A kiedy śnieg przestanie prószyć, to Monty na spacer ruszy.

Blog zawieszony

Po przeprowadzeniu ankiety większością głosów wygrała opcja zawieszenia bloga. Oznacza to, że autorzy mają możliwość dalszej gry i zapisów, ale administracja — za wyjątkiem wysyłania zaproszeń i wpisywania do listy bohaterów — nie będzie angażować się w życie bloga. Z tego samego powodu zakładka Organizacyjnie na czas zawieszenia bloga zostaje usunięta. Raz jeszcze dziękujemy za Waszą obecność i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.

nie istnieję & latessa

Kalendarz

16/02/14 Otwarcie
16/02/14 Nowy mod
22/02/14 Wydarzenie: Burza Śnieżna – link
24/02/14 Odejście moda
26/02/14 Nowy mod
19/04/14 Wydarzenie: Mecz Hokeja – link
02/07/14 Nowy szablon
07/07/14 Wydarzenie: Kto zabił? – link
20/07/14 Odejście moda
23/07/14 Nowy mod
29/08/14 Zamknięcie
24/12/15 Reaktywacja
25/12/15 Nowy admin
28/12/15 Wydarzenie: Kolacja wigilijna – link
29/06/15 Nowy nagłówek
09/10/16 Wydarzenie: Deszcz i wichura - link
28/11/16 Nowy nagłówek
10/12/16 Wydarzenie: Uratuj święta! - link
04/01/17 Wydarzenie: Psi zaprzęg - link
28/01/17 Wydarzenie: Słodka Walentynka - link
04/02/17 Nowy szablon
27/03/17 Wydarzenie: Mount-ipedia - link
21/04/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap I - link
01/05/17 Wydarzenie: Pojedynek Mistrzów, etap II - link
02/05/17 Nowy nagłówek
17/09/17 Wydarzenie: Spływ kajakowy - link
02/02/17 Nowy szablon
14/02/17 Wydarzenie: Poczta walentynkowa - link
07/07/18 Zawieszenie

Sticks and stones may break my bones but words will never hurt me

Gina Sanchez-Reed

27 lat sekretarka burmistrza nieposkromiona złośnica


Najczęściej sama bierze wszystko we własne ręce, co kończy się poważnymi stratami w ludziach i sprzęcie. Ma iście nieokiełznany charakter, łatwo wpada w złość i podejmuje pochopne decyzje, z których nigdy się nie tłumaczy. Chodzi własnymi ścieżkami, a wszyscy jej na to pozwalają, bojąc się zwrócić jej uwagę. Podobno ostatni zbyt pewny siebie dupek, który odważył się jej sprzeciwić, skończył goły w rynsztoku z dość pokaźną widownią. Dookoła niej wyrósł mur z historii i plotek, a nikt nie jest pewny, ile z tego jest prawdą. Określana różnymi mianami, choć najlepiej przyjął się przydomek jędza lub wiedźma zaczerpnięty z ubogiego zasobu obelg pana Zdzisia spod monopolowego, któremu dała w twarz, gdy uszczypnął ją w pośladek. Oddaniem pod opiekę Ginie straszy się małe, nieposłuszne dzieci, z którymi rodzice nie potrafią dać sobie rady i według relacji świadków działa to lepiej niż grożenie szlabanem na wychodzenie z domu, brakiem słodyczy na miesiąc, puszczaniem muzyki klasycznej przez okrągłą dobę oraz porzuceniem krnąbrnej pociechy niedźwiedziom grizzly na pożarcie w jednym. Według miejscowej legendy kiedyś nawet lubiła maluchy, ale od czasu, gdy jakiś gówniarz odważył się wybić szybę w jej nieśmiertelnym buicku z ’63 roku, królu szos, drugim bardziej kochanym dziecku jej ojczyma, pała głęboką niechęcią do wszystkiego, co ma mniej niż dwadzieścia lat. Podobno zjada małe potworki na śniadanie i nie ma z tej okazji żadnych wyrzutów sumienia.
Gina uczyła się stawiać pierwsze kroki w słonecznej Californii, gdzie jej matka, podrzędna aktoreczka, próbowała się wybić w okrutnym przemyśle filmowym, ale odkąd skończyła sześć lat, mieszkała w Mount Cartier ze swoim ojczymem, bo jej rodzicielka była zbyt zaaferowana kolejnymi castingami, by opiekować się jedyną córką. W pewnym momencie Gina postanowiła podbić świat swoim głosem i niemal jej się to udało. Była kiedyś rozpoznawalna, wszyscy drzwiami i oknami dobijali się do jej apartamentowca w Los Angeles, próbując zdobyć jej autograf lub kompromitujące zdjęcia, chociaż paparazzi odczepili się od niej po tym, gdy kilku wyjątkowo nachalnych zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach, a pozostali pojawiali się w pracy z siniakami niewiadomego pochodzenia. Uciekając przed męczącą sławą (lub raczej nieuchronnymi pozwami o pobicie), Gina postanowiła wrócić do Mount Cartier, gdzie dom jej ojczyma stał pusty, bo on sam wyruszył w zasłużoną, kilkuletnią podróż dookoła świata. Częściowo nie miała też wyjścia, ponieważ udało jej się nagrać zaledwie jeden łzawy hit o miłości i media szybko zapomniały o obiecującej piosenkarce country. Poza tym Gi zawsze była wolnym duchem i podejmowała nieprzemyślane decyzje pod wpływem impulsu, nie zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami. I oto, co ją spotkało: z wielkiej gwiazdy stała się sekretarką burmistrza, który nie umie nawet równo zapiąć koszuli, a zamiast w Mieście Aniołów tkwi na jakimś odciętym od świata zadupiu i od czasu do czasu zaszczyca imprezy okolicznościowe swoją cudowną obecnością, by na nich zaśpiewać, choć z reguły kończą się one katastrofą ciekawe dlaczego. Mimo otoczki skandalu i jej gwałtownego temperamentu, jest w Ginie coś, co sprawia, że trudno przejść obok niej obojętnie i łatwo dla niej stracić głowę, bo nie można odmówić jej uroku osobistego, gdy już się postara i postanowi włożyć odrobinę wysiłku w poskromienie swojego ciętego języka. Wbrew pozorom łatwo ją przekupić – jest z niej tak marna kucharka, że każde nieprzypalone danie, jakie podrzucisz na jej ganek, zostanie uznane za ósmy cud świata, a ona sama będzie ci na tyle dozgonnie wdzięczna, że nie zacznie w ciebie rzucać talerzami. Większość mieszkańców pewnie nieustannie ją wyklina za jej plecami, ale trudno wyobrazić sobie Mount Cartier bez jego naczelnej piekielnicy... Prawda?  


***
Do trzech razy sztuka! Witamy się ponownie z Giną, z którą najwyraźniej nie potrafię się rozstać i z MC też nie <3 Aż mnie malutki stresik ogarnął, ale mam nadzieję, że moja słodka zołza dobrze się przyjmie! Nie jest aż taka zła, na jaką wygląda akurat. Jest trochę powodów, dla których opuściła Mount Cartier i także tych, dla których postanowiła wrócić, jednak o tym dowiecie się z wątków. Do oddania mamy: byłą wielką miłość sprzed lat z Mount Cartier (duża drama) – aktora-oszusta, który z LA przyjechał tu za Giną (tu też całkiem niezła drama) – najlepszego przyjaciela, z którym mogłaby pić, pływać nago w zbiornikach wodnych i co tam sobie dusza zamarzy (znając mnie, tutaj pewnie też uda się wcisnąć dramę). A, gdyby ktoś chciał ją po pijaku poślubić w kapliczce, robiąc sobie ceremonię niczym z Las Vegas i trochę się z nią pomęczyć, to bardzo chętnie przyjmiemy, bo dziwnie się czuję bez dwuczłonowego nazwiska ;) Strasznie chcę wątkować i wszystkich was ukochać, więc chodźcie <3
P. S. Ostatnio nie umiem w karty, jednak mam nadzieję, że nikogo to nie zniechęci ;) 


65 komentarzy:

  1. [Ja tam nie wiem, czemu miałabyś nie umieć w karty, jak czytam i widzę, że umiesz. Witam Ginny (po raz pierwszy, bo wcześniejszej wersji z dwuczłonowym nazwiskiem nie miałam okazji poznać) w Mount Cartier. I z tego co wnioskuję, najlepiej odwiedzić pannę Reed z garnkiem dobrego jedzenia, by zaskarbić jej sympatię, o ile to w ogóle możliwe :D Fajnie, że stare duszyczki pojawiają się na nowo - życzę udanej zabawy i mnóstwo wątków, coby Ginny niektórych do pionu ustawiła! :)]

    Ferran, Tilia & Cesar

    OdpowiedzUsuń
  2. Gina! ♥ Ja chcę wątek z Timmym. To nic, że mam już kilka zaległych, ja chcę i już. Jak nie lubi wszystkich poniżej 20 roku życia to tym bardziej zabawnie, bo Wheeler jej przypomni dlaczego DOKŁADNIE nie za nimi nie przepada. Chodź do mnie, złośniku! :D

    Podekscytowany Timmy & spółka (A.W., S.F.)

    OdpowiedzUsuń
  3. (Cześć, hej, dzień dobry, my się już znamy. Na wątek nie zaproszę, bo aktualnie szykuje mi się już jedna historia z przekorną postacią i zwyczajnie zabrakłoby mi ochoty, ale fajnie, że jesteś i baw się dobrze! <3)

    Jack Rogers, Leah Mackenzie, Nancy Goldberg w razie gdyby Gina szukała jakiejś pozytywnej relacji

    OdpowiedzUsuń
  4. [ Oho, czyli ta, której piosenka zdetronizowała nawet Dolly Parton i jej Jolene, przybyła do Mount Cartier! Super, jest straszna. :D Z jakiegoś powodu przeczytałam, że jest sekretem burmistrza i wyobraziłam sobie, jak próbuje wydostać się z jakiegoś sejfu czy schowka, ale – pomińmy. Lepiej chyba nie przychodzić do urzędu, jeśli nie jest to absolutnie koniecznie. Poza tym to zawsze lubiłam historię w stylu z bohatera do zera. Cześć! ]

    Sovay Biville

    OdpowiedzUsuń
  5. [Oj, jak miałaby to być pozytywna relacja, to chyba grzechem jest odmówić, skoro Gi jest na co dzień złośnicą! Taka okazja może się nie powtórzyć, więc... muszę skorzystać :D I tak – pomysł mi się podoba. Chętnie przygarnę dla Ferrana kompana do topienia smutków w butelce rumu, więc ojciec (wojskowy) Ginny nada się do tego idealnie – panowie mogliby się przyjaźnić, pomimo różnicy wieku, bowiem łączyły by ich podobne wspomnienia i podobne przeżycia. I Kayser na pewno nie miałby problemu uchylić przed nim rąbka własnej historii, gdyby zauważył, że i jemu nie jest to obce (na ogół nie cierpi opowiadać o przeszłości, bo na wskutek wspomnień staje się agresywny). Nie wiem tylko jak z tą wizją, dlatego odrobinę bym to przeprawiła. Mianowicie: Ferran mógłby dowiedzieć się od osób postronnych, że Luma (ex-narzeczona) zdradzała go już wtedy, kiedy pisała do niego listy, gdy przebywał od roku w Afganistanie. Oni rozstali się po półtorarocznym pobycie Kaysera na misji w taki sposób, że Luma napisała do niego ostatni list z oświadczeniem o zerwaniu – później już nigdy się nie zobaczyli, a relacja rozmyła się bez cienia wyjaśnień, tak jakby nigdy jej nie było. Niemniej, przez te półtora roku wypisywała mu, że tęskni, kocha itp. itd., więc podejrzewam, że nieźle by się wkurzył, gdyby doszły do niego informacje, że kiedy on starał się pomimo odległości dbać o tę relację, ona mu tak perfidnie ściemniała. Jako, że z panowaniem nad agresją nieco u niego krucho, wściekłby się niemiłosiernie, i poszedł wyżyć na czymkolwiek (drzewo, pień, stół). Pokaleczyłby się przy okazji na dłoniach, jednak zdrowy rozsądek nakazałby mu iść do ojca Ginny, u którego zawsze się uspokajał. I tam, porzuciwszy już wszelkie ostre narzędzia, by się udał, niestety nie wiedząc, że mężczyzna wyjechał. Zastałby więc Gi, a dalej... Tak jak piszesz – mogłaby próbować go uspokoić, a ostatecznie przynieść i wódkę, bo w alkoholu Kayser znajdował najwięcej ukojenia. Na co dzień mogłoby nie łączyć ich nic – wieczorami byłaby wsparciem. Myślę, że w ten sposób możemy sobie rozpocząć wątkowanie, a co do szaleństw – zazwyczaj nie odmawiam, więc możemy mieszać ile fabryka dała :D Nie ukrywam, że chciałabym też poruszyć w naszej opowieści historię Ginny, czyli to, że śpiewała. Jeszcze nie wiem jak, i w jakim momencie, ale poruszymy na pewno. Bo mnie to ciekawi. A, i dziękuję za słodkie słowa <33]

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  6. [O kurcze, to Gina ma bardzo ruchliwe życie, szczególnie od strony psychicznej :D Na pewno, jak połączą siły, to zgotują im wszystkim takie piekło, jakiego nigdy świat nie widział. Zatem wierzę, że rozwinie się to w bardzo szalonym kierunku, bo z opcją tego stalkera można nieźle poszaleć! Mogliby nawet poudawać parę, żeby ściągnąć go do nory i spuścić łomot, haha xD Luma nie mieszka już w MC, jednak planowałam (gdyby ktoś chciał ją kiedyś przygarnąć), żeby przyjechała z wyjaśnieniami. Zaznaczam tylko, że Ferran jest bezpośredni we wszystkim, a szczególnie w komunikacji międzyludzkiej, więc w relacji z Gi także nie będzie grał szarej myszki. Ale podobnego zachowania mogę się pewnie po Ginie spodziewać :D Ja nam oczywiście zacznę, dziś, tylko wieczorem. Pamiętam Cię z HK, jednak nie kojarzę już jakiej długości odpisy wolisz, ale gdybym się rozpisała - Ty nie musisz :D]

    Ferran Kayser

    OdpowiedzUsuń
  7. [Przydałoby mi się imię ojca Giny :D]

    Zawsze uważał, że radzi sobie świetnie, egzystując wśród drzew lasu Quicame – jeszcze rok temu mógłby się zastanowić nad sobą, jednak teraz, kiedy sam powstrzymywał ogromne napady agresji i chęć sięgania po kolejną butelkę rumu w barze u Iana, był przekonany, że nie potrzebuje żadnych, dodatkowych rad. Nie tłukł już talerzy, zaczynał całkiem normalnie spać, a ilość alkoholu z jednej butelki ograniczył do kilku szklanek dziennie. Według niego wszystko było w porządku – według osób trzecich, Kayser powinien uczęszczać na jakieś porządne terapie, nim oszaleje sam ze sobą. Być może nadal nie był tym Ferranem, co dekadę temu. Wciąż trzymał się na uboczu, ordynarnie reagując na każdorazowe naruszenie prywatności – wystarczyło, żeby ktoś trącił go przypadkowo ramieniem, by stracił panowanie nad każdą częścią swojego ciała, włącznie z mózgiem. A nie daj Boże, aby na salony wkroczył temat jego przeszłości! Oj nie – o niej kompletnie nie potrafił rozmawiać. Każdorazowe wspomnienie dotyczące afgańskiej wojny sprawiało, że tonął w hektolitrach alkoholu i gotującej się gdzieś w duszy złości. Prawda jest taka, że kiedy odszedł do cywila, nie powinien rezygnować ze spotkań z wojskowym psychologiem. Nie byłby w stanie wyciągnąć się samemu z choroby, zwanej w dzisiejszych czasach zespołem stresu pourazowego, jednak uparł się, by wrócić do Mount Cartier i nikt, ani nic, nie było go w stanie wtedy zatrzymać. Osobiście nie wiedział czego chciał, lecz zdrowy rozsądek ciągnął go w kierunku spokoju, którego w tej mieścinie absolutnie nie brakowało, a którego tak cholernie łaknął. Zresztą, tak samo jak przyrody, będącej najlepszym antidotum, pozwalającym na nowo przystosować się do normalnej egzystencji – bez ciągłej walki o życie, bez głośnych wybuchów, krzyków, strzałów i fruwających dookoła łusek. Musiał się nauczyć żyć od nowa, w świecie gdzie jedyne zagrożenie stanowi dzika zwierzyna gór Cartiera i przewracające się od czasu do czasu drzewa – w świecie, w którym nie musi walczyć o siebie i o innych. 
    Niemniej jednak, w roli leśniczego sprawował się świetnie, bowiem mieszkańcy na bieżąco byli informowani o błąkających się w okolicy zwierzętach, którym przy okazji także nie brakowało pożywienia i wody, bo Ferran regularnie uzupełniał rozstawione wśród wysokich świerków paśniki. Poświęcał się tej pracy tak, jak poświęcał się niegdyś wojnie, i to dlatego wracał małymi krokami do normalności. Tylko zajęcie się czymś innym mogło sprawić, że uwolni się od echa minionych dni... Albo zajęcie się kimś, jak zwykła powtarzać Valeria.
    I wszystko przez długi czas było naprawdę dobrze – ba! Nawet cholernie dobrze, zważywszy na to, że zaczął wykazywać jakąkolwiek chęć rozmów z niektórymi mieszkańcami Mount Cartier; pomijając pana Reed, z którym dogadał się od razu, gdy tylko po raz pierwszy, po dwunastu latach, postawił tutaj swoją stopę. Ferran wreszcie zaczynał tutaj żyć. Do dziś.
    Słońce graniczyło z linią horyzontu, dekorując błękitne sklepienie krwistym odcieniem. Poruszane lekkim fenem starodrzewy, rzucały podłużne cienie na wąskie alejki, udeptane między gąszczem gaiku, otaczającego starą leśniczówkę. Ich konary skrzypiały, cyklicznie przerywane trzepotem kowalików czarnogłowych, które wyszły z gniazd by powitać nadchodzące z każdym tygodniem ocieplenie. Wioskę otaczał błogi spokój, zaglądającej wielkimi krokami nocy; mogłoby się wydawać, że nigdzie nie dzieje się nic złego. Jednak tam, za kurtyną wysokich drzew, w głębi lasu Quicame, który kołysał się z wolna, klęczał on – na połaci przenikliwie chłodnej ziemi, przyozdobionej marnymi strzępkami trawy, którą smagał opuszkami swych palców, pozostawiając na niej ślady lepkiej, czerwonej mazi. A w starym pniu, naprzeciwko niego, siedział głęboko utkwiony nóż, przytwierdzający do szorstkiej kory skrawek zapisanego papieru – żaden świst galopującego ostrza nie zaburzał już ciszy tego miejsca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz spowijał ją tylko ciężki oddech mężczyzny, skulonego w spazmach nieobliczalnego gniewu. Drżał, obserwując jak z tych kilku ciętych ran, wydobywają się skrzące kropelki krwi. Jego skronie pokryły się wyłupiastymi żyłami, które pulsowały wściekle, wraz z szybkimi uderzeniami serca, bo choć temperatura pozostawiała wiele do życzenia, a on klęczał ubrany jedynie w zwykły, szary shirt, cały aż się gotował.
      Starał się nie myśleć. O listach, których widok od kilku lat napawał go chorobliwym obrzydzeniem; o informacji, zapisanej tym przeraźliwie koślawym pismem; o niej. O niczym. Klatka piersiowa mężczyzny unosiła się i opadała, gdy próbował słuchać w milczeniu swego zdrowego rozumu, który jako jedyny wyciągał ku niemu pomocną dłoń. Próbował odnaleźć drogę do silnej woli i powstać. Potrzebował rozmowy, a moc tej potrzeby nakłaniała go do wyprostowania pleców i pójścia tam, gdzie mógł być wysłuchany.
      Z trudem zdecydował się wykonać ruch, czując w wewnętrznej części dłoni piekące go szramy. Nie strzepał nawet tych drobinek piasku, które przykleiły się do skóry jego przedramion, wilgotnej od psychicznych katuszy. Nie miały dla niego znaczenia, szczególnie wtedy, gdy przemierzał drogę do chaty państwa Reed, bo kiedy stawiał te ciężkie, stanowcze kroki, świadomością i i tak był gdzieś indziej. Dopiero zauważywszy smugi światła, przecinające framugi okien, wrócił na ziemię. Już nie dygotał, acz w jego błękitnych oczach stale wirowały ogniki gniewu. Zapukał więc kilkakrotnie, wszedłszy na ganek – były to uderzenia dość silne, jak na osobę, która przyszła w spontaniczne odwiedziny, aby napić się filiżanki kawy i poplotkować. Stał z szeroko rozstawionymi ramionami, nasłuchując kroków po drugiej stronie wrót.
      Tylko u kolegi po fachu potrafił odnaleźć szczyptę ukojenia, gdy w nerwach aż parował. Tylko tutaj.

