowiła pokazać, że wie lepiej. Nie był jasnowidzem, ale leśniczym, zatem wiedział, jak do cholery trzyma się siekierę, by nie zgubić ostrej głowicy. Splótł ręce na wysokości klatki piersiowej i postanowił dać kilka bardzo nieśpiesznych kroków w jej kierunku. Szedł wyprostowany, z klatką wypiętą lekko w przód.
      — Jeśli tak się u was w cywilizowanym mieście mówi na leśniczego, to tak – robię za leśny monitoring — odpowiedział, lustrując ją wzgardliwym spojrzeniem. Prychnął krótko na resztę jej słów. — Zdaje się, że nie umie pani uderzać siekierą. Byłbym więc idiotą, gdybym założył, że zdoła pani przenieść drzewo z korzeniami, albo że zdoła pani przenieść cokolwiek innego, niż własne ego.
      Obszedł z wolna pień, po czym złapał wbitą w niego głowicę, na której zacisnął kurczowo palce. Szarpnął energicznie ramieniem, wyciągając ostrze, które od razu wbił w trzon, następnie z większą siłą uderzając nim kilkakrotnie o pień. Siekiera była gotowa do dalszego użytkowania, jednak Ferran nabił ją na drewno, podnosząc spojrzenie na twarz kobiety.
      — Będę jednak tak miły i udzielę pani trzech wskazówek. Po pierwsze, nie dostanie tu pani wybielacza — wskazał na buty — Po drugie, starczy to pani na jakieś osiem godzin palenia w kominku — tym razem wskazał na koszyk wiklinowy.
      Gdzieś w kąciku jego ust pojawiło się widmo prześmiewczego uśmieszku, ale zachowania przyjezdnych były nie tylko zabawne, ale potężnie żenujące. Jeszcze gdyby okazali odrobinę skruchy i nie unosili się dumą, istniałaby szansa, by pozostały im z Mount Cartier także te dobre wspomnienia. Ponownie splótł dłonie na wysokości klatki, dając kilka pewnych kroków w stronę sylwetki kobiety, przed którą zatrzymał się niecałe półtorej metra.
      — Po trzecie, radziłbym uważać... — słowa wybrzmiały niczym poważna groźba — Na skunksy.
      Jego usta uniosły się w sztucznym uśmiechu, który po chwili powrócił do antypatycznego wyrazu. Zaraz odwrócił się jednak i podszedł do sągu drewna, z którego niewiele ubyło od ostatniej dostawy. Musiał jednak na bieżąco odnotowywać stan drewna dostępnego dla mieszkańców i to też zrobił, wyciągnąwszy długopis z notesem, na którym zapisał tylko sobie znane cyferki.

      Ferran Kayser

      Usuń
  12. [Zastanawiam się nad wątkiem dla nas, skoro tak bez żadnego powiązania nie lubisz... Może to co do tej pory ustaliłyśmy + jakaś więź rodzinna w sumie, żeby bardziej skomplikować? Oczywiście ze zmarlą żoną Declana. Co Ty na to?
    Ps. Piszę tutaj, bo mam jakiś problem z internetem i nie wszystkie aplikacje mi poprawnie działają <3]