      Ferran Kayser

      Usuń
  8. Ferran dorastał w Mount Cartier – dzięki Bogu, że miał wyrozumiałych dziadków, bowiem skończyłby w bidulu, gdy po urodzeniu postanowiono go porzucić. Wioska więc nie była mu obca, tutejsi ludzie również, mimo że przez dwanaście lat jego nieobecności naprawdę wiele się zmieniło. Jednak tutaj poznawał życie; przeżywał pierwsze chwile szczęścia, momenty rozpaczy, i uczył się wszelkich, potrzebnych czynności, by nie zginąć, jeśli przyjdzie mu kiedykolwiek zawalczyć o przetrwanie. Nigdy nie miał potrzeby poznać biologicznych rodziców. Nie istnieli dla niego, byli tylko widmem – ojciec dawcą plemników, a matka ich biorcą. Nie mieli dla niego żadnego, emocjonalnego znaczenia, dlatego Ferran nigdy nie prosił dziadków o wyjaśnienia i nie pytał ich dlaczego. Oni zaś wiedzieli, by nie poruszać tego tematu dopóki, dopóty mężczyzna sam się o niego nie upomni, mimo że chcieli mu powiedzieć, albo raczej złożyć uzasadnienie w ramach obrony ich zachowania. Matka wydzwaniała, oni czekali aż przybędzie mu lat, z nadzieją, że zapyta. Ale nigdy tego nie zrobił, bo drygu do relacji międzyludzkich nie miał już od urodzenia, mimo że za dzieciaka był radosnym chłopcem. Po prostu ich nienawidził, i nienawiść tę okazał, gdy wróciwszy na przepustkę, stanął z nimi twarzą w twarz. Przyjechali niespodziewanie, nawet Arkady i Valeria nie byli przygotowani, toteż starsza kobieta biegała po kuchni, chcąc przygotować podpitej córce i zięciowi jakikolwiek obiad, gdyż ta nigdy nie umiała gotować – ba! W ogóle nie pchała się do roboty, żyjąc z zasiłków i innych benefitów. Ale nie było na nią rady, bo odkąd zadała się z miejscowymi żulami w Churchill, porzucając studia na rzecz głupoty, stoczyła się do ich wspólnego rynsztoku, mieszczącego się w starej budzie za sklepem monopolowym; prawdopodobnie tam Ferrana poczęto. Mężczyzna dowiedział się tego przez absolutny przypadek, i natknąwszy się na nich w progu rodzinnej leśniczówki, cały aż zawrzał, przypominając sobie słowa byłej sąsiadki. Wystarczyła jedna, ulotna chwila, jak z biologicznym ojcem dopadli sobie do gardeł, wszczynając potężną awanturę na ganku drewnianej chaty. Pięść goniła pięść, a krzyk matki niósł się echem po najbliższej połaci lasu. Za moment zjawił się tutejszy stróż, a później i policja, którą wezwano z Churchill. Wszyscy, prócz dziadków, zostali skuci w kajdanki i trywialnie przyciśnięci do nagrzanej od słońca ziemi, a następnie zabrani na komisariat, gdzie zapadły ostateczne decyzje. Ferran uniknął problemów, ze względu na biologicznych rodziców, którzy znajdowali się pod wpływem alkoholu, i którym została przypisana cała wina, wraz z zakazem zbliżania się. Musiał jednak wybłagać mundurowych, by pozostawili jego kartotekę czystą – inaczej nie wyjechałby na misję, bo cała awantura rozegrała się dwa miesiące przed wylotem do Afganistanu.
    W Mount Cartier dorastał, jednak wychował się dopiero w armii lotniczej, której służył od dwudziestego roku życia. To w murach jednostki poczuł na własnej skórze czym jest prawdziwy ból, jakie skutki przynosi stres, i ile wysiłku trzeba włożyć, by wysprzątać na błysk kantynę. Przez pierwsze dwa lata był nikim. Besztano go jak psa i mieszano z błotem, wielokrotnie spluwając pod nogi, a w gorszych przypadkach nawet szarpiąc. Były momenty, że chciał się poddać i wrócić do spokojnej wioski, ukrytej w głębi lasu, jednak wewnętrzny głos kazał mu wziąć się w garść i wyrzucić z myśli biała flagę. Nie mógł skapitulować. Był przecież żołnierzem, uosobieniem bohatera, wybranym spośród wielu innych kandydatów. Często powtarzał sobie takie zdania, by nie wyjść z siebie, i po pewnym czasie z każdej docinki wyższych stopniem żołnierzy, pozyskiwał tylko siłę. I tym samym zaczynał również tracić iskry człowieczeństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmieniał się z dnia na dzień, znajdując szczęście tylko pod sklepieniem nieba, gdzie wirował pośród chmur w kokpicie wojskowego myśliwca, gdy wreszcie dane mu było zasiąść za sterem. Jego dusza umierała powoli, odchodząc ostatecznie na jednej z pustyń Afganistanu. Wyjazd zmienił wszystko – jego życie, jego charakter i jego wartości. Zabił go od środka.
      Kim jest teraz? Jakimś pustym, wyssanym ze szczęścia wrakiem. Nie panującym nad agresją, nie potrafiącym się cieszyć, ordynarnie bezwzględnym facetem, a może i bestią. Kiedyś stale mu powtarzano, że czuwa nad nim anioł stróż – gdzie więc do cholery jest, kiedy naprawdę go potrzebuje? Nigdzie. Był niemalże sam, bowiem nikt nie był w stanie zrozumieć problemów z jakimi się boryka. W najbliższym otoczeniu mężczyzny znajdowała się tylko jedna osoba, która podzielała jego cierpienie. James. James Anthony Reed, który znał go już prawie na wylot.
      Choć stał przed domem przyjaciela, świadomością był zupełnie gdzieś indziej – przed zagajnikiem, przy drzewie, do pnia którego przyłożył kartkę papieru, wbijając w nią następnie nóż. Przy zapisanych niebieskim tuszem wyrazach, stale przeszywających jego głowę. Miał je przed oczami. Gdy walczyłeś, ona drwiła z twojej naiwności.... Nie kochała cię.... Wiem co teraz czujesz.... Zadrżał – nikt nie wiedział, co teraz czuje. Oczy mężczyzny zabłysły gniewem, a pięści zacisnęły się, nim ktokolwiek uchylił mu drzwi. Był skłonny przywalić w nie pięścią, jednak nim wykonał ruch, przed jego oczyma pojawiła się Gina. Zobaczywszy ją jakby przez mgłę, rozluźnił dłonie. Po ich skórze zleciała strużka krwi, zebrana we wcześniej skulonych palcach, tworząc plamy na drewnie. Krwawił, ale nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo. Instynktownie otarł ręce o materiał szarej koszulki, naznaczając ją płynem z naczyń krwionośnych, jednak milczał, bagatelizując słowa, które padły z ust kobiety. W porównaniu z tym co opętało jego głowę, ich wartość była niczym.
      Z wbitym w martwy punkt wzrokiem, opadł na fotel. Czekał na Jamesa. Na człowieka, który miał go wysłuchać, i który miał mu doradzić. Na swojego przyjaciela. Wierzył, że uda im się porozmawiać, zatopić smutki i wspólnie dotrwać do rana. Zawsze tak było, gdy razem zasiadali przy stole, gadając na tylko sobie znane tematy. Przy mężczyźnie potrafił o nich mówić, dlatego James był mentorem, który uczył go nie bać się tych wstrętnych wspomnień, i w jakiś sposób sobie z nimi radzić. Dlatego czekał. Aż do momentu, w którym Gina kucnęła naprzeciwko.
      Przeniósł ciężkie spojrzenie na jej twarz. Tęczówki mężczyzny szkliły się znamionami niebezpieczeństwa, bowiem z trudem panował nad wściekłością, wypełniającą jego lico. Zaciskał suche wargi, czując jak Gina dotyka jego dłonie, a w duszy silił się na spokój. Ale nie potrafił go wykrzesać.
      — Nie potrzebuje twojej pomocy! — Fuknął groźnie, podniósłszy się energicznie z z fotela, który z nagłym ruchem jego ciała, odsunął się kilkanaście centymetrów w bok. — Nie. Potrzebuję. Twojej. Pomocy. Rozumiesz? — Wycedził raz jeszcze z wyraźną dykcją, sygnalizując kobiecie, by pozostawiła go na moment w spokoju. Wiedział, że musi nad sobą zapanować, bo jeśli zrobiłby jej jakąkolwiek krzywdę...
      Przeczesał opuszkami palców kosmyki włosów, dając kilka kroków w kierunku, z którego przyszedł. Wyglądał jak nieobliczalny morderca, który zbiegł z zakładu psychiatrycznego. Bo w takim stanie był nieobliczalny.

      Usuń
    2. Przystanął przy framudze najbliższych drzwi i oparłszy o nią czoło, zamknął powieki.
      — James! — Zawołał, choć spodziewał się, że odpowiedzi nie usłyszy. Gdyby był w domu, już dawno siedzieliby przy stole i popijali alkohol. Już dawno usunąłby z pamięci wydarzenia dzisiejszego dnia.
      Oddychał ciężko, jednak wolniej niż w momencie, kiedy stał po drugiej stronie ściany w objęciach zimnego powietrza. Wiedział, że musi się uspokoić, dlatego stał w bezruchu, skupiając się na zapachu docierającym z kuchni, na obecności Giny i na tym, że stał w, poniekąd, obcym dla siebie domu. Docierało do niego, że Gina nie miała żadnych złych zamiarów, dlatego gdy pojawiła się w zasięgu jego wzroku, zawiesił na niej błękit tęczówek. Powinien był wracać.

      Ferran, z którym nie do końca w porządku, i autorka, dla której wszystko jest bardzo w porządku. Smacznego jajka <3

      Usuń
  9. W Mount Cartier, prawdopodobnie, nikt nie miał zbyt wielu rówieśników. Mieścina liczyła sobie w porywach do ośmiuset osób, a przyrost naturalny zakrawał w tym miejscu u płacz, bowiem większość obywateli stanowiły te starsze pokolenia, będące już na granicy wymarcia. Młode dusze wybywały w progi wielkich miast, wierząc, że znajdą w nich nadzieję na lepsze jutro, a tutaj ostawali się tylko ci, którzy albo nie mieli innego wyjścia, albo mieli przejąć rodzinne biznesy. Ferran, w okresie dorastania, miał tu zaledwie tylko kilku kolegów w podobnym wieku. Większość jego przyjaciół – w tym świętej pamięci Luke – mieszkali w Churchill i to właśnie tam, najczęściej w szkole, wszyscy się spotykali. Od czasu do czasu zaglądali do wioski, jednak były to sporadyczne wycieczki, głównie w okresie letnim, kiedy ludzie przybywali by wypocząć w towarzystwie natury, nad jeziorem Roedeark. Dlatego mężczyzna obracał się tutaj między ludźmi o różnym wieku, nie bacząc czy są oni młodsi o kilka lat czy starsi, bo każdy był niczym rodzina, i z każdym dało się porozmawiać, powygłupiać czy pobawić.
    Niewątpliwie już wtedy darzył sympatią Jamesa, wielokrotnie zagadując starszego mężczyznę, gdy latem przycinał drzewa, a zimą odśnieżał zasypaną po brzegi werandę. Dziadkowie wiele opowiadali Ferranowi o życiu mieszkańców, a kiedy skrobnęli kilka słów na temat wojskowego, młody Kayser poczuł się skutecznie zaintrygowany, by zapytać Jamesa jak to naprawdę jest. I, co ciekawe, nie spotkał się z żadną odmową, a przeciwnie – James powiedział mu naprawdę sporo na temat armii i tego, jak wygląda służba od wewnątrz. Stworzył młodemu chłopcu podwaliny do zainteresowania się tym tematem, który stale wertował aż do dwudziestego roku życia. Gdyby wskazać osobę, dzięki której Ferran zdołał osiągnąć aż tyle, byłby nią bezapelacyjnie James Reed, bowiem to właśnie on wzniecił w nim marzenie pozostania żołnierzem. Wprawdzie, wspinaczka Ferrana po szczeblach kariery toczyła się zupełnie innymi torami; różniły ich innej maści przeszkody i cel, jako że Ferran dążył do rozwijania się w sektorze walki radioelektronicznej, ale James nieustannie wspierał go na początku tej, jakże zawiłej, drogi do samospełnienia. Ilekroć mężczyzna przyjeżdżał do wioski na przepustkę, pan Reed był druga osobą do której zaglądał, by przekazać nowe wieści.
    Kiedyś był również na tyle radosnym dzieciakiem, by bez żadnych przeszkód zawierać znajomości, więc kiedy Gina pojawiła się w domu pana Reed, Ferran od razu nawiązał z nią kontakt, zachęcając do wspólnej zabawy w starej piaskownicy. I pomimo tego, że była młodsza o pięć lat, to zaznajamianie się szło im całkiem dobrze, z czego byli zadowoleni także dziadkowie Ferrana i ojciec dziewczyny, któremu szczególnie zależało by Gina czuła się w Mount Cartier najlepiej. A choć po pewnym czasie ich drogi rozeszły się w sposób naturalny, mężczyzna po dziś dzień pamiętał sytuację, kiedy stanął pod drzwiami ich chaty i poprosił Gi o wyjście na zewnątrz. Bo teraz, po tych parunastu latach rozłąki, zastanawiał się tylko nad tym, gdzie i kiedy kobieta zgubiła te wszystkie pozytywne cechy, jakie znał z dzieciństwa. Bo cóż, trudno nie zauważyć tej radykalnej zmiany w jej usposobieniu.
    Ale Ferran sam nie jest święty, bo energicznego, blondwłosego chłopca nie przypominał nawet z wyglądu. Raz, że faktycznie stał się aroganckim bucem, z doszczętnie wyplenionym znakiem miłosierdzia, a dwa, że rozrósł się w ramionach niczym kulturysta, którym na szczęście nie był. Tym słodkim dzieciakiem pozostał już tylko i wyłącznie na zdjęciach, zwróconych, nawiasem mówiąc, w ręce babki, co do joty. Obecnie przypominał obłąkanego szaleńca, którego jak najprędzej należało umieścić w kaftanie bezpieczeństwa i zakładzie bez okien i klamek, dopóki istniały szanse, że cokolwiek to zmieni w jego totalnie schrzanionym umyśle. Wprawdzie, na co dzień był spokojny, ale kiedy przyszło mu mierzyć się ze wspomnieniami, stwarzał zagrożenie. I to dlatego, między innymi, mieszkał w lesie, z dala od ludzi, którym w nerwach mógłby zrobić krzywdę. Teraz przynajmniej robił ją tylko sobie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Informacje o wyjeździe Jamesa usłyszał jakby przez mgłę, wyłapując z ust Giny tylko niektóre słowa. Europa brzmiała dobrze, cała reszta również, ale jedyną kwestią, która brzmiała fatalnie, to fakt, że nie ma go teraz w domu. Akurat teraz, kiedy potrzebował odrobiny jego duchowego wsparcia. Nie przyjął tej wiadomości tak, jak wyobrażała to sobie Gina, dlatego zawołał raz jeszcze, a kiedy słowa te odbiły się najpierw echem, a później uniesionym tonem z kobiecej krtani, cały zastygł. Nagle przestał drżeć w niemiłosiernie wielkich nakładach wściekłości, i mimo że mięśnie wciąż miał napięte, a oddech przyspieszony, przestał dygotać. Mogłoby się wydawać, że to cisza przed burzą i potężnym huraganem, który przejdzie zaraz przez progi ich domostwa... Ale nie. Nie wykonał żadnego ruchu, nawet, gdy Gina potraktowała go ścierką, którą zatrzymał ostatecznie w dłoniach. Wszystko za sprawą jej głosu, który nagle zaczął rozsadzać jego uszy, bolące w trakcie jej krzyku bardziej, niż rany cięte, jakie miał na dłoniach.
      — Dziękuję. A teraz zamilcz — odrzekł umiarkowanym tonem, gdy ruszyła do kuchni. Wyprostował plecy i wkroczył z powrotem do salonu, gdzie pochylił się nad kałużą dekorującą panele podłogowe. Nie robił tego ze względu na nią, a na Jamesa, który nie byłby zadowolony, gdyby widział sytuację sprzed chwili. Ferran wiedział, że James traktuje kobietę jak prawdziwą córkę, będącą właściwie jego oczkiem w głowie, a awantura z przyjacielem nie była mu teraz do szczęścia ani trochę potrzebna. Nie dało się jednak ukryć, że wyżynał ścierkę do ostatniej kropelki ze szczególną siłą, pozostawiając w wodzie, i na jej materiale, swą mętną krew.
      Usłyszawszy pytanie, prychnął ze wzgardą i pokiwał głową do siebie. Starł z podłogi ostatnie resztki wody i wrzuciwszy ścierkę do miski, podniósł się z podłogi.
      — Nie przyszedłem tu aby napić się twojej herbaty, tylko po to, by porozmawiać z twoim ojcem — zakomunikowawszy bezpośrednio, niedbale pozostawił miskę w zlewie. — Kiedy zamierza wrócić?
      Bo ta informacja była w tym momencie jedyną, jakiej potrzebował. Z nikim innym nie debatował na tematy związane z przeszłością, dlatego zależało mu, by przy następnej wizycie zastać Jamesa, a nie jego rozjuszoną córkę. Po za tym, panowie poruszali większość tematów we własnym towarzystwie i przy alkoholu, ale to chyba normalne, że większość incydentów topi się właśnie w nim.

      Ferran, i jego autorka, która padła na twarz ze śmiechu po ostatnim odpisie

      Usuń
  10. [No cześć! Ja się przymierzałam, żeby przywitać Ginę, ale jakoś tak wyszło, że w końcu się do tego nie zebrałam, więc jestem teraz. Korciło mnie na jakiś wątek z Twoją panią. Christian jest na to gotowy jak najbardziej, a my nie boimy się nowych wyzwań ani trochę. :) Może urządzimy sobie burzę mózgów na GG/Mailu co by pod kartami nie śmiecić? :) ]

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  11. Właściwie, nie dobijał się do jej drzwi, a do drzwi Jamesa, którego – niech to szlag trafi! – niestety nie zastał, i który nie otworzył mu niestety drzwi, skazując tym samym na słuchanie zrzędzeń jego córki. Miał do niej sentyment, a jakieś drobniutkie pokłady sympatii zalegały w jego wnętrzu, bo inaczej miałby głęboko w nosie te pieprzone panele, na których jeszcze chwilę temu spoczywała kałuża, jednak nie zamierzał się z nią użerać. Bardziej niż ten list, wciśnięty w korę drzewa, irytował go jej słowotok, i aż się zastanawiał, czy nie podnieść ręki i nie zatkać jej ust. Na litość Boską! Gdzie ona nauczyła się tyle paplać? W tym pustym jak pień Los Angeles, czy innym zepsutym do szpiku kości Las Vegas? A może to po prostu niezdiagnozowana nerwica?
    Ale ten monolog z tysiącem epitetów odbił się od niego, jak od lustra. Zbyt dużo się ich nasłuchał w pracy i zbyt często sam celował nimi w podwładnych, by brać je jakoś głęboko do serca. Zresztą, Ferran doskonale zdawał sobie sprawę z tego jakim jest człowiekiem, i było mu z tym cholernie dobrze, więc jak Ginę wyprowadzało to z równowagi, powinien być szczególnie uradowany. I był. Jej rozporządzenia trochę go bawiły, nawet, jeśli były podyktowane agresją – ale to chyba nic nowego? Ostatnimi czasy ujrzenie jej w stanie bezgłośnym graniczyło z cudem. Chyba tylko James miał ten zaszczyt, by w towarzystwie kobiety nie nabawić się utraty słuchu, bo nie wspominał, by unosiła się w jego obecności.
    — Wiesz co, Gina? Zwisa mi to, co myślisz, więc możesz schować te puste słowa w tej niewyparzonej gębie, bo zakładam, że jeszcze chwila i się zapowietrzysz...— Jemu tym bardziej nie zależało na tym, by siedzieć w jednym pomieszczeniu z Giną, dlatego zamierzał obrać zupełnie inny azymut, i to najpewniej w stronę baru Iana, gdzie przynajmniej nie będzie musiał wysłuchiwać zrzędzenia, niczym u jakiejś starej baby. Jeszcze nie dotarł do takiej skrajności, by łapać się towarzystwa – jeśli w ogóle zacznie się go wreszcie łapać – kogokolwiek, a nie sądził, by z panną Reed był w stanie dogadać się nawet co do panującej za oknem pogody. Kiedyś tak – teraz nie, i może właśnie w ten sposób należało pozostawić te relację. W kategorii nie.
    — I chętnie Cię posłucham, pod warunkiem, że zamkniesz dziób i będziesz milczeć. Może wtedy się dogadamy. — Inaczej sobie tego nie wyobrażał. I nie rozumiał w jakim celu próbowała zmusić go do spędzenia tutaj jeszcze jednej minuty, kiedy z drugiej strony ziała ogniem jak smok, ale nie zamierzał nawet starać się tego zrozumieć, tak jak całej Giny. Nie było mu to do niczego potrzebne, skoro za chwilę miał wyjść i wrócić dopiero wtedy, gdy zauważy na ganku Jamesa. Za miesiąc, rok, dwa, a może i dziesięć – nie ważne, ważne że był już świadom, że przyjaciel wyjechał na dłużej, a co za tym idzie, że jego noga przez długi czas nie postanie na tej podłodze, na której stoi teraz. Chyba, że zdarzy się cud, ale w cudy to Kayser nie wierzy.
    — I nie, choćbyś chciała, nie jestem i nie będę na ciebie skazany — oznajmił, chwytając w dłoń kubek herbaty, na którym zostały drobne ślady krwi, po czym odwrócił się, ruszając w kierunku salonu. — Ale na wkładkę przystaję. W osobnym kieliszku, zepsuta zrzędo — rzucił przez ramię, kiwając głową z dezaprobatą do samego siebie.
    Kobieta działała mu na nerwy, jednak nad tego typu ambarasami miał kontrolę, bo niebywale często w nich uczestniczył; nie mógłby prawdopodobnie policzyć tych osób, które darzyły go niechęcią, między innymi za absolutnie bezwzględny charakter.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie inaczej, gdyby ta sprzeczka wkroczyła na niestabilny grunt, związany z jego przeszłością. Wtedy istniało duże ryzyko, że musiałaby mu przyłożyć tym wałkiem, z którym go powitała, nim sama nie zostałaby ofiarą aktu przemocy z jego strony. W tych kwestiach wystarczyło naprawdę niewiele, by rozjuszyć go do takiego stopnia, aby jego wewnętrzne siły nie dały rady go ujarzmić. A nie tego chciał, bo nie po to tu przyszedł.
      Zajął miejsce w tym samym fotelu, co wcześniej i upił łyk herbaty. Teraz, gdy emocje opuszczały jego organizm, zaczął odczuwać skutki dzisiejszego ataku. Szramy na dłoniach piekły go bardziej, choć nie skupiał się na towarzyszącym im bólu i na, w prawdzie mniej ale wciąż, uciekających z nich kropelkach krwi. Nie przejmował się także tym, że na szarej gramaturze koszulki, pozostawił czerwone odciski własnych dłoni, a łokcie pokryły się niewielkimi otarciami. Dokuczało mu jedynie uczucie chłodu, który odrobinę wyziębił jego organizm, gdy wściekle kroczył do chaty państwa Reed z leśniczówki. Dlatego, kiedy sięgnął po łyk herbaty, od razu odczuł jak płyn rozgrzewa go od środka, momentami aż parząc ścianki żołądka.
      Oparł się wygonie, stale oplatając obiema dłońmi kubek i nie bacząc, czy ma to jakikolwiek wpływ na jego rany. Oddychał wolniej i głębiej, pozwalając wrócić buzującej w żyłach krwi do normalnego tempa. W tej skórze czuł się znacznie lepiej, dlatego miał nadzieję, że nie zostanie ona naruszona przez kolejne jęki Giny, skoro ostatecznie przystał na tę herbatę. Nie miał ochoty na kłótnie z kobietą, szczególnie teraz, gdy nie ochłonął jeszcze po prezentach dzisiejszego dnia.

      Ferran, który postanowił dać się zjednać niesfornej złośnicy, pod warunkiem, że i ona będzie grzeczna

      Usuń
  12. Faktycznie, Ferran w dość bezpośredni sposób bagatelizował fakt, że nie jest u siebie w domu. Było mu jednak z tego powodu wszystko jedno, bo przyrzekł sobie w duchu, że więcej nie zakłóci spokoju Giny swym towarzystwem, a co za tym idzie, że więcej się tu nie pojawi. Nie zamierzał, oczywiście, zupełnie pogwałcać zasad, jakie panowały w gościach, obiecując sobie, że niczego więcej nie rozleje, i że niczego więcej nie wybrudzi jak choćby tej ścierki, naznaczonej własnym płynem ustrojowym, ale nie mógł obiecać jednego – że będzie miły. Jeśli panna Reed zechce ciągnąć dalej tę gonitwę słów, z pewnością nie pozostanie dłużny, no a przecież nie chciał łamać własnych obietnic. Nigdy tego nie robił, dlatego wolał zachować czujność na wypadek, gdyby kobieta znów zaczęła pluć jadem, albo co gorsza, wymachiwać jakimiś przedmiotami. Miał jednak nadzieje, że zdołają współpracować na tyle, by opuścił tę chatę z jakimkolwiek grymasem na licu, niżeli z pulsującym od nerwów łbem, który i tak wytrzymał dziś potężną dawkę szału.
    Znał Ginę, może nie tak dokładnie jak kiedyś, jednak nie byłby w stanie się jej zwierzyć z czegokolwiek. I nie dlatego, że jej nie ufał, bowiem zakładał, że kobiecie można zaufać, a dlatego, że nie czuł się na siłach, by rozmawiać szczegółowo o własnych problemach z kimś innym, niż James. Po za mężczyzną, w miasteczku nie było nikogo, kto znałby jego historię; ludzie patrzący na Ferrana z ukosa, trzymali się na dystans zupełnie bezpodstawnie... No może w jakiejś części bezpodstawnie, bo o tym, że potrafi być agresywny huczała cała wiocha, jak tylko zdążył przyjechać. Jednak wciąż go nie znali i mało kto rozumiał jego zachowania, bo mało kto był w stanie zrozumieć wydarzenia w jakich brał udział, a które ukształtowały jego osobowość. Mógł opowiadać o tym, jak dzielnie służył, jak walczył w progach pustynnej krainy, ale co z tego? To były tylko słowa, nijak nie odzwierciedlające tego, co wtedy czuł; tego, co przeżywał, gdy nacisnął spust odbierając życie pierwszemu człowiekowi, i tego jak z czasem przestał zwracać uwagę na tą błahą, stale rosnącą statystykę. Choćby opisywał te wydarzenia najpiękniejszymi wyrazami, zaciągniętymi z najbogatszego słownika, nikt nie poczułby tego strachu, który przeszył go, gdy lecąc myśliwcem nad ziemią z prędkością godną śmierci, był ostrzeliwany przez jednostki naziemne. Bo wtedy czuł, jak kostucha zagląda mu przez szybę kokpitu, a nikt, kto nigdy nie stanął na granicy życia, nie był w stanie zrozumieć, jak to jest otrzeć się o śmierć. Żaden człowiek nie potrafił również pojąć tego, że można ocierać się o nią non stop, a w tych okolicznościach żył sześć lat. Bez przerwy. Nieustannie czując niebezpieczeństwo; stale przebywając w świecie, w którym nie można nikomu ufać; ciągle walcząc o przetrwanie i nieustannie obserwując, jak te cholerne demony wojny pochłaniają jego przyjaciół i niewinnych, pozostawiając na ziemi tylko smugi krwi. Skąd miał czerpać radość, jeśli dookoła było tyle złego, i cholera jakim cudem miał być spokojny, jeśli co rusz wypruwał sobie żyły? Nikogo to nie obchodzi – człowiek zły, to człowiek zły; bez względu na to, co przechodził. Co nie oznacza, że ich opinia miała dla mężczyzny jakiekolwiek znaczenie. Absolutnie nie. Ludzie nie mają dla niego żadnego znaczenia, bo i tak nie miał nic, co mógłby stracić i na czym szczególnie mogło mu zależeć, oprócz spokoju.
    A jeśli o spokoju mowa, to dość szybko zdał sobie sprawę, że Gina nie uplotła kolejnej wiązki obelg w jego kierunku, gdy pozostawił ją ot tak w kuchni. Nie sądził, by poczuła się urażona, ani by wzięła sobie jego słowa do serca, jednak skoro miały dobry wpływ na ujarzmienie ówczesnej już sytuacji, to nie miał zamiaru tego burzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wlepił spojrzenie w parę unosząca się na kubkiem, nasłuchując przy okazji jej kroków, bo Bóg jeden wie, czy nie trzepnęłaby go czymś ciężkim. Choć nie był to główny powód jego czujności, bowiem wiedział, że w pewnych kwestiach mógł na kobiecie polegać – domowników śledził słuchem już w sposób automatyczny, jako że na misji i w jednostce nauczył się zapobiegać, a nie leczyć, a tam zawsze należało mieć oczy dookoła głowy.
      Choć pytanie czy chciałby się przebrać zbiło go jednak z tropu, dlatego ściągnął brwi, doszukując się w tym jakiegoś podstępu. I jedyne co wywnioskował, to że słowa nie są tak pewne, jak te, którymi obrzucała go wcześniej; jasnym zatem było, że zmusza się do uprzejmości. A jeśli się zmuszała, to nie planowała nic nieprzewidywalnego. Włącznie z podarowaniem mu garderoby ojca.
      Przeniósł na nią spojrzenie, gdy zasiadła na skraju kanapy. Jak to możliwe, że Gina chciała podarować mu tyle ciepła? A może to chory do szpiku mózg płatał mu figle, przerabiając jej słowa o sto osiemdziesiąt stopni. Nie chciał jednak wracać do sytuacji sprzed chwili i rzucać jakimiś ironicznymi tekstami, skoro nawet Gina zmusiła się do dobrych manier, dlatego jeszcze przez kilka sekund pomilczał, utrzymując wzrok na jej twarzy.
      — Byłbym wdzięczny za cokolwiek — rzekłszy, odstawił kubek, by spojrzeć na swe dłonie, a raczej na szramy, i ocenić, która z nich wymaga szczególnej opieki — Na pewno za maść i gazę... i może nawet jakiś bandaż także poproszę — dodał, opuściwszy dłonie między kolana i podniósł spojrzenie na Ginę. Słowo poproszę było dla niego czymś nowym, bo nie sięgał po nie często, a jedynie w skrajnych wypadkach, kiedy faktycznie musiał i kiedy faktycznie chciał.
      — Bez koszulki się obejdzie — oznajmił, jak zdążyła wstać. Złapał opuszkami palców materiał shirtu i zdjął ją z siebie jednym ruchem, następnie obracając kilkakrotnie, by sprawdzić dekorację z czerwonych plam. Niestety, nie nadawała się już do niczego, dlatego otarł nią dłonie i łokcie, pokryte piaskiem, by nie zabrudzić przypadkiem fotela, na którym siedział. Chwile później sięgnął po bursztynowy płyn i szklankę, z której ostatecznie upił większy łyk. Na zdrowie.

      Ferran, który docenia starania koleżanki, i który również jest grzeczny

      Usuń
  13. Plotki były wszędzie i dotyczyły każdego, a ich źródło znajdowało się przy jednym z najbardziej obleganych miejsc przez bezbronne dewotki – przy koście; przed mszą, albo i po, gdzie moherowe berety zatrzymywały się na moment, by w ramach rozrywki wypuścić na wieś świeżą pocztę pantoflową, i dołożyć mieszkańcom kolejnego rąbka historii, której nie byli nawet świadomi. Kayser dobrze wiedział, że na jego temat krąży milion opowieści; niektóre nawet ciekawe, inne nader przekoloryzowane, absolutnie nie trzymające się kupy. To zadziwiające, że sąsiadki potrafiły tyle nadawać na jego temat, a żadna nie pojawiła się u progu drzwi na zapoznawczą filiżankę herbaty. Choć to naprawdę dobrze, bo dzięki takiej, a nie innej reputacji, Ferran nie musiał się obawiać, że za moment jedna z drugą wparują do leśniczówki z garnkiem obiadu i zaczną pieczołowicie go niańczyć, że jaki to on biedy bohater, skrzywdzony przez okrutny los. Oszalałby, spakował manatki i wyjechał na drugi koniec świata.
    Ale to prawda, że w każdej z wymyślonych fantazji kryło się ziarno faktu. Do mężczyzny przylgnęła łatka agresywnego nie bez przyczyny, bowiem wielokrotnie zdążył już udowodnić, że potrafi być nieobliczalnym stworzeniem, odpowiednio trudnym do ujarzmienia. Czy to w barze u Iana, kiedy złapał za fraki jednego z mieszkańców, gdy ten nacisnął na jego odcisk, czy w każdej sytuacji, kiedy gwałtownie unosił ton, plując wściekle na rozmówcę z tymi rozpalonymi ognikami w oczach. Było kilku świadków, którzy mogli to potwierdzić, choć nie przez to nie zaprzeczał, a dlatego, że słowa osób trzecich nie miały dla niego żadnego znaczenia. Mogli opisać go tysiącem epitetów, dorabiać sobie bujne historie, besztać, śmiać się – to go nie ruszało. Ruszały go natomiast wspomnienia, będące niczym tykająca bomba i kontakt fizyczny w złych zamiarach. Jedno nieuzasadnione szturchnięcie i detonator rozsadzał w nim pocisk obłędu na tyle, że mógłby się zamachnąć i zdzielić w twarz nie patrząc nawet kogo. Pogwałcanie przestrzeni osobistej działało na Ferrana, jak płachta na byka, a tym bardziej, jeśli wcześniej miał w ustach alkohol. Dlatego siedział w tej leśniczówce, bowiem tam mógł być spokojny, a w razie ewentualnych problemów, zrobić krzywdę tylko i wyłącznie sobie. Tak, jak dziś.
    O Ginie także słyszał, a niektóre plotki szczerze go bawiły; chociażby ta o rzekomym więzieniu, którą pochwycił w uszy w barze u Finnigana. Na miłość Boską! Czy ludzie byli na tyle głupi, by wierzyć, że Gina da się ot tak wpakować do pierdla? Jeśli tak, to prawdopodobnie jej nie znali i nie wiedzieli, że panna Reed potrafi być nie dość, że skuteczna, to i obrotna. Już wtedy podejrzewał, że niektórym gul skacze z zazdrości, bo jej udało się osiągnąć cel i ona miała okazję pojawić się na pierwszych stronach popularnych gazet, zaś oni siedzieli w tej dziurze odliczając tylko kolejne minuty do następnego weekendu, spędzonego ze szklanką wódki w starym barze. Akurat w opowieści o kobiecie nie wierzył, bo miał okazję posiedzieć w jej towarzystwie dłużej i na tyle długo, by wiedzieć, że Gina radzi sobie zupełnie inaczej, niż przedstawiają to historie miejscowych. A choć momentami działała mu na nerwy i chętnie zamknąłby ją w szafie na strychu, tego zdania na jej temat zmieniać nie zamierzał.
    Gdy cisza wtargnęła na kilka sekund do pomieszczenia, Ferran kontrolnie podniósł spojrzenie znad szklanki z bursztynowym płynem na Ginę. Nie był pewien, czy wyraził się w sposób nie zrozumiały, czy powiedział coś, co wprawiło ją w osłupienie, jednak nie zdążył się zorientować o co chodzi, bo gdy tylko przechylił głowę, kobieta poleciała w kierunku schodów, rzucając tylko zaraz wracam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odprowadził ją wzrokiem, aż do momentu, w którym zniknęła z linii jego oczu, jakby mógł jeszcze uzyskać odpowiedź, i ściągnął brwi, wzruszając krótko ramieniem. Najwidoczniej nie było to nic ważnego, skoro kobieta pozostawiła to bez słowa. Inaczej na pewno puściłaby z ust jakiś komentarz, przecież nie przepuściłaby takiej okazji.
      Położył koszulkę na stół, by nie zabrudzić materiału fotela i pociągnął solidniejszy łyk alkoholu. Whisky rozgrzewała nie tylko przełyk, ale każdy skrawek ciała, który zbyt silnie odczuł panujący na zewnątrz ziąb. Zresztą, był jedynym, skutecznym znieczuleniem mózgu, a właśnie tego w danej chwili potrzebował. Smacznej narkozy.
      — Jeśli najdzie mnie ochota, będę skłony to z uśmiechem powtórzyć — bąknął, odstawiając szklankę na stolik, gdy Gina w szczególnie uprzejmy sposób wręczyła mu ciuchy. Wsunął przez głowę koszulkę, chcąc zabrać się na opatrywanie szram, jednak nim zdążył ruszyć ręką w kierunku apteczki, Gina przywłaszczyła sobie jego nadgarstek. Miał zaprotestować... Ale postanowił wykazać odrobinę dobrej woli i pozwolić jej zająć się nałożeniem opatrunku. Powinien był korzystać z jej dobroduszności, póki nie ulotni się jak poranna mgła, a z ramienia Giny jest ona dość unikatowa i niespotykana.
      — Nożem — odparł krótko i bez zbędnego przejęcia wobec narzędzia, po czym zawiesił wzrok na jej ruchach. Albo raczej skupił się na tym, w jak delikatny sposób postanowiła traktować jego dłoń. — Kilkakrotnie się po niej osunął — dodał w ramach wyjaśnienia, w sposób znikomy poruszając ramionami, bo sytuacji obrazować nie zamierzał. Wiedział, że rany cięte goją się znacznie oporniej, ale nie zaprzątał sobie tym głowy, bo to nie pierwszy raz, kiedy się pokaleczył i nie pierwszy raz, kiedy nie przywiązywał do tego wagi.