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  13. Decyzję o wyjeździe z Mount Cartier podjął wcześnie, bo nie zaczął nawet dobrze szkoły, a już wiedział, w jaki zawód chciałby się wcisnąć za te kilkanaście lat. Wierzył, że mu się uda, mimo że wioska zabijała wszelkie ambicje, a w pobliżu nie było żadnej jednostki, do której mógłby swobodnie wstąpić. Już od dziecka miał przeświadczenie, że nie posiadał w życiu nic co mógłby stracić; od dziecka więc czuł potrzebę poświęcenia się w imię czegoś, co niektórzy nazywali powołaniem inni pasją. I zdobył to, gdy w wieku dwudziestu lat wysiadł z autobusu w mieście Cold Lake, w prowincji Alberta, przed murami jednostki lotniczej, do której został zaciągnięty jako ochotnik. Głupi Kayser jeszcze wtedy nie wiedział w co się pakuje, a kiedy zdał sobie sprawę, jak bardzo przechlapana jest służba w armii, nie było już szans na powrót. I pierwsze lata, nim zdobył ten cholerny stopień podporucznika, były istną katorgą, acz z drugiej strony, stanowiły jedną z najsolidniejszych lekcji życiowych, jakich kiedykolwiek mógłby doświadczyć. Nigdzie indziej nie nauczyłby się upadać z tak głuchym hukiem i podnosić ze stokroć większym grzmotem. Dlatego nigdy nie gdybał co by było gdyby, a tym samym nie wracał do wspomnień, bo powrócił, by znaleźć się w tym miejscu, w którym wspomnienia miały zupełnie inne zabarwienie; te z Mount Cartier były piękne, dlatego postawił uciec właśnie tutaj, do miejsca, które kojarzyło mu się tylko z przyjemnymi chwilami, bowiem ich aura była w stanie przyćmić tą podłą, która pokrywała reminiscencje ostatnich lat. Ale jedno jest pewne – gdyby zmuszony był do podjęcia takich samych decyzji – podjąłby się tego raz jeszcze. Raz jeszcze poznałby Lumę, choć tylko po to by ją stracić i tylko po to, by nie zgadzać się na powrót z misji po dwóch latach. Raz jeszcze, za namową Luke'a, wsiadłby do drugiego auta, tylko po to, by dzięki jego śmierci przeżyć. I raz jeszcze uratowałby życie jego bratu, tylko po to, by widzieć jak szczęśliwie obejmuje narzeczoną na wojskowym lotnisku, wraz z nowo narodzoną latoroślą, u której stawił się jako świadek chrztu. Raz, kurwa, jeszcze zrobiłby to dla nich, by widzieć, jak cholernym szczęściem emanują, tworząc tak ciepłą rodzinę, której nigdy nie było dane mu mieć. Bo chociaż był aroganckim bucem i wielką kupą mięcha, to kiedyś poświęcił się dla innych.Nie dla siebie. Ale nikt o tym nie wiedział, bo mało kto rozumiał jego zachowania; mało kto był w stanie zrozumieć wydarzenia w jakich brał udział, a które ukształtowały jego osobowość. Mógł opowiadać o tym, jak dzielnie służył, jak walczył w progach pustynnej krainy, ale co z tego? To były tylko słowa, nijak nie odzwierciedlające tego, co wtedy czuł; tego, co przeżywał, gdy nacisnął spust odbierając życie pierwszemu człowiekowi, i tego jak z czasem przestał zwracać uwagę na tą błahą, stale rosnącą statystykę. Choćby opisywał te wydarzenia najpiękniejszymi wyrazami, zaciągniętymi z najbogatszego słownika, nikt nie poczułby tego strachu, który przeszył go, gdy lecąc myśliwcem nad ziemią z prędkością godną śmierci, był ostrzeliwany przez jednostki naziemne. Bo wtedy czuł, jak kostucha zagląda mu przez szybę kokpitu, a nikt, kto nigdy nie stanął na granicy życia, nie był w stanie zrozumieć, jak to jest otrzeć się o śmierć. Żaden człowiek nie potrafił również pojąć tego, że można ocierać się o nią non stop. A w tych okolicznościach żył sześć lat. Bez przerwy. Nieustannie czując niebezpieczeństwo; stale przebywając w świecie, w którym nie można nikomu ufać; ciągle walcząc o przetrwanie i nieustannie obserwując, jak te cholerne demony wojny pochłaniają jego przyjaciół i niewinnych. Skąd miał czerpać radość, jeśli dookoła było tyle złego? Z czego miał cieszyć się teraz? Pewnie z tego, że przeżył, ale co mu po tym życiu, skoro nie jest już człowiekiem, tylko jakąś otępiałą maszyną. Co mu po tym życiu, skoro wystarczy jeden jedyny błąd, by wyrządził komuś krzywdę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmieniał się z dnia na dzień, znajdując szczęście tylko pod sklepieniem nieba, gdzie wirował pośród chmur w kokpicie wojskowego myśliwca, gdy wreszcie dane mu było zasiąść za sterem. Jego dusza umierała powoli, odchodząc ostatecznie na jednej z pustyń Afganistanu. Wyjazd zmienił wszystko – jego życie, jego charakter i jego wartości. Zabił go od środka. Kim jest teraz? Jakimś pustym, wyssanym ze szczęścia wrakiem. Nie panującym nad agresją, nie potrafiącym się cieszyć, ordynarnie bezwzględnym facetem, a może i nawet bestią, bo jak zwał, tak zwał. Kiedyś stale mu powtarzano, że czuwa nad nim anioł stróż – gdzie więc do cholery był, kiedy naprawdę go potrzebował?
      Ale pierwszy raz spotkał się ze stwierdzeniem, że jest narcyzem. Było to czymś niewątpliwie nowym, czego doświadczył na przestrzeni ostatniego roku, bowiem określano go różnymi epitetami, ale słowo narcyz jeszcze nie miało okazji paść nawet w najbardziej skrajnych przypadkach. To niesamowite. Kobieta mogła być więc pewna, że Ferran dobrze zapamięta ją, jako tą, która odkryła w nim nową, nigdy nie zauważaną cechę. Niebywałe, że mężczyzna wciąż coraz bardziej poznawał siebie, ilekroć przyszło mu spotkać jakiegoś cywilizowanego człowieka.
      — Jeśli kiedyś pokaże pani klasę, to spotka pani dżentelmena — rzekł krótko nawet na nią nie spoglądając. Sunął długopisem po notesie, który spoczywał na jego dłoni, zerkając co chwilę w kierunku drzew, bo na niektórych wybite były cyfry. Zaczynał ją stopniowo ignorować, jak każdego, kto nie miał dla niego żadnego znaczenia. Zapewne minie kilka dni, a kobieta wróci do swojej cudownej, miejskiej krainy tak, jak prawie każdy przyjezdny – nie było więc sensu zawracać sobie głowy, a tym bardziej silić się na zaimponowanie. Zresztą, naprawił jej siekierę, a nie usłyszał żadnego dziękuje; chciała, by ktoś pomógł jej z rąbaniem drewna, a nawet nie zdołała poprosić, czy też zapytać – czy to na pewno jemu brakowało manier?
      — A siekierę może pani zabrać ze sobą. Mnie następna do kolekcji nie jest potrzebna — wyjaśnił, wsuwając notes wraz z długopisem w kieszeń swetra. Nie zamierzał nic zwracać, bo nie zamierzał nic zabierać, tym bardziej kolejnej siekiery. Zaraz jednak dał krok w kierunku pnia, by wyjąć z niego siekierę, a z nierównych kawałków porąbanego drewna, połupać nieco mniejszych trzask.
      — Zalecałbym zabranie ze sobą garści szczap na opał — podszedłszy do kobiety, wręczył jej małe, pozbawione kory, kawałki drewna — Szybciej rozpali pani ogień.