      hahaha, Ferran Kayser

      Usuń
  14. Potrafił się uśmiechać, jednak na ten gest zasługiwały już tylko szczególne osoby, a do nich, przynajmniej na dzień dzisiejszy, Gina się nie zaliczała. Może, gdyby potrafiła schować język za zębami i pokazać klasę, Ferran byłby skłonny wyszczerzyć zęby w uśmiechu, ale w tej chwili jedyne do czego był skłonny, to zepchnąć ją z tego fotela i nacieszyć się danym widokiem tak długo, jak będzie mu to dane, bo jedyne co teraz pokazywała, to swoją malkontencką i absolutnie zjełczałą naturę. I wbrew pozorom, Kayser nieczęsto wchodził wkurzony, mimo że jego postura budowała inne wyobrażenie. Na co dzień był bardzo spokojny; niewiele się odzywał, nie musiał także nigdzie wychodzić, zatem momentami było więc tak, jakby zupełnie nie istniał. A to, że ktoś akurat trafił na niego w taki, a nie innym stanie, to cóż... Musiał mieć pecha.
    Nie reagował jednak na jej zaczepki, bo zaczynały go powoli nużyć. Przyzwyczajał się do zaistniałych warunków w niebywale szybkim tempie, dlatego, kiedy jego mózg zdał sobie sprawę, że obok siedzi kobieta, która nie potrafi zamknąć buzi, ekspresowo przeprawił tą sytuację jako normalną, do której trzeba przywyknąć i zacząć traktować jako obecny stan rzeczy. A przy okazji, w sposób prosty, nie zwracać na nią uwagi. Gina mogła zatem atakować i nie kusić się nawet na ułamek przerwy, bo dopóki nie ruszała tego, co wrażliwe, mężczyzna nie zamierzał tworzyć wobec jej słów żadnej kontry.
    Dzięki przeszłości stał się znieczulony, zarówno na błagania ludzi, ich problemy, jak i zawziętą, wrogo nastawioną naturę. Jeśli tylko chciał, potrafił przechodzić obojętnie obok wszystkiego, nawet obok człowieka, który kuliłby się w akcie cierpienia, prosząc o śmierć – jedni zapewne pomogliby mu, inni dobili, zaś Ferran przeszedłby niewzruszenie, skazując go na istną drogę przez mękę. Ale, to nie oznaczało, że nie potrafił wykrzesać z siebie choć odrobiny uprzejmości, bowiem dbał o to, co ważne; o faunę i florę chociażby, i pewnie dlatego, że jeszcze niczym nie zdążyła go zniechęcić, w przeciwieństwie do rasy ludzkiej, której zwyczajnie, po tylu latach, się brzydził.
    — Nadal nie interesuje mnie to, co myślisz — przypomniał, wracając spojrzeniem do nadgarstka, gdy kobieta pozwoliła sobie mocniej go złapać. Gdyby nie siła woli, już dawno wyszarpałby go z jej objęć i rzucił jednym z tysiąca wulgaryzmów na odchodne, bo zwykł sobie radzić sam, ale przypomniał sobie, że postanowiła zrobić to dla niego, że dla niego zajęła się opatrywaniem tych ciętych ran. Aż na samą myśl prychnął w duszy, bo najwidoczniej nie taki diabeł zły, jak go malują.
    — I wierz sobie w co chcesz — wzruszył ramionami — Nie sądzę, by proces tworzenia tych ran miał dla ciebie znaczenie. — Zabrzmiało to trochę jak pytanie, jednak retoryczne, bo odpowiedź już znał. A przynajmniej wydawało mu się, że zna, skoro odwieczna postawa Giny wyraźnie deklarowała, że nie jest skłonna do interesowania się cudzym losem. Tworzyła wokół swej osoby aurę arogantki, która nie zaprząta sobie głowy kłopotami osób trzecich... Chyba, że z ciekawości, ale za samą wścibskość Kayser nie był zdolny otworzyć przed nikim drzwi do własnego świata. Raczej zamykał je wtedy na wszystkie spusty i zastawiał potężnym, antywłamaniowym włazem, by kotłujące się w nim rozterki, nigdy nie wpadły w ręce niepowołanych osób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie gdybał, a tym samym nie wracał do wspomnień, bo powrócił, by znaleźć się w tym miejscu, w którym wspomnienia miały zupełnie inne zabarwienie; te z Mount Cartier były piękne, dlatego postawił uciec właśnie tutaj, do miejsca, które kojarzyło mu się tylko z przyjemnymi chwilami, bowiem ich aura była w stanie przyćmić tą podłą, która pokrywała reminiscencje ostatnich lat. Ale jedno jest pewne – gdyby zmuszony był do podjęcia takich samych decyzji – podjąłby się tego raz jeszcze. Raz jeszcze poznałby Lumę, choć tylko po to by ją stracić i tylko po to, by nie zgadzać się na powrót z misji po dwóch latach. Raz jeszcze, za namową Luke'a, wsiadłby do drugiego auta, tylko po to, by dzięki jego śmierci przeżyć. I raz jeszcze uratowałby życie jego bratu, tylko po to, by widzieć jak szczęśliwie obejmuje narzeczoną na wojskowym lotnisku, wraz z nowo narodzoną latoroślą, u której stawił się jako świadek chrztu. Raz, kurwa, jeszcze zrobiłby to dla nich, by widzieć, jak cholernym szczęściem emanują, tworząc tak ciepłą rodzinę, której nigdy nie było dane mu mieć. Bo chociaż był aroganckim bucem i wielką kupą mięcha, to kiedyś poświęcił się dla innych. Nie dla siebie. Ale nikt o tym nie wiedział; nikt oprócz Jamesa, z którym wiele nocy już przegadał w progach tej chaty, w tym salonie, przy tym stoliku i przy tym samym znieczulającym alkoholu.
      Cofnąwszy naprawioną rękę, sięgnął od razu po szklankę z alkoholem.
      — Pocałunkami zajmie się już ktoś inny — dopił pływający w niej alkohol, odstawiając tylko puste szkło. — I wiesz co, Gina? Słuchaniem tego, co się stało, zapewne też. Te informacje są ci przecież zbędne, nie musisz robić już niczego więcej, dziękuję.
      Nie chciał, by zmęczyła się tym nadmiarem dobroci. Może, gdzieś tam w środku, posiadała pokłady troskliwości, ale wciąż nie był pewien, czy tylko złudne.

      Ferran, który także ma, albo miał, ukryte w sercu drugie dno

      Usuń
  15. Życie w Mount Cartier było spokojne. Dla niektórych może nawet za bardzo, jednak jemu jak najbardziej odpowiadało. Miał względy spokój, nie musiał się martwić tłokiem miasta i rzeczami, które pewnie w mieście miałyby znaczenie, a tutaj nikt nie zwracał na drobnostki uwagi. Tu leniwe niedzielne popołudnie właśnie to oznaczało, a w mieście mógł co najwyżej pomarzyć o czymś spokojnym. Tu wypadek, tam coś innego, cała masa rzeczy, która skutecznie uniemożliwiała odpoczynek. I chociaż momentami tęsknił za swoim życiem w Toronto, za ludźmi to za nic w świecie nie zamieniłby tego co miał tutaj. Ciężko było się przyzwyczaić do zupełnie innego życia, które z samego początku miało być po prostu tylko urlopowym życiem. Jakikolwiek był powód zmiany otoczenia wyszedł mu na dobre. Namiastkę Toronto miał też tutaj, nie tylko w postaci swojego zawodu, który najpierw wykonywał w mieście, a potem przeniósł się z robotą tutaj, ale w postaci Giny Reed. Dziewczyny, którą poznał na studiach, z którą łączyło go coś więcej tylko kilka wspólnych imprez. Zawsze było miło zobaczyć znajomą twarz, wśród tych wszystkich nowych, jeszcze nie do końca znanych. Każdemu towarzystwo kogoś przyjaźnie nastawionego dobrze robiło.
    Różnice między nimi można było wyliczać bez końca. Możliwe, że dałoby radę napisać nawet trylogię na ten temat. Jednak mimo masy różnić, innego podejścia do życia Christian w niczyim innym towarzystwie nie czuł się tak dobrze jak właśnie z Giną. Sam teraz nie potrafił określić jak to dokładnie z nią jest, ale nawet cisza, która w wielu wypadkach jest krępująca, im nie przeszkadzała. Aczkolwiek te momenty były rzadkie, kiedy mogli sobie posiedzieć we wspólnej ciszy. Ale nie niemożliwe.
    Jak tylko mu oznajmiła, że zamierza wieczorem gdzieś go wyciągnąć mógł się szykować na najlepsze, albo na najgorsze. Odmawiać zamiaru nie miał, bo ileż można siedzieć w domu, prawda? Czasami człowiekowi się po prostu odechce tej samotności. O ile można było uznać, że jest samotny. Towarzystwo trzech zwierzaków i fikcyjnych bohaterów książki... Jemu tam było z tym dobrze. Ale powinien się z ludźmi częściej widywać. Częściej niż w pracy czy w drodze do sklepu po proste produkty spożywcze. Czekał tak więc wieczorem na pojawienie się Giny. W zasadzie był już przygotowany, musiał tylko założyć kurtkę i buty, ale na to miał jeszcze czas.
    Usiadł na fotelu, jednocześnie przerywając spokojną drzemkę kotki, która uznała jego podłokietnik jako idealne miejsce do rozłożenia się pod wieczór. Skoro miał jeszcze trochę czasu sięgnął po książkę leżącą na stoliku. Akurat może zdąży przeczytać jeszcze rozdział, przed pojawieniem się kobiety.

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  16. [Hmm.. Szczerze mówiąc nie kojarzę kontaktu z Giną. Niemniej - trzeba to nadrobić! Czy coś jawi się już w Twojej głowie? :>]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  17. Hej, nie wiem jakim cudem umknął mi Twój komentarz, bo go nawet czytałam i byłam przekonana, że już Ci na niego odpisałam! :D No ale widocznie mi się przyśniło. Już naprawiam swój błąd i odnoszę się do treści. Co do zawodu, to nie ma za co, polecam się na przyszłość jako organ doradczy. A co do wątku, to... może zmieńmy TImmy’ego na Andrew? Będzie zabawnie. Wprawdzie Walker to zupełnie inny wymiar chujostwa, bo na dobrą sprawę wbrew bycia narcyzem dokładnie wie, jak zachować się w towarzystwie i czym jest szacunek. Gina może być zaskoczona jak dobrze wychowany jest Andrew przy całej swojej dupkowatości, która na dobrą sprawę przejawia się jedynie w oschłości i braku zainteresowania kobietami. Serio, on nie jest taki zły, on nawet potrafi być uroczy i rycerski, jak się go odpowiednio zachęci. No, ale wracając do wątku. Proponuję kilka scenariuszy:
    a) Gina i jej rozwalone auto będą stały na poboczu na drodze między MC, a Churchill, a tu nagle przejeżdża sobie obok taki mieszczuch. Ona próbuje coś do niego machnąć, żeby się zatrzymał (bo mało kto tędy jeździ, więc innej pomocy by nie zyskała, poza tym mogła nawet nie widzieć kto jest w samochodzie), a on... no zobaczymy co zrobi. Ten wątek musiałabyś jednak zacząć Ty z racji tego, że to Gina pierwsza by reagowała.
    b) Oboje mogli być w lesie, kiedy nagle rozpętała się ulewa. No i mogli wleźć do tej samej rozlatującej się chatki (jakiejś byłej leśniczówki, czy coś), by uniknąć przeziębienia, przeoczenia i ogólnie błotnistych przygód. Tutaj bez różnicy kto zaczyna.
    c) Spotkanie w górach Cartiera. Andrew spacerowałby sobie ścieżką, szukając inspiracji, a tu nagle trach, jakaś nierówność, szczelina, cokolwiek, stanęłaby mu na drodze. No i skręciłby przez to kostkę (albo po prostu ją nadwyrężył), ale byłby zbyt dumny, żeby prosić kogoś o pomoc, więc udawałby, że wszystko gra. Gina mogłaby go spotkać jak sobie tupta wolniutko do domciu i pewnie domyśliłaby się co jest grane. Tu chyba by wypadało najpierw opisać upadek Andrew, więc pewnie ja bym zaczęła.
    No, to wybierz sobie którąś opcję ;)


    Andrew, Scott & Timothy

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie interesował się swoim cierpieniem i nie postrzegał go tak, jak zwykły obserwator. On po prostu z nim żył; było mu absolutnie dobrze w takiej, a nie innej skórze, i gdyby ktoś zapytał ej, czy ty cierpisz?, odpowiedziałby puknij się w łeb. Gdyby potrzebował pomocy i chciał w jakikolwiek sposób sobie pomóc, zapewne pobierałby teraz jedne z najnudniejszych rozmów, jakie można prowadzić z psychiatrą i zażywałby tysiące zbędnych leków nasennych. To osobom trzecim wydawało się, że cierpi, ale nie jemu. Nie przechodził przez żadne stany depresyjne, nie płakał po nocach i nie zastanawiał się nad najszybszym sposobem, mogącym pozwolić mu zejść z tego świata. Ferran po prostu był i żył, a póki nie wracał pamięcią do przeszłości, wyglądał jak każdy, inny facet.
    Nie zamierzał więc ranić Giny, bo nie miał w tym żadnego interesu. Czy kobieta istniała, gdzieś nieopodal, czy nie – nie miało to dla niego znaczenia. Również jej słów nie odebrał jako flirtu, a bardziej jako zaczepkę, na którą odpowiedział z taką samą dawką jadu, jaki ona wkładała w tę rozmowę. I w związku z tą lejącą się uszczypliwością nie rozumiał jednej kwestii – dlaczego Gina była przekonana, że Kayser śpiewać o sobie, jak gdyby to ona od zawsze darzyła go ramieniem wsparcia? Poza starymi wspomnieniami z piaskownicy, nie łączyło ich wiele, albo i nic. Jeśli rozmawiali, to tylko przypadkiem, najczęściej w domu pana Reed, kończąc dialog na krótkim powitaniu. Nie znała go, nie uczestniczyła czynnie w jego życiu, więc jakim do cholery cudem miał się przed nią otworzyć i paplać o osobistych rozterkach? Nie był naiwny, a zaufaniem nie obdarzał każdego, kto zechciał okazać mu odrobinę dobroduszności. Nie spodziewał się więc, że Gina aż tak się oburzy, jeśli postanowi opowiedzieć o problemie komuś innemu, niż jej, i że tak jej zależało, by cokolwiek usłyszeć. Podejrzewał, że nie chce wiedzieć przez wzgląd na empatię, a kieruje nią tylko i wyłącznie wymuszona grzeczność; wszak zawsze emanowała arogancją, skąd mógł wiedzieć, że akurat teraz zechce okazać mu prawdziwie dobrą naturę.
    Grzecznie podziękował za dotychczasowe jej starania oraz wręczoną odzież, komunikując tym samym, że niczego więcej w ramach pomocy już nie potrzebuje, a Gina nagle poczuła się urażona, jakby stwierdził, że uraczyła go najgorszą pomocą na świecie. Nie wiedział, czy nie zrozumiała jego słów, czy faktycznie borykała się z jakimś problemem na tle nerwowym.
    Gdy wyszła do kuchni, chwycił bandaż, urywając z niego niewielki skrawek i przytwierdził nim gazę do ran, zawiązując na wierzchu dłoni niedbały supełek. Nie musiał tu siedzieć, przecież przyszedł do Jamesa, a ten zwiedzał właśnie którąś z półkul ziemi. Nie powinien był zatem w ogóle tu wchodzić, bądź wyjść wtedy, gdy kobieta oznajmiła, że jej ojciec wyjechał na podróż dookoła świata. Oboje zaoszczędzili by sobie złości; ona byłaby spokojniejsza, a Ferran piłby na umór w barze u Iana.
    Sięgnął po zabrudzona koszulkę i podniósł się z fotela. Zabrał szklankę oraz z kubek z herbatą, po czym przeszedł do kuchni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie pamiętam, byś kiedykolwiek zaglądała poniżej mego pasa — rzekł w chodzie i odstawił naczynia przy zlewie. Wtem zdjął koszulkę Jamesa, na której miejsce założył własną, naznaczoną czerwonymi smugami krwi, zmieszanymi z ciemnym odcieniem ziemi, który także dekorował materiał odzieży. — Ale dziękuję za życzenia, wierzę że są od serca. — Pozostawił shirt na jej kolanach, po czym odwrócił się, stawiając kolejne kroki w kierunku frontowych drzwi.
      — Za herbatę również — złapał za klamkę, kierując na moment wzrok na oblicze Giny. Nie brzmiał ironicznie; mówił szczerze, zgodnie ze swoimi odczuciami, bowiem herbata faktycznie mu smakowała, mimo że upił z niej zaledwie kilka skromnych łyków. — I jeśli możesz, przekaż ojcu, że pytałem o niego.
      Przekazałby mu sam, jednak nie znał sposobu, w jaki mógłby się z Jamesem skontaktować, a wypytywanie Giny o metody, zakończyłoby się pewnie niepowodzeniem. Kiedyś jego towarzystwo działało na nią zupełnie inaczej, jednak teraz, po tylu latach i wydarzeniach, wzniecało w kobiecie jedynie furię. Należało zatem to przerwać, dla dobra ich obu. Gina nie wyglądała dobrze, przechylając butelkę whisky i bezinteresownie wlewając jej zawartość do własnego gardła.

      Ferran, który sama nie wiem co, ale na pewno chciałby dobrze

      Usuń
  19. Żałował, że wcześniej się nie wypytał Giny w jakie miejsce zamierza go zabrać. Zdążyłby przygotować się psychicznie na wyjście z dziewczyną, a tym kompletnie nie wiedział, gdzie pójdą i jak będzie wyglądał dzisiejszy wieczór.. Z nią było możliwe wszystko, a Christian podświadomie szykował się już na wieczór pełen wrażeń. Nawet jak na takie małe Mount Cartier to był pewien, że dziewczyna wymyśli coś szalonego, aby się nie nudzili. Może jego czasy, kiedy szalał po barach już przeminęły, ale odmówić jej nie mógł. Powinien się trochę rozerwać zanim faktycznie nie będzie mógł wstać z fotela, a jedyne co będzie słyszał to jego własne kości. W końcu szczególnie dużo lat nie miał. Prowadził tylko spokojny tryb życia, nikomu nie wadził w tym sobie. Jak wracał myślami do przeszłości to widział zupełnie mu obcą osobę. No, może nie do końca obcą. Raczej nieco inną i młodszą o te prawie dziesięć lat. I tą właśnie osobę Gina poznała, ale teraz już taki nie był, a może za jej pomocą, znowu się taki stanie. Oczywiście na czas wspólnych wyjść, raczej nie dałby rady przez cały czas tak się bawić. Nie, to już zdecydowanie nie była jego bajka.
    Drgnął lekko w fotelu, kiedy tak nagle wpadła mu do mieszkania. Zresztą nie tylko on. Trójka dzieci też się podniosła, aby sprawdzić kto im przeszkadza w spokojnej drzemce. Mężczyzna podniósł się z miejsca. Nie było już szans na ucieczkę, ani na udawanie martwego. Na to pierwsze nie mógł liczyć, a na to drugie było już za późno.
    - To moja ulubiona – mruknął w odpowiedzi, spoglądając na swoją koszulę. Naprawdę nie rozumiał co było w niej nie tak. Wyglądała w porządku. Lubił ją, uznał też, że na wspólny wieczór będzie się nadawała idealnie. - Zresztą, jakbyś przyszła wcześniej mogłabyś się zabawić w stylistkę, a sama zauważyłaś, że nie mamy czasu – westchnął. Naprawdę nie wierzył, że dziewczyna go gdziekolwiek wyciąga. Jeszcze nie zdążył wyjść z domu, a już tęsknił za miękkim fotelem i książką. Trochę źle się do tego wszystkiego nastawiał, będzie w końcu z Giną. Giną, która potrafiła sprawić, że nawet najnudniejsza wycieczka stanie się ekscytująca i pełna wrażeń. A tą wycieczkę organizowała ona i tu miejsca na nudę nie było. To słowo chyba się nawet nie pojawiało w jej słowniku.
    Zdecydował się już nie kontynuować rozmowy na temat jego dzisiejszego ubioru. Zakładał, że jeszcze o tym w pewnym momencie wieczoru usłyszy. Podszedł do wieszaka, gdzie była jego kurtka i powoli, bez pospiechu ją na siebie założył. Robił to specjalnie, żeby nieco dziewczynę wkurzyć. Nie mieli czasu, a on zamiast się pospieszyć wszystko spowalniał.
    - A jesteś pewna, że musimy tam iść? Mam w barku całkiem dobrą whisky – mruknął. Bar ujdzie, karaoke? Jeżeli ludzie naprawdę chcieli ogłuchnąć i pozwać go do sądu o znęcacie się, proszę bardzo. Teraz nawet nie liczył, że przekona ją swoją whisky. Co innego napić się w barze, a co innego w cichym domu.
    Musiał mieć naprawdę skrzywioną minę słuchając jak piszczy o karaoke. To dopiero było spełnienie jego marzeń. Wolałby wieczór bingo, wtedy przynajmniej się nie upokorzy. Ale może, tylko może, uda mu się przekonać dziewczynę do tego, aby go nie zaciągała na scenę. Szanse były marne, ale może jednak... Przy odrobinie szczęścia.
    - A ja wcale nie robię naburmuszonej miny – odparł, powstrzymując się przed przewróceniem oczami – naprawdę nie rozumiem czemu nie moglibyśmy sobie pograć w bingo. Staruszki będą miały Ianowi za złe, że zmienił ich ulubiony wieczór – ostrzegł dziewczynę. Był prawie pewien, że spotkają jakąś niezadowoloną babcię, która zamiast pograć w bingo będzie musiała słuchać śpiewających ludzi. - Gdyby ludzie mnie oceniali po głosie u nikogo nie miałbym żadnych szans, szczęście, że tak nie jest. No już.. idę, idę. Nie musisz mnie wzrokiem zabijać – mruknął ze śmiechem. Otworzył drzwi wyciągając klucz z zamka. W kieszeni kurtki miał pieniądze, wcześniej je sobie wyliczył, aby nie przesadzić i był gotowy do wyjścia.
    Nie był tylko pewien jak przeżyje ten dzisiejszy wieczór.