      Ferran Kayser <3

      Usuń
  14. Były takie dni, które zlewały się w jeden, kiedy Declan nie był w stanie odróżnić ich od siebie, ponieważ wszystko co w ciągu ich trwania robił, było ciągle takie same. Każdy jeden wyglądał identycznie… Czasami były też dni, podczas których miał wrażenie, że to tylko senny koszmar. Obudzi się o poranku w Montrealu tuż obok swojej ukochanej albo to płacz małej Madeline obudzi ich i rozpocznie się mała sprzeczka na temat tego, kogo teraz kolej, aby wstać z łóżka i przewinąć lub nakarmić małą. Niestety to nie był tylko sen, a najprawdziwsza rzeczywistość, której Declan Marhsall musiał stawić czoła. Właśnie dla niej, dla swojej córeczki, którą miał otaczać opieką, której miał się poświęcić. Dlatego zabrał ją z dużego miasta, zostawił wszystko to co mogłoby ciągnąć go w dół i pojawił się w rodzinnym Mount Cartier, którego tak bardzo nienawidził. W dodatku ukochana mateńka pomogła mu w znalezieniu, jakże ironicznej i wręcz drwiącej z niego pracy w miejscowej przychodni na stanowisku rejestratora. Miał przecież być kimś wielkim. Wcześniej ciągle to sobie powtarzał, jednak teraz nie wierzył już we własne kłamstwa, poza tym nic nie było w stanie go zmotywować wystarczająco mocno, bo mógł albo spróbować kariery albo zająć się córką. Wybór był oczywisty i bezdyskusyjny. Musiał się zająć małą Madeline najlepiej, jak potrafił, a z racji, że nie potrafił decyzja o powrocie nie była tak trudna. Najgorsze jednak w tym wszystkim było stawienie czoła rodzicom. Tłumaczenie, wyjaśnianie i przepraszanie. Nie był najlepszym synem, jakiego mogli mieć, nie mieli jednak wyboru, podobnie jak sam Declan.
    Śniegi wreszcie zaczęły topnieć, a temperatura nie była już tak bardzo przerażająca. Dlatego też korzystał z każdych przebłysków słońca i gdy tylko był w stanie, ubierał ciepło małą Maddie, pakował ją w wózek i spacerował z nią po uliczkach miasteczka, opowiadając jej szeptem wszystkie wspomnienia, które uderzały w niego z każdym kolejnym miejscem, przypominając czasem lepsze, a czasem gorsze przygody, które przeżył w małym Mount Cartier. Spacerowali tylko we dwójkę. Marshall spędzał naprawdę dużo czasu samemu z Madeline. Minęło dopiero, zaledwie lekko ponad trzy miesiące odkąd pochował Katie i spakował wszystkie swoje rzeczy i wyjechał. Nie był jeszcze gotowy na spotkania z ludźmi i opowiadanie co takiego się stało.
    Tym razem było więc dokładnie tak, jak za każdym innym razem, gdy postanowił wsadzić małą do wózka i wyjść na zewnątrz. Pomyśleć trochę i opowiedzieć córeczce kolejne to historie, jak z chłopakami wsiadali na rowery i jechali do lasu, do którego jeździć im rodzice nie pozwalali. Za każdym razem, gdy opowiadał o czymś czego nie powinien był robić zaznaczał, że ona też nie będzie mogła i ma sobie nawet nie wyobrażać, że uda jej się tak jak jemu i kolegom wymknąć spod czujnego oka rodziców. Zamierzał pilnować ją, jak swój największy skarb, którym zresztą była. Była całym jego światem, całym życiem i nie miał zamiaru pozwolić, aby przytrafiło jej się cokolwiek złego, a tym bardziej niebezpiecznego.