    Chris<3>

    OdpowiedzUsuń
  20. Miał kobiecie zamiar już odpowiedzieć, kiedy wyjście do ludzi miało miejsce, ale prawdę mówiąc nie potrafił sobie go przypomnieć. Chociaż bardzo chciał. Zawiesił się, stał z otwartymi ustami przez kilka sekund, szukając odpowiedzi, a potem zamknął usta. I tak przegrał. Poza tym na swój sposób cieszył się z tego wyjścia. Nawet jeśli oznaczało to kompromitację przed większą częścią mieszkańców miasteczka, to no cóż, przeżyje. A może okaże się jednak, że karaoke spodoba mu się na tyle, że sam będzie namawiał Iana do tego, aby częściej robił takie wieczory. W takie bajki chyba nie wierzył tak naprawdę nikt, nawet on sam, ale pomarzyć zawsze można było. Miało byłoby się też poza tym trochę zmienić. Wyjść z tej jaskini, spotykać się z ludźmi i żyć tak jak większa część populacji. Co prawda tutaj trudno było sobie pozwolić na jakąś większą rozrywkę, ale dla chcącego nic trudnego. Dodatkowo jeśli po swojej stronie miało się Ginę to nuda nie była nikomu straszna. Dziewczyna najpewniej miała rację co do starszych kobiet i zajęcia zastępczego. Chociażby plotkowanie. Zanim jeszcze się wkupił w ich łaski sam był obiektem plotek, a potem bardzo szybko się okazało, że nowy wcale nie jest tym za kogo go uważali. Domek dostał w spadku po ciotce, a pierwsze co wpadło mu w ucho to to, że zlecił komuś biedaczka wcale nie zmarła przez raka, ale dlatego, że ktoś podstępem ją otruł. Bardzo ciekawa teoria, ale jednak nieprawdziwa. Nawet fakt, że Rachel spędziła ostatnie swoje tygodnie w szpitalu nie przekonało babć do prawdziwej wersji. Potem obiło mu się o uszy, że rozwiódł się z żoną i się przed nią ukrywa. No błąd, nigdy nie był na tyle pewny, aby się z jakąś kobietą wiązać na tak długi czas. Zresztą oświadczyny, ślub i te wszystkie sprawy były tylko formalnością. Niczym bez czego nie można żyć, a jemu bez tego żyło się bardzo, ale to bardzo dobrze. I stanu cywilnego zmieniać nie zamierzał. A przynajmniej dopóki nie znajdzie się ktoś z kim faktycznie mógłby chcieć go zmienić. O Ginie plotki też słyszał, nie dało się nie słyszeć. Zwłaszcza, kiedy starsze panie zaglądały do kliniki ze swoimi pupilami. To w końcu był idealny moment, aby ponarzekać na bolące stawy, wszelkiego rodzaju choroby i plotki, którymi odżywiało się stare pokolenie Mount Cartier. Zabawnie było tego wszystkiego słuchać, zawsze udawał, że niezwykle go to interesuje, a wszystko traktował z przymrużeniem oka.
    Mężczyzna przewrócił oczami, chcąc przypomnieć jej, że zrobiła się złośliwa, ale miała rację. Chris naprawdę si≤ę taki zrobił. Może to po części wina miasteczka, ale raczej jego. W końcu Gina tutaj też mieszkała, a nie zrobiła się z niej nudna panna, która marzy o siedzeniu w domu, gotowaniu obiadów i tych wszystkich innych rzeczach, które nie wydawały się ciekawe. Dalej była sobą, tą samą Giną, którą poznał kilka lat wcześniej i to mu się w niej podobało, że mimo biegu czasu, zmian w życiu jakie zachodziły nadal potrafiła się dobrze bawić.
    - Ej! - rzucił, kiedy wymusiła na nim uśmiech, za pomocą swoich palców. - Cieszę się, że spędzę z tobą czas. Zawsze się z tego cieszę, przecież wiesz. Po prostu... Dawno mnie nigdzie nie było – wyjaśnił wzruszając ramionami. Mogło się okazać, że wcale, a cale mu się na miejscu nie spodoba i będzie chciał jak najszybciej wrócić. - Ale dobra, idziemy zanim się rozmyślę i będę jednak wolał się schować w domu. Nie jestem pewien, ale chyba będziesz mi musiała wskazać drogę do baru, wydaje mi się, że mogłem już zapomnieć, gdzie on jest – rzucił z uśmieszkiem w stronę dziewczyny.
    - W takim razie poza karaoke jakie jeszcze masz dla nas atrakcje? - zapytał z czystej ciekawości. - Czy raczej zdamy się na los i co będzie, to będzie?

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  21. [Ty mi tu nie słońcuj, tylko na GG odpisz, to ustalimy ten wątek.]

    Darren

    OdpowiedzUsuń
  22. [Cześć ! Przede wszystkim - cudowne zdjęcie w karcie, ciężko oderwać od Giny wzrok :)
    Pomyślałam, że można by wątek przenieść w czasie nieco do tyłu. Po tym jak ostatni ratownik górski się ulotnił - Gina jako sekretarka burmistrza mogłaby uczestniczyć w procesie poszukiwania i rekrutacji ratownika górskiego. Rozmowa kwalifikacyjna? Poza tym na pewno znają się choćby z czasów szkolnych. :)
    Co o tym myślisz?

    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  23. [To na pewno będzie wyjątkowa i niezapomniana rozmowa kwalifikacyjna. Oby tylko nie chciała wykopać go z ratusza przez okno w trakcie jej trwania.
    Co do ojca, to właśnie od niego mogła dowiedzieć się nieco więcej na temat jego wyroku. Byłaby o dwa kroki do przodu przed mieszkańcami miasteczka, którzy wyobrażają sobie same straszności i wpisali go już na listę straceńców (pewnie w kościele modlą się o to, by poszedł do piekła ;)
    Co do wątków, to jestem w stanie wypracować każdą długość, ale chyba najlepiej się czuję w długości, która mieści się tutaj w jednym komentarzu (na takie zdecydowanie sprawniej odpowiadam, bo te dłuższe wymagają większego skupienia).
    Czekam z niecierpliwością :)]

    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  24. [Już jestem i nie czytaj karty... Nigdy nie nauczę się pisać porządnie kart postaci.
    Zaczynamy od pierwszego spotkania starych przyjaciół po powrocie Giny?]

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  25. [no nie, już część błędów poprawiłem i nadal są. Wychodzi, że ostatnio mało piszę i czytam... Trzeba się poprawić ;-)
    Co do rozpoczęcia, nie ma problemu. Jak wrócę do domu, to coś napiszę]

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  26. Choć panna Reed momentami potężnie go irytowała, w gruncie rzeczy nie był na nią zły. Kiedy odezwała się tym odrobinę przygaszonym głosem, poczuł jakby złamała się jakaś bariera, której bliżej nie potrafił nawet określić; jakby ta cała, kipiąca z niej frustracja, była owocem jakichś nieprzyjemnych wydarzeń, mających miejsce w niedalekiej przeszłości. Po części była to także jego zasługa, bo przecież nie starał się w żaden spokój jej udobruchać; nie miał zbyt wiele doświadczenia w ujarzmianiu ludzkich temperamentów, skoro jego własny wymagał solidnej, ołowianej klatki i każdy, kto zetknął się z Ferranem, dobrze o tym wiedział, ale tak właściwie, to mógł się w ogóle nie odzywać. Być może miałoby to o niebo lepszy wpływ na sytuację w jakiej się teraz znaleźli.
    Kiedy wspomniała o towarzystwie, to albo wyczuł w jej tonie namiastkę prośby, albo zwyczajnie się przesłyszał. Stał jednak z dłonią ułożoną na klamce i wpatrywał się w oblicze ciemnowłosej, równocześnie walcząc z myślami typu: wyjść, czy nie wyjść. Z jednej strony chciał, bo nie mógł znieść widoku absolutnie rozjuszonej Giny, ale z drugiej – nie chciał, zdając sobie sprawę, że twarda powłoka, ciążąca nad osobowością kobiety, jest skorupą, przez którą można się przebić, choćby kilofem. Nie był tylko pewien, czy panna Reed potrzebuje tego rozbicia, bo nietrafne działania mogłyby tylko pogorszyć obecny stan rzeczy, i nie próbował się jeszcze zastanawiać nad tym, jak bardzo mu zależy, by próbować cokolwiek ruszać. Tylko ta myśl, że kiedyś faktycznie znał ją od zupełnie innej, nieco łagodniejszej strony, stale go uwierała.
    Spojrzał na moment w kierunku klamki, jakby na jej stalowej gramaturze mógł znaleźć odpowiedź, mającą dopomóc go w podjęciu decyzji, jednak szybko wrócił wzrokiem w stronę kuchni, gdy Gina zsunęła się z blatu, zataczając nieostrożny łuk. Nie odezwał się, bo na pytanie wciąż nie znał odpowiedzi, poza tym, nie był pewien, dlaczego postanowiła dać kilka kroków w jego kierunku. Zawsze towarzyszyła mu podwyższona czujność, by w razie nieprzewidzianych sytuacji nie obudzić się z ręką w nocniku, a twarzy Giny ciężko było odczytać jakiekolwiek zamiary.
    Nie spodziewał się jednak, że ponownie wciśnie mu koszulkę wraz z kubkiem herbaty na rozgrzanie, dlatego wciąż milczał, aż w końcu... otworzył drzwi i wyszedł, zamykając je i pozostawiając po sobie tylko pustkę.
    Ziąb momentalnie wgryzł się w skórę mężczyzny, gdy tylko stanął na ganku. Lekko się wzdrygnął; nie podejrzewał, że zdołał przejść ten szmat drogi w tak cienkim odzieniu, choć tym razem nie miał zamiaru już nigdzie łazić. Zapukał do drzwi raz jeszcze, tym razem subtelniej, bez wyładowywania się na kawałku drewnianej płyty, tak jak uczynił to wcześniej, kiedy rozpierała go istna wścieklizna, po czym upił łyk herbaty, oczekując, czy Gina otworzy mu drzwi, czy jednak pozostawi to odejście bez zbędnego echa, nie spodziewając się, że Ferran planuje zacząć wszystko od nowa.
    Za żadne skarby świata nie zdobyłby się na ten gest pod domem kogoś innego, dlatego gdy drzwi skrzypnęły charakterystycznie, przeszedł od razu do rzeczy:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Cześć, Gina. Przyszedłem do twojego ojca, ale zdążyłem się chwilę temu dowiedzieć, że wyjechał — urwał na moment, przekładając koszulkę przez ramię, a wolną dłoń wsuwając do kieszeni spodni, mimo że przez bandaż nie poszło to super sprawnie — Zawsze tu przychodzę, kiedy mam potrzebę. Niestety, James zwiedza świat... ale słyszałem, że przydałoby ci się towarzystwo i tak się składa, że mi także. Zatem, może chciałabyś połączyć siły i wspólnie ponarzekać na ten paskudny świat przy butelce whisky, którą opróżniłaś beze mnie już prawie do połowy? — Brew mężczyzny uniosła się ku górze. I ostatnie zdanie wcale nie miało na celu niczego jej wypominać – było czysto sugerujące, w końcu podjął próbę normalnej rozmowy, toteż nie zamierzał pluć jadem; w jakimś stopniu potrafił jeszcze dochodzić do kompromisów, o ile druga strona będzie chciała przy danym kompromisie współpracować. A czy będzie chciała, tego jeszcze nie wiedział, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie, by w razie ewentualnej odmowy odwrócić się i pójść przed siebie, prosto do dziupli Iana, by w niej zwieńczyć ostatecznie dzień.

      Ferran, który przyjął propozycję, zwaną: do trzech razy sztuka

      Usuń
  27. Niebo miało ołowiany kolor a okolica zatonęła w szarawej mgle. Skrzypiący pod ciężarem Burów śnieg był jedynym dźwiękiem przerywającym głuchą ciszę. Mróz wciąż dawał się we znaki choć na kalendarzu dawno już zawitała wiosna. W Mount Cartier zwykle chłód i nawet latem temperatura rzadko przekraczała próg 20 stopni. Z jednej strony było to dość przygnębiające, ale chłód na dworze nie przekładał się w chłód w sercach mieszkańców. Kanadyjczycy potrafili odnaleźć tu spokój ducha i radość. Stan, w którym odczuwali prawdziwe szczęście. Miejscowy odpowiednik duńskiego hygge.
    Jack lubił tę mieścinę i nie chciał wyrwać się stąd za wszelką cenę, ale Mount Cartier nie dawało zbyt wielu możliwości zatrudnienia czy rozwoju. Co sprytniejsi, radzili sobie z deficytem miejsc pracy zajmując się robótkami ręcznymi w domowym zaciszu. Do tego trzeba jednak było mieć talent a takowego młody Higgins niestety po swoich przodkach nie odziedziczył. Imał się różnych zajęć, by trochę sobie dorobić. Chętnie pomagał mieszkańcom miasteczka, towarzyszył ojcu na polowaniach i nie bał się prawdziwej pracy. Aktywny tryb życia pozwolił mu wypracować dobrą kondycję fizyczną. Bystrości umysłu Bóg mu nie poskąpił, miał smykałkę do matematyki i fizyki, ale nie wiedział co z nią zrobić. Decyzję o wstąpieniu do wojska podjął zupełnie niespodziewanie. Pewnego tak samo szarego i zimnego dnia jak ten. Poczuł dziwny impuls który pchnął go w nieznane i być może byłby kolejną osobą, która uciekła przed monotonią Mount Cartier gdyby nie pechowy splot wydarzeń, który zrujnował mu plany i kilka lat ciężkiej pracy. Wyrok skazujący zmusił go do powrotu na stare śmieci, ponieważ nie było innego miejsca, do którego mógłby się udać. A wieść o tym, że złamał zasady użycia broni i był współwinny śmierci cywilów rozniósł się po miasteczku w zastraszającym tempie. Niektórzy chętnie odwiesiliby mu wyrok i wsadzili do więzienia. Wydarzenie to urosło do wysokiej rangi tak samo jak z dnia na dzień wzrastała ilość ofiar do których śmierci się przyczynił i liczba lat w zawieszeniu. Krążyły plotki że wywinął się dzięki łapówkom i znajomościom, że został zawieszony już na zawsze i nigdy nie będzie mu dane wrócić do służby w wojsku. Przynajmniej przez chwilę nikt nie zwracał uwagi na starego Higginsa, który coraz częściej zachowywał się tak, jakby był w zupełnie innym świecie.
    Odetchnął zimnym powietrzem i pchnął mocno oblodzoną furtkę. Mieszkał na obrzeżach miasteczka a od ryneczku dzieliło go nieco ponad piętnaście minut drogi pieszo. Pokonał ten dystans spacerem, przez co czas wydłużył się do dwudziestu minut. Kiedy opowiadał o swoim rodzinnym miasteczku, większość jego kolegów kręciła głową z niedowierzaniem. Nie wyobrażali sobie miejsca, w którym dominującą porą roku jest zima a dni w pełni słoneczne można policzyć na palcach jednej ręki. Nie wierzyli w to, że cywilizacja skończyła się daleko przed Mount Cartier a mieszkańcy są niemal odcięci od świata i nie mają pojęcia o tym czym jest globalizacja. Dach ratusza pokrywała gruba warstwa śniegu. Ulice były właściwie puste z wyjątkiem kilku zabłąkanych dusz snujących się do sklepu czy o kościoła na popołudniową mszę. Zatrzymał się przez brązowymi drewnianymi drzwiami tupnął kilka razy pozbywając się śniegu z butów. Wszedł do budynku a jego kroki odbijały się echem od ścian. Porozglądał się chwilę aż w końcu znalazł pokój ze sfatygowaną tabliczką oznajmującą, że wchodzi na teren sekretarki burmistrza. Zastukał dwa razy i nie czekając na zaproszenie nacisnął za klamkę. Drzwi ustąpiły i wszedł do środka.

    OdpowiedzUsuń
  28. -Szynka zażaleń musi pękać w szwach. – odparł mając na myśli to w jaki sposób go przywitała. Jeśli podobnie postępuje z innymi mieszkańcami, zapewne od dawna już spiskują o tym jak tu by się jej pozbyć. Mimo wszystko rozbawiła go swoimi słowami, pomimo tego, że w tym co powiedziała było też sporo goryczy.
    - I pewnie nie częstujesz interesantów kawą i ciastkiem?- zapytał siadając po drugiej stronie biurka. Jej wzrok mówił sam za siebie.
    -No cóż, zawsze warto mieć nadzieję. – dodał.
    -Podobno Wasz jedyny ratownik górski miał bliskie spotkanie z niedźwiedziem i jest jakby to powiedzieć, niezdolny do dalszego wykonywania zawodu? – spojrzał na nią przechodząc do sedna sprawy, która go tutaj przywiodła.

    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  29. Vert wiedział, że ta chwila w końcu nadejdzie. Niechciana walnie go w najmniej spodziewanym momencie, boleśnie ale i równie skutecznie przypominając o tym, co Eric chciał zakopać w odmętach swej pamięci i już nigdy nie wyciągać z zakamarków umysłu.
    Jednak wiedział, że to nie możliwe, że do tego spotkania w końcu musi dojść - miał jedynie nadzieję, że upłynie więcej czasu, że spotkają się jako para staruszków, będą siedzieć u niego na ganku, śmiejąc się z tego co ich spotkało łącznie z tym ostatnim wieczorem.
    Miał nadzieje, że jak ją zobaczy, to nie będzie wszystko jeszcze tak świeże i nadal tak niezrozumiałe dla niego...
    Stała przed nim, Gina wyglądała tak jak w ten wieczór kiedy widzieli się po raz ostatni, jakby nic się nie zmieniło, a czas się dla niej zatrzymał. Spokojnie wybierała płatki w sklepie spożywczym, tak jakby nigdy nie wyjechała, a miasteczko cały czas było jej domem. Gdyby ktoś popatrzył z boku, pewnie pomyślał by, ze nic się nie zmieniło... To czemu na jej widok Ericowi zaschło w gardle a dłonie zaczęły drżeć?
    Od kiedy dowiedział się, ze panna Reed jest w mieście, praktycznie zabarykadował się w swoim domu, aby jak najdalej przesunąć to pierwsze spotkanie po jej powrocie, dać jeszcze szanse na to, że może się odezwie pierwsza, cokolwiek wyjaśni. Jednak telefon milczał tak jak kiedy wyjechała, żadnej wiadomości podobnie gdy zobaczył jej zdjęcia w gazecie, nic, cisza, brak nawet głupiej pocztówki z wypisanym "Było milo, ale już po wszystkim".
    Wziął głęboki oddech i postanowił w końcu skończyć tą szopkę, chciał odpowiedzi. Wyprostował się, jeszcze mocniej zaznaczając swoje prawie dwa metry wzrostu i pewnym krokiem podszedł do Giny.
    -Hej, dawno Cie nie widziałem.- wypalił jakby faktycznie widzieli się tydzień temu.
    Tyle myśli i pytań nawarstwiało mu się w głowie, a on potrafił wypalić tylko zwykłe "hej". Klął teraz w myślach sam na siebie, usprawiedliwiając się, że przynajmniej zachował się dojrzale.