    Declan

    OdpowiedzUsuń
  15. I jemu uciekły lata młodzieńczej wolności. Nim dobił dwudziestki, jedyne, szczególnie mocne imprezy jakie miał okazję przeżyć, to pamiętne ognisko nad Roedeark, gdy wracał niemalże na czworaka do domu; bal karnawałowy w tutejszym Domu Kultury, gdy nazajutrz wraz z kolegami obudzili się wymazani szminką na twarzach, i parapetówka w Churchill, na którą został zaproszony przez szkolnego przyjaciela, a później kolegę po fachu – świętej pamięci Luke'a Walter'a. Reszty spontanicznych wieczorów w barze u Iana do imprez nie zaliczał, bo te były rutyną dla każdego mieszkańca Mount Cartier, pod warunkiem, że ten mieszkał tu od zawsze. Natomiast po dwudziestce, gdy został już wcielony pod banderę jednostki, życie mężczyzny obróciło się przynajmniej o kilkadziesiąt stopni. Zaczęła obowiązywać dyscyplina, capstrzyk od godziny dwudziestej drugiej i poranna pobudka, a za nią dwukilometrowy bieg na rozruszanie szarych komórek. Przez te pierwsze dwa lata, w których starał się po prostu przetrwać, nie miał czasu na zwiedzanie Cold Lake, które i tak liczyło sobie niecałe dwanaście tysięcy mieszkańców, bo kiedy starsi stopniem żołnierze balowali do rana, Kayser do rana czyścił dysze w silnikach rakietowych, należących do myśliwców. Dopiero później, gdy osiągnął status pozwalający na używanie wobec innych mundurowych znacznie większych pokładów asertywności i stanowczości, kilkakrotnie udał się do baru 4 Wing Officers' Mess z grupą znajomych z pułku. Nie były to jednak imprezy na miarę nowojorskich wieczorów, gdzie człowiek był w stanie wydać cały dorobek swego życia, byleby bezgranicznie świętować, a za parę dni móc chwalić się kolegom. Kayser nigdy nie miał tego typu potrzeb, a na ziemiach Afganistanu już zupełnie nie myślał o hucznych bankietach, bowiem brakowało na nie czasu i miejsca. Rzadko, jednak zdarzało się, że mieli okazję odwiedzić progi większego miasta; zazwyczaj był to Kabul, po którym teraz zostały już tylko ruiny. Nie odwiedzali go jednak w celu udania się na imprezę, a po to by zrobić obchód i wyeliminować zbędnych talibów, stale biegających z naładowanymi karabinami. Ale zdarzało się również, że w czasie przechadzki między budynkami z wapieni i piaskowców, skryci mieszkańcy zapraszali amerykańskich żołnierzy na ucztę, by w podzięce uraczyć tradycyjnymi potrawami, niemniej musieli mieć oczy szeroko otwarte – nie raz próbowano zwabić ich w pułapkę tego typu metodą. Ostatni rok po przeniesieniu do jednostki w Karolinie Północnej był już tylko próbą powrotu do normalności, z której absolutnie nic nie wyszło, a która zaowocowała przejściem w stan uśpienia i zjawieniem się w Mount Cartier. Długo musiał negocjować, by wymigać się od wizyty na kozetce u psychiatry, jednak gdy się udało, od razu spakował manatki i wyfrunął do rodzinnej miejscowości, by dalej snuć to swoje nędzne życie.
    Kayser dość często bywał niekulturalny i nie ulegało to żadnym wątpliwościom, jednak w tych złożach ordynarności kryły się także niewielkie zasoby opoki, jaką darzył niektóre osoby, zjawiające się w progach jego istnienia. Nie wręczył kobiecie garści szczap, by utrzeć jej nosa – wiedział, że będzie ich potrzebowała, by rozpalić ogień w kominku. Nie miał powodu, by cieszyć się z jej nieszczęścia i faktu, że mogłaby marznąć pod połami koca, modląc się przy okazji, by nazajutrz pojawiło się słońce. Nie miał z tego żadnego zysku, a nie odczuwał satysfakcji z tego, że osobie kilka domów dalej, zwisał sopel z nosa, bo nie było jej dane spędzić nocy przy rozpalonym kominku.
    Gdy kącik kobiety uniósł się ku górze, jego usta również podniosły się na sekundę. Zaraz jednak powróciły do tego samego, niewzruszonego wyrazu.
    — Do zobaczenia, Sophie — rzekłszy, skłonił lekko głowę w ramach pożegnania. Przez moment odprowadził ją wzrokiem, a chwilę później znikł za wysokimi drzewami.
    Podejrzewał, że za jakieś osiem godzin kobieta będzie zmuszona wrócić po kolejną porcję drzewa, o ile nie będzie chciała spędzać nocy w zimnej chacie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak Ferran nie był pewien, czy zjawi się po raz kolejny na polanie, miał bowiem sporo roboty przy sadzeniu nowych drzewek. Doszedłszy do leśniczówki, przygotował sobie wszystkie narzędzia, a gdy tylko zdążył wypić kubek czarnej kawy, wyruszył w las razem z pomocnikiem, gdzie czekały na nich świeżo wykopane dołki. Osiem godzin zleciało jak z bicza strzelił. Wtem niebo pokryły gęste, granatowe chmury, z których lunął potężny deszcz, skutecznie przerywający sadzenie młodych siewek. Biegiem powrócili do leśniczówki; tam Kayser zerknął tylko na zegarek i chwyciwszy kurtkę z kapturem, wyruszył w miejsce wycinki, gdzie Sophie prawdopodobnie zmagała się z konarami drzew. I rzeczywiście miałby rację, gdyby nie fakt, że kobieta siedziała na jednym z pieńków totalnie zrezygnowana.
      Deszcz przesłaniał widok, acz już z tej kilkunastometrowej odległości widział, że niemalże cała przemokła. Jej długie włosy przylegały do twarzy; z przesiąkniętej wodą odzieży, spływały tylko niewielkie strużki deszczu.
      Zbliżył się na odległość zaledwie jednego kroku, bowiem z większego dystansu jego głos z trudem przedzierałby się przez szumiącą dookoła ulewę.
      — Kąpiel w deszczu nie wyjdzie ci na dobre — zaczął, ściągnąwszy z siebie kurtkę. — Załóż. — Wręczył ją kobiecie w taki sposób, by obejść ewentualną odmowę z jej strony – po prostu wcisnął odzież w jej ramiona, nie czekając na zgodę, czy nie zgodę, którą pewnie usłyszałby z ust jasnowłosej, gdyby na to pozwolił. Od razu także wyciągnął dłoń w kierunku Sophie, by pomóc jej podnieść się z pieńka.
      — Nic z tego nie będzie — wskazał na porąbane drewka, non stop polewane wodą z nieba — Mokre są bezużyteczne.
      Jego włosy w mgnieniu oka przylgnęły do skroni, zaś sweter pociemniał pod ciężarem wody, która wsiąkała w materiał, niczym w gąbkę. Przeczesał opuszkami palców blond pukielki, by te nie wpadały mu do oczu.
      — Ale w leśniczówce mam spore zapasy. Jak przestanie padać, mogę dostarczyć ci odpowiednią ilość.