    Eric

    [Mam nadzieję, że może być]

    OdpowiedzUsuń
  30. Dziw ile emocji, do tego tak sprzecznych, może wywołać jedno przypadkowe spotkanie. Eric cieszył się, ze widzi w końcu Giny, mimo wszystko brakowało mu jej tutaj w miasteczku, znali się jak łyse konie, mówili sobie o wszystkim, po prostu już od czasów szkolnych byli oni - Eric i Gina. Tym bardziej zabolało go jak wyjechała bez słowa i to jeszcze po takiej nocy, że nie odezwała się przez trzy lata, a teraz stała obok niego jakby nic się nie stało.
    Jej wzrok cały czas był zadziorny i z tym szalonym błyskiem, uśmiech który mógłby zdobyć cały świat, drobna sylwetka, która mimo to emanowała siłą i pewnością siebie. Wszystko było takie samo. Nic, nawet najmniejsze skinienie palca czy przymrużenie powieki nie zdradzało po Reed choćby cienia skruchy, zakłopotania, nic.
    Cholera, ona nawet wybierała te płatki co zawsze jakby nic się nie stało, no kurwa nic.
    W Ericu już prawie się gotowało, jednak zawsze potrafił schować emocje głęboko. Stał tak, starając się wyzbyć chłodu z szarych oczu i lekko się uśmiechnąć, choć nie było to proste. W głowie kołatało mu się teraz czy tak mało znaczy dla Giny, czy może po prostu dziewczyna pochłonięta światowym życiem, zapomniała o mało miasteczkowym chłopaku.
    Zaplótł ręce na klatce piersiowej i zwrócił w końcu wzrok na półki płatków.
    -Weź te z piankami. I najlepiej sporo piwa. Chyba czas się w końcu spotkać i mi opowiedzieć co tam słychać w wielkim świecie.-powiedział niby od niechcenia, jednak kątem oka bacznie obserwując reakcja dawnej przyjaciółki- No chyba, że całkiem zapomniałaś o starych znajomych.- dodał nie mogąc się powstrzymać przed choć odrobiną złośliwości, chodź wiedział, że może to być dla Giny tylko pretekst do słownej przepychanki... Jak za dawnych (dobrych) lat.

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  31. Ruszył jak wierny pies, choć czuł ze z każdym krokiem napięcie narasta. Zawsze to on kroczył za Giny. Byli przyjaciółmi, partnerami, zawsze razem pakowali się w kłopoty, ale to właśnie Reed, ze swoim żywiołowym temperamentem i masa szalonych pomysłów w tym prowadziła, a Vert podążał za nią. Z poczatku by mieć pewność, że dziewczyna nie wpakuje się w tarapaty, lecz z czasem tak polubił ten dreszczyk emocji, który towarzyszył mu przy niej, że nie raz sam podszeptywał jej szalone pomysły.
    Jednak teraz ten dreszczyk gdzieś się ulotnił, zastąpiło go zakłopotanie i lekka irytacja swoboda dziewczyny, która powoli zmieniała się w złość.
    -A więc tak udało Ci się w tym wielkim mieście, że aż musiałaś wrócić do tej małej mieściny.- wypalił bez namysłu i po chwili pożałował.
    Kiedyś to by było normalne, dogryzali sobie na każdym kroku, ale teraz, w tej chwili te słowa wydawały mu się nie na miejscu. Z resztą sam wiedział, że nie brzmiały one niczym niewinny sarkazm.
    -Gdyby przyjaciel wiedział, ze już wróciłaś, to pewnie by czekał już na ganku.- nagle spuścił z tonu, nie patrząc na nią. Nie chciał, może trochę się bał. Wiedział że mimo tego co mówili o Reed w miasteczku i ja dało się zranić- Niech Ci będzie, że zapłacę i nawet za Twoje piwo. W ramach rekompensaty za brak transparentu na lotnisku. Wiesz, myślałem po prostu, ze dla takiej światowej dziewczyny, bez czerwonego dywanu się nie obędzie, a dość intensywnego nigdzie nie mogłem dostać.
    "Vert, zamknij się." chłopak skarcił sam siebie w myślach, zdając sobie sprawę że jednak już nic nie będzie takie jak kiedyś, przynajmniej dla niego.
    Sięgnął po piwo, zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł, jednak wrzucił je do koszyka.
    -Dobra, koniec. Już będę miły. To jak w końcu z tym Twoim powrotem. Jakieś plotki krążą po mieście, ale o Tobie zazwyczaj sa te nieprawdziwe, więc wolę zaczerpnąć informacje z pierwszej ręki.- zabrał dziewczynie sklepowy koszyk i ruszył do kasy, aby jak najszybciej wyjść ze sklepu i zakończyć to niekomfortowe dla niego spotkanie.

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  32. Osobiście Christian sobie nie wyobrażał Giny w roli żony czy matki. Może w tej pierwszej roli by się odnalazła, gdyby trafiła na odpowiedniego faceta, przy którym byłaby szczęśliwa i na odwrót, ale jako matka... Cóż, niekoniecznie. Pewnie wszystko mogło się zmienić za pomocą takiego małego szkraba, ale Christian wcześniej nie miał okazji jej widzieć przy dzieciach. Czas spędzali w zupełnie inny sposób, kiedy byli razem i żadne z nich wtedy nie myślało o zakładaniu rodziny. Nawet teraz o tym nie myślał, a Gina wydawała się niewiele zmienić od czasu, kiedy się spotykali, a potem ich drogi się rozeszły w zupełnie inne strony. Ona wyjechała podbijać świat, a on zamknął się w swoim własnym, zaczął mieszkać na totalnym odludziu i żył sobie z dnia na dzień, nie wadząc nikomu. Jemu było dobrze w taki sposób w jaki sobie żył. Jakby zaczął się rozglądać za potencjalną partnerką całe Mount Cartier o tym by wiedziało, a pewnie starsze panie podsyłałby mu swoje córki czy dorosłe wnuczki.
    Przewrócił oczami na jej wzmiankę o tym, kiedy ostatni raz wyszedł z domu. Ale miała sporo racji. W Mount Cartier nie było dużo atrakcji, a granie w bingo ze starszyzną nie było szczególnie satysfakcjonujące. Nawet jeśli to wcześniej powiedział, to przecież, aż tak bardzo się nie zestarzał. Chyba. Okej, wolał spokojne życie, ale na tak spokojne miał jeszcze całkiem sporo czasu.
    - Kogoś poznać? - zapytał z uniesioną brwią, spoglądając w stronę kobiety. Nawet się nie zastanawiał nad tym, aby kogoś poznać. W Mount Cartier to raczej było trudne do wykonania. Znał większość osób, a w ten sposób za żadną kobietą się nie rozglądał. Po prostu nie czuł potrzeby, aby mieć u swojego boku partnerkę. Słyszał nie raz, że za kilka lat będzie żałował. Gotować potrafił sam, dzieci niekoniecznie były spełnieniem jego marzeń, a jeśli jakaś kobieta będzie miała się pojawić w jego życiu to sama stanie mu na drodze. To było trochę leniwe myślenie, bo w końcu nic samo nie przychodzi do człowieka, jednak pod względem miłości Chris uważał, że taka znajdzie się sama, a szukana na siłę nigdy dobra nie będzie. - Proszę, tylko mi nie mów, że wkroczyłaś do klubu „Szukajmy żony dla Christiana Hemingway'a” - mruknął pod nosem – jeszcze tego brakuje, żebyś stała na przodzie tych wszystkich babć, które próbują mi życie układać. Dobrze mi jak jest, a jak jakaś będzie miała być to będzie – stwierdził i wzruszył ramionami. Tyle w temacie. Na siłę nic nie wyjdzie dobrze, a już na pewno nie długoletni związek. Takowy pewnie rozpadłby się szybciej, niż ludzie zdążyliby wymyślić plotki dotyczące nowego rozdziału dotyczącego jego życia.
    - Nie jestem tchórzem. Tylko człowiekiem bez zdolności muzycznych, który nie chcę zabić swoim głosem ludzi będących w barze – przyznał i uśmiechnął się lekko – od muzyki jesteś tu ty. Tego się trzymajmy, a w razie czego winę zwalę na ciebie.
    Zaśmiał się krótko.
    - Widzisz, faceci są czasem bardziej niezdecydowani od kobiet. Zdam się teraz na łaskę tego co będzie, a potem... Zobaczymy co będzie potem – zgodził się z dziewczyną. Zbliżającego się karaoke, może nie tyle się bał co nie chciał go przeżywać. W takich chwilach wolał słuchać innych, a nie samemu brać czynnie w takiej atrakcji udział. Zwłaszcza wiedząc, że nie jest się wybitnym śpiewakiem i głos brzmi niczym zraniony kojot.

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  33. [Ojej, mylne wrażenie chyba moja karta sprawiła, nie taki był zamiar, toż Farley już dawno się pogodził, że mu nie wyszło, trochę popłakał, trochę pocierpiał, a potem jakoś się życie ułożyło. Tylko czasem powspomina i wścieknie się, jak go ktoś w mieście zacznie wypytać, co się dokładnie stało, bo wiadomo, w Mount Cartier nic się nie ukryje.
    Gina wydaje mi się kompletnym przeciwieństwem Farleya i, rzeczywiście, pewnie napsułaby mu trochę nerwów, choć to w sumie człowiek cierpliwy. Zgaduję, że jeśli nie spróbuje, to się nie przekona. ;D]

    Farley Darmond

    OdpowiedzUsuń
  34. W Mount Cartier trudno było wytrzymać i nie zwariować, ale choć trudno w to uwierzyć, niektórzy naprawdę cieszyli się z tego, że ich świat zamyka się w tych górach. Bił od nich dziwny, trudny do opisania magnetyzm, który przyciągał serca wielu mieszkańców starszego pokolenia. Ich jednak ubywało a młodzi ludzie pragnęli poznawać, czuć i przeżywać. Nie widzieli swojej przyszłości w miejscu oddalonym od cywilizacji, gdzie sieć internetowa jest legendą. Podczas gdy na świecie tłumy ludzi porywane były przez kolejne namiętności, tu czas jakby stawał w miejscu i bynajmniej nie było to błogosławieństwem dla pełnych życia młodych ludzi. I wszyscy kolejno się stąd wyrywali. Ci którym dopisało szczęście, rozstawali się z Mount Cartier raz na zawsze. Rozjeżdżali się po świecie i rzadko odwiedzali rodzinne strony. Było tu pochmurno i chłodno. Wszystko tonęło w szarej mgle. Wiosna, która otulała pierwszymi promieniami słońca cały świat, o tym zakątku zapominała. Lato nigdy nie nadchodzi. Przedział temperatur określać można by w skali z trzema punktami: bardzo zimno, zimno, niezbyt zimno. Twarze przechodniów zawsze były blade a ich nosy i policzki nienaturalnie zaróżowione. Okutani byli w grube kożuchy i futrzane czapki. Dzieci nie cieszyły się tutaj z pierwszego śniegu, lepienie bałwana i wojna na śnieżki po jakimś czasie też mogą się znudzić. I można by myśleć, że pewnego dnia wyjadą stąd wszyscy Ci, którzy mogą a pozostali zostaną tu po wieki i miasteczko nie dalej niż w następnym stuleciu zniknie zapomniane pod grubą warstwą śnieżnego puchu.
    -Domyślam się.- przytaknął. Nawet jeśli w głębi duszy była aniołem, skutecznie to ukrywała a pierwsze wrażenie jakie sprawiała, nie zachęcało do powrotu. Mimo kąśliwych uwag był w niej smutek. Choć usta temu przeczyły to oczy zdradzały żal. Za tym co utracone, za tym co nieosiągalne. Bo poza tymi, którzy wyjeżdżali z Mount Cartier na zawsze, byli też Ci, którym się to nie udawało. Którzy bardzo chcieli i dawali z siebie wszystko a to nie było wystarczające. Ci, których góry jakimś sposobem sprowadziła znów do wioski. I to właśnie te osoby cierpiały najbardziej, nie mogąc znaleźć ukojenia. Ktoś kto poznał wolność i ją stracił pragnie jej bardziej niż ktoś, kto o wolności tylko słyszał, kogo ta wolność przeraża.
    -To zrozumiałe. Niektórzy przeżywają szok i doznają stresu pourazowego po bliskim spotkaniu z niedźwiedziem grizli. Widzisz, chyba macie ze sobą coś wspólnego. – postukał palcami o blat biurka i dopiero po chwili na nią spojrzał.
    -Podobno nikt nie zgłasza się od kilku tygodni bo skutecznie przeraża ich stacjonowanie na posterunku po drugiej stronie doliny. Podobno ściągano ratowników z Churchill kiedy jakaś przyjezdna malarka postanowiła uwiecznić zimowe krajobrazy. – wyliczył powoli. Jego twarz nie wyrażała w tej chwili żadnych emocji.
    -Ludzie zdecydowanie za dużo plotkują.- dodał biorąc w dłoń formularz, który wyjęła przed sekundą z szuflady.
    -Być może niedźwiedź wcale nie odgryzł byłemu ratownikowi nogi, a sekretarka może nie jest taka zła.- spojrzał na nią by zaakcentować ostatnią część zdania a potem skupił się na wypełnianiu dokumentu.


    Jack Higgins

    OdpowiedzUsuń
  35. Teraz Vert stanął jak wryty. Fakt, mimo że miał dwie starsze siostry, to i tak nie rozumiał kobiet, ale Giny była dla niego zagadką niczym enigma dla Brytyjczyków. Znał ją od lat, ale nigdy nie był w stanie powiedzieć co zrobi i jak się zachowa - ale lubił to w niej, zazwyczaj, bo w sytuacji jak ta, po prostu go irytowała. Chciał wyciągnąć dłoń, udawać że nic się nie stało, a ona zachowuje się jak rozkapryszona smarkula? To proszę bardzo, niech se idzie.
    -Sama się...- a niech szlak weźmie dobre wychowanie, które wpajała mu tak matka. Tak chciał odpowiedzieć jej w podobny sposób jak ona się pożegnała, ale słowa więzły mu w gardle- Wiesz co, po prostu se idź. Tak idź i jak masz nów uciec i zniknąć, bo to najłatwiejsze i najszybsze, to po prostu zrób to dobrze i już nie wracaj.- podniósł lekko głos by mieć pewność, że szatynka go słyszy- Ale w jednym gratuluje konsekwencji, w olewaniu przyjaciół i w podnoszeniu ciśnienia, komuś, kto chciał po prostu pogadać i zrozumieć. Brawa dla tej Pani.- dodał, teatralnie poklaskują. Sięgnął po piwa, które dziewczyna pretensjonalnie wrzuciła między dania w słoikach i szybkim krokiem ruszył do kasy.
    Chyba jednak zbyt długo nie widział Giny i zapomniał o jej humorkach, może odwykł, może ona była taka zawsze, może jednak ten czas zbyt dużo zmienił. Albo ten jeden wieczór?
    Ale teraz to było nieważne i nie chciał o tym myśleć. Eric był po prostu zły i najłatwiej teraz obwiniać o wszystko dawną przyjaciółkę.

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  36. Eric nawet nie musiał udawać, że nie widzi tej staruszki na za Giną, która zapatrzona na awanturę zaczęła pakować do koszyka już trzeci płyn do udrażniania rur, czy tą kurę domowa, która udawała, że nie patrzy, bacznie czytając skład chrupek, jednak wciskając je prawie na siłę do buzi biednego dziecka, tak aby nie zagłuszało ani słowa z ich awantury. Tak, w tak małym miasteczku było mało atrakcji, a telewizja częściej zawodziła częściej niż dało się cokolwiek obejrzeć i znudzeni ludzie szukali sensacji. No i teraz ją znaleźli w postaci Verta i Reed... Całe miasteczko znów będzie huczało od plotek, ale żadnego z młodych ludzi to teraz nie interesowało.
    Eric spojrzał na palec dziewczyny, który dźgał go w sam środek klatki piersiowej, po czym skierował zimne niczym kawał stali oczy na Ginę.
    -Posłuchaj Reed...- powiedział cicho, ale niezwykle stanowczo, jednocześnie łapiąc drobną dłoń dziewczyny, tak że całkiem zniknęła w jego reku- To nie ja uciekłem, to nie ja nagle zmieniłem numery i to nie ja zostawiłem Cie nagle bez słowa.- wydawało się, jakby robił płazy między każdym zdaniem, jakby chciał mieć pewność, że wszystko dotrze do rozzłoszczonej dziewuchy- I może nie zachowuje się jak facet, ale spokojnie, Ty idealnie to nadrabiasz, udając ze nic się nie stało.- cały czas przeszywał ją wzrokiem, jakby chciał w końcu zrozumieć co siedzi jej w głowie, jednak bezskutecznie. Czasami miał wrażenie, że sama Gina nie wie co w niej siedzi- Więc przestań robić sceny, bo dobrze wiesz, że w tym przypadku zła jesteś Ty. Więc masz wybór, albo dalej się obrażać, albo spuścić ten zakuty łeb i choć raz w życiu przyznać że to ty zjebałaś, bo tym razem Gi, nie będę brał na siebie Twojej winy.- dodał i puścił w końcu jej małą rączkę.
    Dziwne, myślał że mu ulży, że będzie czuł się lepiej, ale tak nie było. Czuł się o wiele gorzej i wiedział, ze nawet piwo które trzyma w dłoni nie poprawi mu humoru. Ale czego on oczekiwał? Że Reed wróci i rzuci mu sie w ramiona? Że nigdy nie wróci - tak na pewno było by łatwiej... Że wróci z tym lowelasem, z którym widział ja na okładce magazynu?
    Sam nie wiedział czego sie spodziewać i co więcej nie miał kompletnie pojęcia, która opcja najbardziej by go ucieszyła. Chciał by po prostu było tak jak kiedyś, aby siedzieli do późna, żartując wciąż z tych samych rzeczy, aby wybrali się znów na nocną wycieczkę do miasta, aby znów było tak beztrosko.
    Ale się nie da, czemu? Przez tą jebaną noc, przez tą jedną noc, gdy alkoholu było za dużo i puściły hamulce, kiedy zatarła się granica "przyjaciele". Gina przestała być wiecznie uśmiechniętą, drobna dziewczyną w luźnych koszulkach... Stała się kobietą, z delikatną skórą, słodkimi wargami i żarem, zamiast złości w oczach. Tak ją zapamiętał, bardzo to mu się podobało i bardzo, bardzo tego żałował.
    Sam nie wie, czemu tak to go bolało, może przez to że uciekła bez słowa? Ale teraz to już było nie istotne. Teraz stał patrząc na drobną Ginę, na jej lekko zmierzwione, kasztanowe włosy, dobrze wiedząc że szalona Reed nie okaże skruchy, a zacznie jeszcze głośniej krzyczeć. To zawsze on był tym, który przeprasza, ale nie tym razem, ma się zachowywać jak facet, proszę bardzo, w końcu przestanie za nią biegać jak jakaś pizda i pokarze, że potrafi mieć większe jaja od niej.

    OdpowiedzUsuń
  37. Podczas tej chwili milczenia pomyślał, że może trochę przesadził, ale nie przejął się tym na tyle, by ją przeprosić. W gruncie rzeczy nie powiedział niczego niestosownego. Nie chciał jej urazić. Czuł, że w pewnym stopniu ją rozumie. Znaleźli się w końcu w podobnej sytuacji i choć reagowali na nią zupełnie odmiennie, to byli tak samo zagubieni i rozbici.
    Gina nie skomentowała jego słów. Patrzyła tylko na niego przez chwilę wzrokiem, z którego ciężko było wyczytać coś więcej. Poczuł się przez to trochę nieswojo, więc wykreślił niebieskim długopisem kilka informacji oznaczonych na formularzu jako wymagane. Imię, nazwisko, data urodzenia, imiona rodziców. Równie dobrze mógł poprzestań na wpisaniu pierwszych dwóch. W tym miasteczku ludzie wiedzieli o sobie zdecydowanie o wiele więcej niż powinni. To właśnie była jedna z wielkich wad Mount Cartier. Niczego nie można było tu ukryć. Pozbawieni wszelkich rozrywek mieszkańcy bacznie obserwowali poczynania młodzieży a na ich podstawie powstawały niestworzone scenariusze, których nie powstydziłby się niejeden reżyser. Kto raz wpadł w taką karuzelę, nie miał szans na to, by się z niej wydostać. Jego poczytania już na zawsze pozostawały tematem soczystych plotek.
    -Tutaj nie da się nie być doinformowanym. – wzruszył lekko ramionami. Sam nie przywiązywał uwagi do tego co mówili ludzie. W końcu o nim także nie wyrażano zbyt pochlebnie zanim stąd wyjechał i teraz, kiedy wrócił.
    -Wychowałem się w górach. - powiedział krótko, bo sformułowanie „były wojskowy” odbiło się echem w jego głowie. Do końca jeszcze nie poradził sobie z tą sytuacją. Czuł się jednocześnie winny i pokrzywdzony. Działał w końcu na rozkaz, który wykonał jak zwykle, bez mrugnięcia okiem. To właśnie sprawiało, że był dobrym żołnierzem. Wykonywanie rozkazów bez wahania. I to go zgubiło. Cała ta ich akcja, okazała się wtedy fiaskiem. Ktoś musiał zostać uznany winnym. Dostał najłagodniejszy wymiar kary, co było tylko potwierdzeniem tego, że zrobiono z niego kozła ofiarnego, ale nie miał jak się przed tym bronić. Przegrał z wielkimi układami i małymi układzikami. Tu, w Mount Cartier nie miało już znaczenia to jaki miał stopień. Tu znikały wszystkie podziały.
    Przyglądał się jej kiedy gdy w skupieniu rysowała tabelkę. Pochyliła się nad biurkiem. Ciemne kosmyki włosów opadły jej na policzki. Oczy w skupieniu śledziły rysowane linie. Kiedy znów na niego spojrzała dostrzegł drobne zmarszczki w okolicach oczu, które tylko dodawały jej uroku.
    -Niczego takiego nie zaobserwowałem.- powiedział krótko sięgając do wewnętrznej kieszeni z kurtki. Wyjął z niej zgiętą na cztery części kartkę, którą rozprostował niezdarnie w dłoniach i położył na biurku. Zaświadczenie o stanie zdrowia z wojskowego szpitala i poradni psychologicznej.
    -Psycholog jak widzisz też nie.- dodał wyjaśniająco, kiedy wzięła do ręki dokument.
    -Niestety niekaralnością nie mogę się pochwalić. Zrozumiem, jeśli jest to dyskwalifikujące.- wyprostował się i spojrzał jej w oczy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jako osoba z wyrokiem będzie miał problem ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, zwłaszcza w Mount Cartier. Mimo wszystko po porażce życiowej wrócił właśnie tutaj i szczerze powiedziawszy na chwilę obecną nie miał na siebie innego pomysłu. Dziewczyna natomiast zadała mu pytanie, którego najmniej się teraz spodziewał.
    -Słucham? – spojrzał na nią zaskoczony. –O kin Ty mówisz?

    OdpowiedzUsuń
  38. Idąc szybkim krokiem do kasy Eric spodziewał się krzyków, kolejnych wyrzutów, awantur. Był pewien, że wściekła Reed rzuci zakupami i wyjdzie z takim trzaskiem drzwi, że szyby ledwo ujdą z życiem. Jednak zamiast tego, zamiast armagedonu w postaci małej szatynki, poczuł jak ciepłe, drobne palce oplatają jego wielką dłoń,a drobna kobieta ciągnie go w bliżej nieokreślone miejsce, a on znów jej ulega, jak za każdym razem. Po prostu uwielbiam ten dreszczyk niewiedzy i ciekawości kiedy był z Gi, miedzy innymi za tym tak tęsknił.
    Tak samo jak za jej uśmiechem, gdy opowiadał kolejny kiepski żart, który bawił tylko ich, za tym jak dosłownie znikała czytając książki, jak klęła pod nosem przypalając kolejne danie. Tak cholernie tęsknił.
    Kiedy zatrzymali się za sklepem przyjrzał się jej uważnie. Oczy jak zawsze praktycznie płonęły nieokreślonym blaskiem, kształtne usta teraz były tak mocno zaciśnięte, że tworzyły cienką linię, a drobne ramiona zdawały się tworzyć tarczę dla dziewczyny, tak jakby odpowiedź Verta mogła zranić dziewczynę... Ale przecież to nie możliwe. Nie Giny, która zazwyczaj miała wszystko gdzieś, która robiła wszystko na przekór nie zważając na opinię innych. A może to była tylko gra? Już nieraz widział jej słabsza stronę, którą pokazywała tylko mu... Ale po co znów przed nim gra?
    Na jej pytanie od razu przypomniał sobie tamtą noc, wtedy właśnie wszystko było tak naturalne, jakby właśnie miało tak być, jakby było zaplanowane od lat, tylko świat czekał na odpowiedni moment. żadne z nich nie musiało nic udawać, niczego się wstydzić, nic robić na siłę - po prostu czerpać przyjemność garściami. Skoro było im tak dobrze, po co nagle te maski... Choć mogło to oczywiście oznaczać, że tylko Vert wspomina tak cudownie tamtą noc.
    Stali chwilę w ciszy, tak jakby Eric chciał pozbierać słowa do kupy, słowa które od tak dawna siedziały w nim głęboko, rozlewając się toksyną po całym ciele. W końcu podniósł szare oczy, wpatrując się wprost w Gi, tak aby nie umknął mu żaden jej gest, ani choćby najmniejsze mrugnięcie.
    -O to ze wyjechałaś...- "po tym jak dałaś mi poznać każdy centymetr swego ciała" dodał już w myślach. Nie chciał mówić Reed ie ta noc dla niego znaczyła, wiedział że dziewczyna jest wolnym ptakiem, a takie wyznania mogły by sprawić tylko, że czuła by się winna, że próbowała by na siłę ułożyć sobie życie w tej małej mieścinie, zostać z Vertem by go nie zranić, a to ostatnie czego potrzebował, litość i unieszczęśliwienie jej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. -A raczej to, ze wyjechałaś bez słowa. Bez żadnej informacji co się z Tobą dzieje. Gi co Ty sobie myślałaś? Wiesz jak tęskniłem? Jak umierałem ze strachu?- ton Erica był okropnie zmienny. Od wściekłego podniesionego tonu, do prawie szeptu w którym słychać było troskę, tęsknotę i żal- Wszyscy się baliśmy. Ale chyba jeszcze gorsze było zobaczyć Cię na okładce... Tak jakbyś udowodniła tym, ze masz nas wszystkich w dupie. Coś w stylu "martwcie się wieśniaczki, mnie żyje się świetnie". To była jedyna informacja że nic Ci nie jest, że jesteś cała i żywa. Z jakiegoś jebanego brukowca. Kurwa, Gi, mogłaś wysłać chociaż pocztówkę "żyję, spoko", cokolwiek. Naprawdę tyle lat znajomości psu w dupę? Jestem dla Ciebie tak mało ważny, że nie mogłaś nawet zadzwonić? Dobrze wiesz, że kto jak to, ale ja bym zrozumiał, ba, nawet pewnie pomógł się pakować lub pojechał z Tobą. Rozumiem, że chciałaś wyjechać, tak często o tym wspominałaś, ale nie tak nie w takim momencie...- w głowie siedziało mu jeszcze więcej, ale nie miał już siły pytać. Bał się, ze odpowiedzi go dobiją. Bo może tak naprawdę ona wyjechała właśnie przez niego, przez tamtą noc. Nie potrafiła mu inaczej pokazać, że to był błąd, nic nie znacząca przygoda, nie chciała go zranić, a to było dla niej najlepsze rozwiązanie, które okazało się jeszcze bardziej zgubne dla ich relacji.
      Chciał jej powiedzieć, ze rozumie, że nic nie oczekuje, ale to nie była do końca prawda.
      Bez sił oparł się o ścianę, spuszczając wzrok z dziewczyny, bo czuł że jednak jego dłonie więcej nie wplotą się w jej włosy, więcej nie obcałuje jej obojczyka, wywołują lekki dreszcz. Dlaczego nie potrafił o tym wszystkim zapomnieć i po prostu cieszyć się tym, że już wróciła i jest cala i zdrowa?

      Eric

      Usuń
  39. Jack nie przejmował się tym, co mieli do powiedzenia na jego temat inni ludzie tak teraz, jak i w przeszłości, choć przed wyjazdem cieszył się w miasteczku raczej nieposzkalowaną opinią. Nigdy nie czuł potrzeby wychylania się przed szereg i nie dawał mieszkańcom powodów do plotek. Miał dobre serce i był pomocnym, dobrze zapowiadającym się młodym człowiekiem. Starsze Panie szukały mu często żony wśród miejscowych dziewczyn i były zachwycone, kiedy z jedną z nich się spotykał. A potem dzięki ojcu Giny udało mu się zrobić milowy krok do przodu. Taki o jakim nawet nie marzył. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Decyzja o wyjeździe zapadła w ułamku sekundy. Do tej pory miał w pamięci ten moment, tą szaloną ekscytację, nieprzespane noce i dzień wyjazdu. Myślał wtedy, że ma takiej mocy, która mogłaby ściągnąć go znów do miasteczka. A życie potraktowało to jako wyzwanie udowadniając, że nie można być niczego pewnym.
    Ten nagły wyraz empatii w jej słowach i geście bardzo go zaskoczył, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie chciał, by ktokolwiek go żałował i współczuł mu. Nie lubił tego. Po jego powrocie ludzie w miasteczku traktowali go trochę jak intruza i być może było mu to nawet na rękę. Nie musiał dzięki temu odpowiadać na niewygodne pytania, choć czasami i tak trafiał na wyjątkowo ciekawskich, którzy próbowali naciągnąć go na zwierzenia, szczególnie te dotyczące wyroku i wyjaśnienia co kryje się pod tajemniczym uzasadnieniem kary, jakim było niezgodne z działanie niezgodne z obowiązującymi zasadami użycia broni. Ludzi ciekawiło tylko to, czy kogoś zabił. Później byli już tego pewni i zastanawiali się nad tym, jak wiele osób zginęło z jego ręki i dlaczego dostał tak łagodny wymiar kary. Mieszkając w tej zabitej dechami dziurze byli zamknięci na wszystkie ważne wydarzenia na świecie. Nie mieli zielonego pojęcia o zamachach terrorystycznych, o konfliktach zbrojnych, o misjach pokojowych. Dla nich nie istniała wojna, bo ostatnia skończyła się przecież wiele lat temu a świat to istna sielanka. Może coś kiedyś obiło im się o uszy, ale nie było na tyle interesujące i wiarygodne, by zmieniło ich światopogląd. To, że żołnierze walczyli wiele kilometrów poza granicami swoich krajów miało przecież swój powód, sens i cel. Ale na próżno było szukać tutaj zrozumienia. Dla nich wojsko było ćwiczeniem musztry więc wyrok skazujący go w takiej sprawie był szokujący a wina znacznie cięższa.
    -Życie nas wydymało Gina. Ale po co płakać nad rozlanym mlekiem?- odparł w końcu kiedy cofnęła dłoń zakłopotana. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że ten cały mur, który wokół siebie wybudowała, jest murem obronnym, a zbroja, którą nosi, skrywa w sobie wiele niespełnionych marzeń i łez. Wolała pokazywać się ze swojej najgorszej strony niż przyznać się do tego, że coś ją złamało.
    -Masz mnie w garści.- odparł z lekkim uśmiechem przekazując jej uzupełniony kwestionariusz. Zależało mu na tej pracy bo nie mógł się tutaj zajmować niczym innym. Nie wyobrażał sobie aby utrzymywać się z polowań, tak jak kiedyś jego dziadek i ojciec. Miał co prawda oszczędności, bo nigdy nie prowadził hulaszczego trybu życia i udało mu się odłożyć całkiem pokaźną sumę, ale nie chciał wydawać tego na życie, bo był przecież zdolny do pracy.
    -Pamiętaj, że rozmawiasz z człowiekiem, który ostatnich kilka lat spędził na pustyni na Bliskim Wschodzie. - powiedział na swoje usprawiedliwienie. Wiedział, że Gina wyjechała robić karierę w Stanach, ale tak do końca nie był świadom tego, czym się tam zajmowała i jakie talenty w sobie odkrywała. Kiedy byli młodzi także nie spędzali ze sobą zbyt wiele czasu. Czasami spotykali się wspólnie z innymi znajomymi w pubie, latem, gdy pogoda płatała figla i w Mount Cartier było naprawdę gorąco, robili ogniska w górach. Nigdy jednak ich znajomość nie była bliższa, niż zwykłe koleżeństwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. -Rozumiem, że szkolenie muzyczne jest obowiązkowe dla nowozatrudnionego ratownika górskiego?- zapytał z uśmiechem. Mimo wszystko, Gina wyraźnie złagodniała w trakcie jego wizyty i teraz podczas rozmowy wydawała mu się nawet zabawna. Jakby rozmawiał z inną niż wcześniej osobą.
      -Zielony. Naprawdę wyjątkowo dobrze maskuje w terenie i jest mi w nim całkiem do twarzy.- powiedział i zaśmiał się lekko patrząc na nią przez chwilę.
      -Ale muszę przyznać, Twoje oczy mają najpiękniejszy odcień, jaki widziałem. – powiedział i tak naprawdę nie dało się z pewnością stwierdzić, czy była to reakcja na jej żart czy coś co przemknęło mu już wcześniej przez myśl.

      Usuń
  40. Uśmiechnął się lekko na wspomnienie czasu, który spędził na Bliskim Wschodzie. Każdy wyjazd wiązał się z dużym ryzykiem, choć on o jego przyjaciele z drużyny skutecznie wypierali to ze świadomości. Często ocierali się o śmierć, jeszcze częściej przeklinali dzień w którym zaciągnęli się do wojska. Jack był świadkiem wielu załamań nerwowych swoich kolegów, którzy po skończonej akcji wracali do bazy, ciskali hełmem w kąt i odlatywali najbliższym możliwym lotem do domu. Niejeden w stresie wywalał na oślep cały magazynek, niejeden taką panikę przypłacił życiem. On sam miewał wątpliwości, zwłaszcza kiedy po raz pierwszy odebrał komuś życie, ale nigdy się nie poddał, nie wycofał. Z czasem to co się działo nie robiło już na nim takiego wrażenia, nie spędzało mu snu z powiek. Przystosował się do panujących w Afganistanie warunków, przestał rozpamiętywać poległych. Stał się kimś, kogo wojsko określało mianem dobrego żołnierza.
    -Uwierzysz mi jeśli powiem, że tamta muzyka była gorsza? Utwory przypominały pieśni kościelne, śpiewane po arabsku. Teraz przynajmniej nie muszę już tego słuchać. – to co miało być żartem, zabrzmiało w jego ustach raczej żałośnie, bo myślami znów wrócił do tego feralnego dnia, który przekreślił całe jego dotychczasowe życie. To wszystko stało się dla niego koszmarem z którego do końca jeszcze się nie otrząsnął, choć nie dawał tego po sobie poznać. Na zewnątrz wyglądał na spokojnego człowieka, którego nie dręczą żadne troski. Nie odróżniał się od mieszkańców Mount Cartier, nawet wtedy, kiedy na jego twarzy nie gościł uśmiech, bo w tym miejscu i tak nie było zbyt wielu powodów, które mogłyby go wywołać.
    -Podoba mi się to. Proszę o wyznaczenie terminu szkolenia.- odłożył na biurko długopis, który przez chwilę obracał w palcach i spojrzał na nią przelotnie. W Mount Cartier nie zostało zbyt wielu z jego dawnych przyjaciół. Większość z nich opuściła miasteczko. Pozostali nie darzyli go już taką sympatią jak kiedyś i prawdopodobnie sam sobie na to zapracował. Kiedy wyjechał, zapadł się pod ziemię. Nie bywał w tych stronach, nie kontaktował się z nimi. Po powrocie to oni odgrodzili się od niego takim murem a on nie zabiegał o jego zburzenie. Musiał poukładać sobie w głowie wiele spraw, pomyśleć o tym, co dalej i potrzebował do tego spokoju. Chatka na odludziu wydawała się być doskonałym miejscem do tego, żeby odnaleźć utracone szczęście i cel.
    -Ja wiem, że ludzie już dawno przenieśli dziadka na tamten świat, ale wbrew pozorom ma się całkiem dobrze. – stary Higgins podupadał na zdrowiu, ale wciąż był w stanie sam o siebie zadbać. Wciąż jeszcze zachowywał trzeźwy umysł, choć coraz częściej zdarzało mu się bredzić. Mówił wtedy tak, jakby był w zupełnie innym miejscu na świecie. Ludzie miasteczku zawsze darzyli go sympatią, a teraz tylko patrzyli z politowaniem i odchodzili. Jack pilnował, by staruszek brał lekarstwa, co mogło opóźnić rozwój choroby, ale nie mogło jej powstrzymać. Nie mógł dla niego zrobić niczego więcej.
    -Dziadek nie jest przeszkodą. Nie potrzebuje całodobowego nadzoru. Dotychczas żył tu przecież sam. Poradzę sobie z tym.- dodał. Jego dziadek był też pod stałą opieką lekarzy a przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzała go pielęgniarka z Churchill. No, i był lekkoduchem, tak jak Jack. Nie sposób było utrzymać w domu wtedy, kiedy akurat chciał z niego wyjść. Tak samo jak niemożliwym było zagwarantowanie mu stałej opieki, co godziło w jego poczucie wolności i niezależności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. -Komplement z ust takiej gwiazdy… - pokręcił głową z uznaniem –To znaczy więcej, niż wszystkie komplementy jakie usłyszałem w życiu naraz.- wyprostował się na krześle demonstracyjne poprawiając swoją flanelową koszulę i fryzurę, co akurat nie zdało się na wiele.
      -Musisz mi to zapisać w ramach dedykacji, z autografem. Oprawię sobie w ramki i będę patrzył w chwilach zwątpienia. – zażartował i sam uśmiechnął się całkiem wesoło, jak na niego. Był w kiepskim nastroju od samego początku pobytu w miasteczku i oczywiście nie ma w tym niczego dziwnego. Musiał poukładać sobie w głowie wiele spraw i gdzieś w głębi nie chciał się tu jeszcze zadomawiać. Ciągle miał nadzieję, że stanie się jakiś cud i dostanie telefon z wezwaniem do służby. Nie próbował odnowić starych znajomości i aż do tego momentu nie przeprowadził z nikim zwyczajnej, miłej rozmowy. Znaleźli się z Giną w tej samej sytuacji i było to czymś w rodzaju niewidzialnej nici porozumienia. Nie musiała mu mówić, co czuje siedząc za biurkiem w sekretariacie burmistrza, tak jak on nie musiał jej mówić co czuje siedząc po drugiej stronie i starając się o marną posadę górskiego ratownika. Wszystko dlatego, że oboje czuli to samo.