      Ferran Kayser

      Usuń
  16. Czuł, jak krople zaglądają pod materiał swetra, subtelnie chłodząc skrawki skóry, jednak starał się bagatelizować przylegającą do ciała dzianinę, która przybrała na wadze przy spotkaniu z deszczem. Mimowolnie przeszywał go dreszcz, ilekroć podmuch wiatru wkradał się pod rękawy, z których skapywały cyklicznie większe i mniejsze kropelki. Zapach ziemi, zmieszanej ze świerkowym aromatem, zaczynał unosić się w powietrzu; woń lasu potrafiła być bardzo orzeźwiająca, a w tych czystych rejonach pachniała, niczym najtrwalszy perfum.
    Kilka kropel spłynęło po jego policzku, zahaczając półsuche usta; odgarnął przylepiony do skroni pukielek pociemniałych od wody włosów. Gdy podawał jej rękę czuł, jak zmarzła przez cały ten czas, gdy deszcz skutecznie moczył ją do suchej nitki. Jej zimna dłoń silnie kontrastowała z ciepłem jego dłoni. Powiódł wzrokiem po twarzy kobiety, gdy tylko podniosła się z pieńka. Widział te lekko sinawe usta i schłodzone policzki; nie musiał ich dotykać, by być pewnym, że jej ciało ogarnął przeszywający ziąb. Nie rozumiał, dlaczego postanowiła tak po prostu poddać się sile natury, jednak nie sądził, by obecny czas był odpowiednim na tego typu pogaduchy. Im dłużej stali na deszczu, tym większe prawdopodobieństwo, że kobieta obudzi się jutro z uciążliwym katarem. A tutaj, poza podstawowymi lekami, nie znajdzie niczego więcej.
    Wypuściwszy jej dłoń z własnego objęcia, podniósł kącik ust. Słowa piosenki w tej sytuacji były dość zabawne i dobrze odzwierciadlały to, co działo się wokół. Jednak za moment ściągnął brwi.
    — Ach, wolałbym przejść do mniej oficjalnej formy — rzekł, gdy tylko przypomniał sobie, że Sophie nie znała jeszcze jego imienia. — Ferran Kayser — przedstawił się więc pokrótce.
    Był odzwyczajony od tego zwrotu, jako że bardzo rzadko miał z nim do czynienia. Znajomi zawsze mówili mu po imieniu, zaś w jednostce każdy zwracał się do niego po stopniu, zatem w późniejszych czasach brzmiało to po prostu: pułkowniku Kayser. Zwrotu pan/pani używał zazwyczaj podczas różnej maści sprzeczek, pod warunkiem, że miał przed sobą osobę, z którą nie pił jeszcze wódki. W innych przypadkach bagatelizował formy grzecznościowe, a w Mount Cartier istniała zaledwie garstka osób, która nie przybiła z Kayserem toastu. W końcu każdy się tu znał od najmłodszych lat.
    — Zakładam, że przestanie padać za około godzinę — oznajmił, zerkając kontrolnie w niebo. Pogoda w tutejszych progach bywała nieprzewidywalna, jeśli chodzi o jej przepowiadanie, natomiast przewidywalna, jeśli mowa o zjawiskach. Deszcze, na przemian ze słońcem, były przelotne i wzajemnie ustępowały sobie miejsca, toteż nie było jeszcze dnia, który od wschodu do zachodu spowijany był lejącą się nieba wodą. Jeśli padało, to za jakiś czas pojawiało się słońce – jeśli świeciło słońce, to za jakiś czas pojawiała się ulewa. Równowaga w przyrodzie być musi.
    — W normalnych okolicznościach pozwoliłbym ci iść do własnej chaty i marznąć, ale z racji tego, że masz na sobie moją kurtkę i wyglądasz na przemarzniętą, proponuję przeczekać ulewę u mnie, w leśniczówce. Jest znacznie bliżej — wskazał ręką tylko sobie znany kierunek lasu — Jakieś sto dwadzieścia metrów stąd. Jak tylko przestanie padać, a ty się ogrzejesz, dostarczę ci drewno pod same drzwi. Taki mały warunek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie leżało to w jego obowiązkach, aczkolwiek nie miał nic do stracenia, a kto inny byłby teraz skłonny jej pomóc? Przyjezdni nie byli mile widziani w Mount Cartier i musieli sobie zapracować na zaufanie, jednak Ferran, mimo że wychował się właśnie tu, odrobinę odstawał na tle reszty obywateli tej wioski. Właściwie, to był odrzutkiem. Ludzie przywykli do jego obecności, ale nie był jakoś lubiany w okolicy. Niemniej, dopóki nie wszczynał awantur i żył sobie w leśniczówce, to nikomu nie przeszkadzał... Choć, szczerze mówiąc, miał gdzieś, czy komuś przeszkadza, czy nie. Czuł obrzydzenie do rasy rudzkiej, a ich zdanie miał głęboko w nosie.

      Ferran Kayser

      Usuń
  17. Kurczę, praca wyssała ze mnie życie, ale już odpowiadam! Jasne, że zgadzam się na wszystko, bo to w końcu moje pomysły, więc trudno, żeby mi coś nie pasowało :D Vancouver, Ian, pogadanki są okej, nie ma problemu, chociaż co do tych zwierzeń, to pewnie potrzebuję jakiejś konkretniejszej informacji jak dobrze obie panie się znają. W stylu... czy Vivian wiedziała, że Sophie się zaręczyła? Czy były w stałym kontakcie na zasadzie dzwoniły do siebie raz czy dwa razy na tydzień i wisiały na telefonie dyskutując o wszystkim i o niczym czy raczej takie sporadyczne telefony, gdy któraś była w Vancouver lub w Montrealu?
    Co do innych kwestii - też lubię wątki damsko-damskie, ale nie zawsze się one udają ze względu na problemy z komunikacją. No i brak fizycznej możliwości do flirtowania jeśli postać nie jest chociaż biseksualna... Ale tutaj chyba nie ma się o co martwić, bo już czuję, że to będzie dobry wątek! ;)

    Vivian

    OdpowiedzUsuń
  18. [Jeju, ale ona ładna. Karta ciekawie napisana, w zupełnie innym stylu niż reszta. Jestem pewna, że Sophie odnajdzie się w miasteczku i ktoś na pewno przyjdzie do niej z pomocną dłonią.
    Baw się z nami długo, pisz dużo wątków i twórz historię!]

    Kat

    OdpowiedzUsuń
  19. Umiejętnie mijał wszelkie konary drzew, których liście lśniły spowite tysiącem maleńkich kropelek. Razem z intensywnym krokiem, gałązki niewysokich chaszczy ocierały się o mokrą skórę mężczyzny, nie pozostawiając na niej żadnych, widocznych szram; zapach ziemi, zmieszanej ze świerkowym aromatem, unosił się w powietrzu, gdy jego buty wnikały w miękką gramaturę zielonego mchu, udekorowanego zeszłorocznym, pogniłym igliwiem. Subtelnie wdychał tę woń, delektując się pięknem górskiej natury. Wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do tej rześkości, mimo że wiekował we wiosce już niecały rok, stale krążąc wśród plonów na łonie natury. Nie przeszkadzał mu nawet deszcz uparcie zaglądający pod materiał granatowej koszulki, ani lepkie kosmyki blond włosów, które przylgnęły do jego skroni absolutnie przemoczone lejącą się z nieba wodą. Trzepot kowalików czarnogłowych przeciął dźwięk drżących na wietrze liści, a kilka sztuk przemknęło między pędami starodrzewów; ich żółto-szare umaszczenie uwydatniło się w kontraście z głęboką zielenią tutejszego lasu, budząc w leśnym świecie rąbek życia.
    Gdy przekroczył granicę lasu, stanowczym krokiem przemierzył odległość do ganku, pokonując drewniane schodki dwoma, większymi krokami. Wyciągnąwszy z tylnej kieszeni spodni klucz, zawieszony na lekko przetartej smyczce z wojskowym logo, w milczeniu wcisnął go w dziurkę i przekręciwszy, pchnął drzwi. U progu przywitało ich ciepło, tlącego się jeszcze w kominku żaru, wraz z zapachem mielonej kawy, oraz niezachwiany ład. Nawet podłoga nie skrzypiała, jak przed dwunastoma laty, gdy leśniczówkę zamieszkiwali jeszcze jego dziadkowie. Przepuścił kobietę przodem wskazując ręką krótki gest.
    Przekroczywszy próg drzwi, od razu pozbył się mokrego swetra, pozostając tylko w szarym podkoszulku także naznaczonym mokrymi plamami; zdjął buty oraz skarpety, by zaoszczędzić sobie ścierania śladów, choć podejrzewał, że woda zdąży skapnąć z materiału jeansów.
    Chwilę później oznajmił, że zaraz przyniesie Sophie ręcznik, by mogła się osuszyć i gdy zszedł z piętra, wskazał kobiecie łazienkę, wręczając przy okazji własną bluzkę i luźniejsze spodnie, by Sophie mogła swobodnie wysuszyć swoje ciuchy. Gdy zniknęła za drzwiami łazienki, Kayser udał się ponownie na górę, gdzie założył ciemny t-shirt i szorty, które niedawno skróciła mu tutejsza krawcowa, a których nogawki rozdarły się podczas przenoszenia konarów drzewa z miejsca na miejsce. Nie potrafił z nich zrezygnować, nawet mimo braku nogawek, które nie kończyły się teraz na kostkach, a przed kolanami. Kontrolnie przeczesał opuszkami palców wilgotne kosmyki włosów, które schły dość szybko, jednak minął lustro nie zwracając uwagi na zjawiające się w nim odbicie.
    Zszedłszy do salonu, szturchnął pogrzebaczem palenisko, po czym dorzucił kilka drewek, by te zajęły się ogniem i sprezentowały im nieco więcej ciepła; gdy płomień wzniecił się wystarczająco, Ferran przeniósł się do kuchni, by przygotować herbatę z dodatkiem nalewki z aronii i liści wiśni, która w połączeniu z herbatą szybko i skutecznie rozgrzewała nawet najbardziej zmarzniętą komórkę. Nie zdążył się zorientować, kiedy Sophie wyszła z łazienki, przebrana w swoją nową kreację, dlatego przez chwilę poczuł się zaskoczony, widząc ją siedzącą już swobodnie przed kominkiem, gdy wracał z kuchni z dwoma, parującymi kubkami.
    Dźwięk bębniącego o szyby deszczu, grał wspólną melodię ze strzelającymi w kominku, popalonymi szczapami drewna. Niemrawe światło wpadało przez okna, uwydatniając drewno stolika, który towarzyszył kanapie, pokrytej beżowym, welurowym materiałem. Przeszedłszy obok jedynej w salonie komody, nad którą wisiał podobnych rozmiarów barek, stanął obok Sophie.
    — Spróbuj — rzekł krótko, podając kobiecie kubek z ciepłym napojem. Nie wiedział, czy specyfik będzie jej smakował, jednak w Mount Cartier praktykowany był od lat, dlatego że w mgnieniu oka rozgrzewał nawet największych zmarzlaków, a temperatury w tych rejonach często pozostawiały wiele do życzenia. I był, przede wszystkim, naturalny – żaden Fervex nie sięgał mu do pięt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przerzucił na fotel leżący na kanapie koc, po czym rozsiadł się wygodnie, krzyżując nogi w kostkach, zaś kubek podbierając na pasku u spodni. Spojrzenie zawiesił na obliczu jasnowłosej niewiasty – było surowe, jak co dzień. Wyrazem swej twarzy reprezentował tą obcesową część osobowości, a kształtne kości policzkowe i złączone w linie usta, tylko dopełniały jego licu jaszczurczego wyglądu, który z reguły zniechęcał do obcowania w towarzystwie Kaysera. Niewiele również mówił, także z własnego ramienia nie był w stanie zaproponować nikomu ożywionej rozmowy, jeśli w ogóle miał ochotę wymienić z kimś kilka zdań.
      — Co cię pokusiło by tu przyjechać, Sophie? — Zapytał jednak, nie kryjąc przy tym szczypty zaintrygowania. Zmierzył ją spojrzeniem, chyląc lekko głowę i oceniając w ramach swobodnej, tylko sobie znanej analizy aparycję kobiety, udekorowaną jego ciuchami. Wiedział, że miastowi nie przyjeżdżają tu z byle powodu, także jeśli kobieta zechce mu wciskać kit, że to tylko spontaniczny urlop, nigdy w to nie uwierzy. Nikt nie przybywał tu na spontaniczny urlop, bowiem od relaksu istnieją Malediwy, Hawaje i inne Dominikany, a nie zabita dechami dziura, w której nie ma miejsca na chwile słabości.

      Ferran Kayser :*

      Usuń
  20. [Ojeju! Przepraszam bardzo, ale umknęła mi Twoja odpowiedź :<
    Ogólnie pomysł mi by nawet odpowiadał, tylko Mattie jest dopiero na stażu, więc sama pacjentki - Sophie by raczej nie dostała. Ale mogłaby pomagać przy jej sprawie. W sensie siedziałaby i słuchała, za zgodą głównego psychologa i samej Sophie. Jednak po tej sesji terapeutycznej mogłaby zaproponować Sophie niezobowiązujące wyjście na kawę i ciacho, które zawsze poprawia humor. :) ]
    Mattie

    OdpowiedzUsuń
  21. Wysłuchał jej, upijając od czasu do czasu łyk parującego naparu, którego zapach wypełniał powoli pomieszczenie. Woń aronii i wiśni mieszała się z zapachem mielonej kawy, który towarzyszył leśniczówce od wielu już lat, jako że Arkady Kayser pijał identycznie mocną kawę, jak obecnie Ferran; o dziwo, stary młynek do mielenia ziaren wciąż radził sobie świetnie, mimo kilkudziesięciu lat funkcjonowania w progach tej chaty. Ciepło powoli i przyjemnie rozchodziło się po ciele mężczyzny, a mimo że był przyzwyczajony do spożywania herbaty z syropem klonowym i dodatkiem nalewki, to jej właściwości wciąż działały na niego z taką samą siłą, jak wtedy, gdy pierwszy raz jej spróbował. Zresztą, tutejsze nalewki potrafiły zdziałać cuda. Sam bowiem stosował nalewkę z panieńskiego ziela – piołunu – kiedy zaczęły pojawiać się u niego problemy z żołądkiem. Dziś nie było już po nich śladu, choć przedawkowanie piołunu miało nieciekawe, psychodeliczne skutki, a i do tego nawet doszło w tej ziołowej terapii, którą intensywnie realizował.
    Mount Cartier miało swój specyficzny klimat, który nie każdemu mógł przypaść do gustu, jednak jedno było pewne – jeśli ktoś szuka spokoju, zamierza rozpocząć nowy etap życia, albo poznać egzystencje i zwyczaje ludzi z tak małej wioski, to miejsce to było wręcz idealne. I choć powierzchnia mieściny pozostawiała wiele do życzenia, w jej progach można było znaleźć wszystko, co potrzebne do życia, nawet jeśli słowo wszystko wydawało się to co najmniej abstrakcyjne i nierealne w przypadku takiej dziury. Problemy wielkiego świata po postu tutaj nie docierały i mieszkańcom żyło się o niebo lepiej; to między innymi dlatego nie pozwolili, by cywilizacja zniszczyła im tę pewnego rodzaju idyllę swoimi wynalazkami. Ferran wybrał powrót w to miejsce także nie bez przyczyny. Jego obrzydzenie do rasy ludzkiej osiągnęło apogeum, a w połączeniu z potrzebą absolutnej ciszy wymagało przestrzeni wręcz odciętej od świata. Las był dobrym miejscem – choć nie tak bardzo jak pustynia – dlatego zjawiwszy się w rodzinnych rewirach, od razu zaczął budować w leśniczówce swoją samotnię. Nie zajęło mu to dużo czasu – jego, w przeciwieństwie do Sophie, nikt z blaszką ciasta w końcu nie powitał.
    — Nie liczyłem na żadną historię — wyjaśnił krótko — Liczyłem na podanie zwięzłego powodu. Ale trochę się wydarzyło w moim życiu i ta potrzeba ucieczki już z góry zapowiada ckliwą historię.
    Przyłożył do ust kubek, po czym zamoczył je w napoju, utrzymując spojrzenie kobiety. Nie był jasnowidzem, ale podejrzewał, że chodzi o miłosne perypetie, bo nie sądził, by rodzice zmusili ją do popatrzenia na coś z boku, bądź żeby sumienie gryzło ja z powodu kłótni z koleżanką. Z charakteru nie wyglądała na osobę, która przesadnie mogła przejmować się opinią osób trzecich, zresztą, do wielu aspektów podchodziła z dystansem, a dotyczyły właśnie jej.
    — I owszem – jesteśmy przy pytaniach — przyznając, zmienił pozycję, popierając tym razem przedramiona o kolana, kubek zaś dzierżąc między nimi. — Ale dotyczą one ciebie, nie mnie.
    Wyciąganie informacji z mężczyzny było złożonym i powolnym procesem. Po pierwsze, nie był naiwny, a zaufaniem nie obdarzał każdego, kto zechciał okazać mu odrobinę uprzejmości. Po drugie, nie mówi o sobie z oczywistych powodów – nie mia nic ciekawego do przekazania. Jego wspomnienia dotyczyły tego okresu, który spędził w wojsku, a by to temat drażliwy, którego nie poruszał, toteż nie mógł się pochwalić niczym ciekawym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Słyszałem o waszej znajomości, plotki szybko się rozchodzą. Sam znam zresztą Collete, albo znałem, jak zwał tak zwał — przeniósł rozmowę na inne tory, które również w jakimś stopniu go zainteresowały, bo nie miał kontaktu z Collete od długiego już czasu. — Bardzo fajna z niej dziewczyna. I nie przeceniła cię. Jeśli ona poradziła sobie w wielkim świecie, to ty poradzisz sobie z przetrwaniem tutaj. Ale... — odstawił kubek na stół — dokonałaś dobrego wyboru, krótko mówiąc. Zapamiętasz to miejsce na długo.
      Może zabrzmiało to trochę jak przestroga, choć nuty żartu pochowały się w tonie jego głosu, gdy wypowiadał to zdanie. Z pewnością trudno będzie jej zapomnieć o ulewie, rąbaniu drzewa i wszędobylskim błocie. Nie wspominając już o mieszkańcach.
      Moment później podniósł się z miejsca i przeszedł odcinek do barku. Otworzył drzwiczki, po czym sięgnął po jedną ze szklanek i odwrócił się w stronę Sophie — Życzy sobie pani? — Poniósł lekko brew wraz ze szklanką do rumu. Miał oczywiście jeszcze inny alkohol, jednak sam pijał najczęściej złoty rum.

      gościnny leśniczy :*

      Usuń
  22. [Myślałem dosyć sporo nad jakimś powiązaniem. Przyznam szczerze, że twoje obie propozycje mi się podobają ;) Ale jednak odnośnie samego wątku wypadałoby coś zrobić, prawda?
    Może od czasu do czasu spotykałaby się z Martinem, żeby porozmawiać ewentualnie wyżalić się? Bo znają się na tyle długo i może nawet na tyle dobrze, że trochę mu ufa, bo wie, że nie powie byle komu co jej w duszy gra?
    Poza tym Tarkowsky z wielką przyjemnością może jej narąbać drewna do kominka, albo pomóc robić (tudzież zrobić) obiad/kolację :)
    Przepraszam, ze tak późno odpisuję, ale jakoś twoja odpowiedź gdzieś mi umknęła. Błagam o wybaczenie *pada na kolana*]

    Martin

    OdpowiedzUsuń