      Usuń
  41. Eric nie wiedział co działo się z Gi gdy wyjechała z miasteczka. Nie wiedział gdzie dokładnie jest, co robi... Czemu wróciła. Słyszał oczywiście jakieś durne plotki - o niechcianej ciąży, o przemocy domowej, o tym, że romans ze znanym producentem wyszedł na jaw i musiała uciekać do domu, aby zazdrosna żona jej nie zniszczyła do końca. Historii było wiele i mnożyły się każdego dnia, ale Vert wiedział dobrze, że to bajeczki wyssane z palca. Przecież nawet jeśli Reed powinęła się noga w wielkim świecie, to nie przyznała by się do tego żadnej z tych wścibskich bab. O nie, na pewno nie Gi, ona każdego dnia przechodziła by z wysoko podniesioną głowa, udowadniając ile jest warta i jak bardzo się mylą.
    Eric nie wiedział jak bardzo w kość musiała dostać dziewczyna, aż do tej chwili, gdy Giny skuliła się niemal w kłębek, pokazując jak krucha i delikatna jest naprawdę. Ten stan był niezwykle u niej rzadki i zarezerwowany tyko i wyłącznie dla Verta, tylko przed nim nie bała się pokazać tej drugiej natury.
    Znów poczuł się jak kiedyś jakby wcale nie wyjechała, jakby te zdjęcie na okładce gazety, z nagłówkiem o wielkiej miłości nie zraniło go na skroś, cały żal gdzieś nagle uciekł i zastąpiła je fala ciepła i współczucia dla tej drobnej panny Reed, która czasem za bardzo stara się udowodnić całemu światu jak jest twarda i silna.
    Kiedy spytała go czy żałuje, oczywiście mógł udawać że nie wie o co chodzi. Przecież żadne z nich jeszcze wprost nie wspomniało tamtej nocy, która ne dawała Ericowi spokoju przez długie trzy lata, a każda kolejna kobieta w jego życiu była porównywana do szalonej Gi. Co gorsza, żadna z nich nie miała dostatecznie jedwabistej skóry, tak intensywnie lśniących oczu, tak przyjemnego zapachu, gdy wtulone leżały obok niego... Po prostu żadna z nich nie była Giny, o czym Vert dobrze wiedział, ale nie chciał powiedzieć na głos.
    -I tak i nie.- powiedział w końcu cicho, z dziwnym spokojem patrząc na, wydawało by się, bezbronną Reed- Mam po prostu wrażenie, ze to prze zemnie uciekłaś, przez to co zaszło, ale nie cofnął bym tej nocy. Ale spokojnie, nie oczekuje, że zaraz pójdziemy się ochajtać, nie musisz znów znikać z miasteczka bo chyba tym razem nie wytrzymam świadomości, że to znów moja wina.- wyjaśnił i podszedł do dziewczyny. Chwycił ją delikatnie za nadgarstek i pociągając do góry. Położył jej dłonie na ramionach i zaczął się przyglądać, jakby stara się wzrokiem ogarnąć tą kupkę nieszczęścia. Szerokie ramiona Verta, nagle otuliły drobna Reed. Chłopak ucałował jej włosy niczym starszy brat i dał przyjaciółce cieszyć się tą chwilą spokoju.
    -Gi, kto Ci tak skopał tyłek w tym L.A.?? Co tam się wydarzyło, opowiadaj mała, lepiej Ci się zrobi.- odezwał się łagodnie, głaszcząc jej kasztanowe włosy- Tylko nie myśl, że nie jestem na Ciebie zły. Jestem wściekły, ale awanturę zostawię na potem, a teraz opowiadaj.- dodał z odrobina uszczypliwości, żeby przypadkiem nie spłoszyć przyjaciółki nadmiarem czułości i słodyczy.

    Eric

    OdpowiedzUsuń
  42. Jeszcze chwilę temu nie wiedział czego się spodziewać. Nie wiedział, czy Gina zacznie na niego wrzeszczeć i kazać mu spadać gdzie pieprz rośnie, skoro taki niezdecydowany z niego a bałwan, a z niej złośliwa zrzęda. Nie był pewien, czy za moment sam nie utwierdzi się w przekonaniu, że próba bycia miłym nie ma sensu w żadnym przypadku, i że lepiej zostawić to wszystko w gruzach, tak długo, aż samo się nie sprzątnie. Po pannie Reed naprawdę nie wiedział, czego się spodziewać. Tego wieczoru zetknął się z co najmniej trzema jej osobowościami, począwszy od zdenerwowanej, przez zaczepną, a na miłej skończywszy... Ale teraz doszła również czwarta, której nie potrafił nawet zaszufladkować. Ten uśmiech na jej twarzy, którego błysk roziskrzył się na moment także w tęczówkach i ta łagodność, mogąca zwiastować właściwie wszystko, były czymś co ostatni raz widział w Ginie jakieś dwanaście lat temu. I pomyśleć, że miał wrażenie, jakby ten czwarty typ osobowości już dawno wymarł w niej przez to życie, które wiodła poza granicami Mount Cartier i przez te wszystkie wzloty i upadki. Przecież dobrze pamiętał, kim była kiedyś, nim tylko wcieliła się najpierw w rolę piosenkarki, a później w rolę zołzowatej sekretarki burmistrza.
    Dlatego wolał poczekać na odpowiedź, za nim zacznie wyciągać wnioski, które mogłyby wpuścić go w maliny. Bywał spostrzegawczy, jednak nie znał Gi już tak dobrze, aby wiedzieć, czy tym razem jego towarzystwo jest jej w ogóle potrzebne. To, że chwilę temu zasugerowała Kayserowi by został, wcale nie oznaczało, że teraz, po tych kilku minutach, wciąż tego chce.
    Jednak okazało się, że trzecia szansa została im dana, bo słowa Giny nie zakrawały o pomstę i kolejną awanturę.
    — Świetnie — przyznał, gdy kobieta stwierdziła, że chętnie ponarzeka; skosztował jeszcze łyk herbaty, po czym minął Ginę by znów przekroczyć próg drzwi domu państwa Reed.
    Ciepłe powietrze ponownie musnęło jego skórę, powodując krótkotrwałą gęsią skórkę. Dało się odczuć nie małą różnicę temperatur, mimo że tu, w przedpokoju, do sauny wciąż było daleko.
    — Dwie trzecie? — Zapytał nie oczekując odpowiedzi i wyciągnął z dłoni kobiety butelkę. Przechylił ją do ust, pozwalając sobie na głębszy łyk, przełknął, i za chwilę z powrotem wręczył Ginie szkło z trunkiem. — Zatem musimy to nadrobić.
    Chyba bardziej ten stracony czas, który przeznaczyli na plucie w siebie jadem. Najważniejsze, że udało im się znaleźć nić porozumienia, bo nawet Ferran czuł się lepiej z wiedzą, że nie musi już siedzieć w zgęstniałej od nienawiści atmosferze. Milej przebywało mu się w domu przyjaciela i teraz nawet dużo przyjemniej wkraczało do kuchni, niż te kilkanaście minut temu, gdy odkładał miskę do zlewu w napadzie wściekłości. Aktualnie odstawił pod kran pustą szklankę po herbacie, którą dokończył w chodzie, a teraz zarzucał na siebie koszulkę ojczyma kobiety, poprawiając przy tym skrawki odstającego bandaża, nieznacznie przesunięte przez to, że na dworze wsunął rękę do kieszeni. I czuł się naprawdę swobodnie, przylegając plecami do blatu szafki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Tak właściwie, to czy nie przeszkodziłem ci w gotowaniu? — Zerknął krótko na kuchenkę, po czym wrócił spojrzeniem do panny Reed. Zapach wciąż się unosił i gdyby nie on, pewnie Kayser nawet by na to nie wpadł, że w czymkolwiek jej przeszkodził. Choć o pichceniu sama wspomniała, gdy zajmowała się łataniem dziur, wyżłobionych przez ostrze noża w jego łapach.
      Głos mężczyzny był zupełnie naturalny, jakby wcześniejszej awantury do której doszło między nimi, zupełnie nie było. Skrzyżował nogi standardowo w kostkach, zaś łokcie oparł o kant szafki, stając w taki sposób, jak gdyby faktycznie przyszedł na gościnę. O wrednych zagrywkach Giny, rzecz jasna, pamiętał, ale na ten czas nie miał potrzeby, by się na nich skupiać, skoro złożyli broń i doszli do ładu. Przynajmniej częściowo.

      Ferran Kayser

      Usuń
  43. Kiedy zobaczył uśmiech na twarzy Giny, odpowiedział jej tym samym. Jednak widział, że nie wszystko jest takie super, że coś się wydarzyło. W oczach Reed zabrakło tego łobuzerskiego blasku,tej szalonej iskry, którą vert tak uwielbiał. Chciał wiedzieć co się stało, czemu wróciła, ale zdawał sobie sprawę, że pytanie o to teraz było bezcelowe. Gi powie mu to tylko jeśli sama będzie chciała i na nic nie zdadzą się błagania, prośby czy awantury, a tylko zdenerwują dziewczynę, która na przekór jeszcze bardziej się uprze i zamknie w sobie. Jeśli chciał się dowiedzieć czegokolwiek, musiał siedzieć cicho i czekać z nadzieją, że Giny kiedyś opowie jak los ją sponiewierał.
    -No wybacz, że na chwilę zwątpiłem w bojową Gi.- zaśmiał się lekko, szturchając zaciśniętą pięścią przy tym przyjaciółkę delikatnie w ramię- Wiesz że telewizja tutaj często szwankuje i mogły mnie ominąć te wiadomości gdzie opowiadali o huragan "Giny".- dodał, cały czas lekko się uśmiechając. Od dawna tego nie robił. Znaczy, oczywiście, czasem się śmiał, nawet żartował, ale ten beztroski uśmiech znikł gdzieś w wielkim świecie razem z Reed. To nie było tak, że nie wyobrażał sobie bez niej życia, każdego może przecież kiedyś zabraknąć, ale to że jej nie było sprawiało że czasem zdawało by się, ze nie miał po co wstać i ruszyć dalej. Jako osoba zdystansowana i mało wylewna, Vert nie pokazywał tego po sobie, ale naprawdę ciężko i dość długo znosił wyjazd Gi. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, niczym stary pies pozbawiony właściciela. Tułał się z miejsca w miejsce, ale nigdzie to nie było to.
    Ale teraz, teraz może wszystko wróci do porządku.
    -A dziwisz się, że chce wiedzieć co się działo w L.A.? Dobrze wiesz jak w tej mieścinie jest nudno i to z Tobą, to wyobraź sobie co się działo jak Ciebie zabrakło. Istne cmentarzysko.- zaśmiał się, a jego szare oczy zrobiły się ciut cieplejsze.
    Faktycznie, w Mount Cartier nie działo się nic ciekawego, zresztą jak zawsze. Jakieś święta miasta, paru przyjezdnych, zdecydowanie więcej osób które wyjechały... I w życiu Erica nie działo się zbyt wiele. Jeden związek, nie zbyt udany, kilka pozbijanych mebli, ponowne podejście do matury, której zdawania kiedyś zaniechał... I tyle, opowieść tego co działo się u niego da się sklecić w dwóch zdaniach i to ze szczegółami, po co miał zawracać tym głowę Reed, dziewczynę która zawsze patrzyła dalej i chciała więcej. Tej, która przez te trzy lata pewnie bywała na bankietach, poznała wspaniałych ludzi, była w wielu tak wyszukanych miejscach, bo zawsze tego chciała. Nie potrzebowała spokoju, rodzinny, nudnego stolarza. Ona chciała przygód, podróży, każdy dzień wykorzystać do ostatniej sekundy, a tego Eric nie mógł jej zapewnić. Jedyne co teraz mógł jej zaoferować to towarzystwo, oparcie, ramie na którym lubił się czasem wypłakać i najlepsze lody w mieście. I mimo, ze były to lody najlepsze w tak małej mieścinie i tak były wyśmienite, na co dowodem były osoby przyjeżdżające z sąsiednich miasteczek na lody czekoladowe z pokruszonymi herbatnikami, które były sprzedawane tylko w tutejszej cukierni.
    -Teraz to nie tylko piwo, a i dobra whisky by nie dała rady mi pomóc.- puścił dziewczynie oko i delikatnie potargał delikatnie jej ciemne, jedwabiste włosy- Myślałem, że masz już dosyć plotek na swój temat. No ale chodźmy,o mnie nic dawno nie mówili.- mówiąc to, z uśmiechem wyciągnął do niej dłoń.
    W końcu miało być dobrze, normalnie. Przynajmniej na razie, puki Gi nie zapragnie znów zaczerpnąć z wielkiego świata. Ale teraz Eric o tym nie myślał, cieszył się chwilą, tym że Reed znów jest obok, że jest tak blisko. Będzie miał znów z kim rozmawiać do późnej nocy, jechać jego starym furgonem na nieznane pola, tylko po to by się wykrzyczeć i jak dzieci poszaleć w sianie, miał kogo przytulić, przed kim się otworzyć. W końcu ta mała, szalona, drobna złośnica wróciła... Musiał tylko zapomnieć o tej jednej nocy, która mimo, ze tak przyjemna i wyjątkowa, była obietnica czegoś, co nigdy nie mogło się spełnić. Nie im.

    Eric

    Ps: powodzenia na maturach :D

    OdpowiedzUsuń
  44. Gina ma kolejny, mały sukces na koncie! Zdobycie ikonki "Pierwszy na mecie" w niecały miesiąc od przybycia na bloga to nie lada wyczyn, jesteśmy więc podwójnie dumne z tego jak aktywnie zaczęłaś żyć w miasteczku i jak wiele historii udało Ci się już napisać! Liczymy oczywiście na duuużo więcej Giny i kolejny zbiór ikonek! ;)

    OdpowiedzUsuń
  45. Małżeństwo nie wchodziło w grę. Rozumiał dobre intencje innych, ale uważał, że sam powinien podjąć tą decyzję, a nie inni. Chociaż oczywiście w takim miasteczku trudno było zachować cokolwiek dla siebie. Chwila nieuwagi i każdy wiedział o twoich planach na najbliższe kilka dni. Spędzając jednak cztery lata w Mount Cartier i bywając tutaj wcześniej przyzwyczaił się już do tego, że ludzie mówią. Nie był pewien do czego dążyła Gina. Christian nie chciał i nie zamierzał się żenić, ani tym bardziej teraz żadna kobieta nie wpadła mu w oko. Co prawda znajdowało się tu całkiem sporo ładnych panien, z ciekawymi charakterami, ale nawet to nie sprawiało, że chciał nagle się ustatkować. I też nie tak, że żył skacząc z kwiatka na kwiatek. Po prostu wolał, aby sprawy same się potoczyły, niż na siłę szukać miłości w miejscach, w których może jej wcale nie być. Miał też wrażenie, że te kilka lat temu, było o wiele łatwiej znaleźć partnerkę, niż teraz. Prawda była też taka, że był inny, niż dawniej. Wszystko się zmieniało. Poza nimi, chociaż nie do końca wiedział jaka relacja jest między nim, a Gi, to wciąż się dogadywali. Może nawet lepiej, niż wcześniej.
    - Zakładałem tak, bo większość osób właśnie do tego dąży – przyznał szczerze – a mi się wcale nie spieszy. Jakoś nie przeszkadza mi fakt, że mógłbym zostać starym kawalerem.
    Jasne, dobrze byłoby mieć na stare lata kogoś u swojego boku, ale jemu do tego było naprawdę daleko. Dalej, niż sobie wyobrażał. Jeszcze był czas na to, aby znaleźć kogoś z kim na stare lata sobie może ponarzekać na dzisiejszą młodzież, kłócić się o nieszczególnie ważne sprawy. I może nieco wcześniej zdecydować się na dziecko, chociaż co do nich Chris podchodził z dystansem nawet do takich myśli. O wiele lepiej czuł się z futrzanymi dziećmi, którymi było się łatwiej zająć, niż takimi prawdziwymi. Jakoś nie czuł tej chęci, aby zakładać rodzinę. To co miał jak najbardziej mu odpowiadało.
    - Mam ciebie – zauważył. Ale może faktycznie przydałaby mu się taka osoba. Co prawda, kiedy naprawdę potrzebował z kimś pogadać, to zwykle miał się do kogo zwrócić. Nawet zaczepienie kogoś obcego, przez obcego miał na myśli osobę, którą widuje w spożywczaku, ale nigdy nie rozmawiali i rozwinąć jakiś temat, który w danym momencie go dręczył. I tak, z Giną nie będzie mógł porozmawiać na te nudne tematy, tak samo jak ona z nim nie znalazłaby wspólnego języka, gdyby zaczęła nagle opowiadać o babskich sprawach, na których Hemingway totalnie się nie znał.
    Wszedł za nią do baru. Również nie oczekiwał, że będzie tyle ludzi. Więcej ludzi, większe upokorzenie. Powstrzymał się przed westchnięciem, śpiewanie nie należało do jego ulubionych rzeczy, ale jak mógłby odmówić dziewczynie? Tyle się starała, żeby go wyciągnąć z domu. Chciał się jej jakoś odwdzięczyć za to, że mimo bycia takim upartym osłem wciąż go znosiła i chciała spędzać z nim czas. Większość ludzi już dawno zmieniłoby towarzystwo na kogoś zupełnie innego, ciekawszego. Chris może nie był osobą, która jest bardzo rozrywkowa, ale nie uważał siebie za nudnego. A może taki był? Trudno w tym momencie było mu zdecydować.
    - Kto by pomyślał, że w Mount Cartier tyle fanów karaoke? - mruknął pod nosem, idąc za dziewczyną do baru. Aż trudno uwierzyć, że nadal znajdują się w tym samym miejscu. Zupełnie jakby nagle przenieśli się do nieco większego miasta. - Miejmy nadzieję, że ktoś się trafi. Ale pamiętaj – jeśli ktoś ogłuchnie to będzie to tylko i wyłącznie twoja wina – zagroził starając się przybrać poważną minę, ale chyba nie do końca mu wyszło.
    - Może być piwo na początek. Potem zamówimy coś mocniejszego – zaproponował. Miał dość mocną głowę, jednak mimo to wolał na początek coś lżejszego. - Chyba, że od razu chcesz nas rzucić na głęboką wodę... Wtedy pozwolę ci zadecydować.

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  46. A Ty wiesz, że w sumie to Ty miałaś zacząć Nam wątek? :D Najlepiej ten z zepsutym autem, o!

    Andrew

    OdpowiedzUsuń
  47. Gina wydawała mu się silną kobietą. Uważał, że to nie są tylko pozory. Podniosła się po ciężkiej porażce i stawiła czoła życiu, wywróconemu do góry nogami. Próbowała sobie wszystko poukładać, cegiełka po cegiełce i nie załamała się. Nie w oczach Jack’a. On ją podziwiał i mocno trzymał kciuki za to, by jeszcze kiedyś pokazała wszystkim co potrafi. Ba, był nawet pewien, że tak się stanie. O ile dla siebie nie wróżył już tak świetlanej przyszłości to nie widział przeszkód ku temu, by Gina wróciła Ameryki i podbiła serca fanów na całym świecie swoją twórczością i osobowością, tak jak podbiła i jego serce. Bo Higgins dostrzegł w niej potencjał, chęci i przede wszystkim odwagę. Może teraz była trochę zagubiona, nie do końca wiedziała jak pokierować swoim życiem, ale czekało na nią jeszcze wiele dobrego, choć w tej chwili w to wątpiła.
    Jack był w podobnej sytuacji. Całe jego dotychczasowe życie runęło jak domek z kart. Stracił narzeczoną, która odeszła z jego dobrym przyjacielem. Został skazany i zawieszony w wykonywaniu czynności służbowych nie tylko za to, co stało się na Bliskim Wschodzie ale także za to, że mocno poturbował kochanka swojej narzeczonej, kiedy zobaczył ich po raz pierwszy razem. Jego życie zawodowe i osobiste przestało istnieć w przeciągu kilkunastu dni i wciąż jeszcze nie mógł się z tym pogodzić. To było ponad jego siły i choć nie dawał tego po sobie poznać, był w rozsypce. Nie pomagał fakt, że jego była narzeczona przyjechała do miasta po to, by rozliczyć wszystkie sprawy z przeszłości i zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Wydawałoby się, że powinien dzięki temu zamknąć ten rozdział w życiu i ruszyć dalej, ale nie potrafił.
    -Jestem chyba ostatnią osobą, która pragnęłaby pokoju na świecie.- popisał się tu zdecydowanie czarnym humorem, odnosząc się do swojego zawodu i swoich misji zagranicznych. To było dziwne, ale jakaś część jego lubiła to ryzyko, tą adrenalinę i niepewność, która stale mu towarzyszyła. Nie potrafił z tego zrezygnować i było to główną przyczyną rozpadu jego związku. Jego piramida wartości była naprawdę niewłaściwie uszeregowana.
    -Jeszcze dwa komplementy i naprawię to ustrojstwo.- zażartował wskazując ruchem głowy na półkę w rogu gabinetu, gdzie stał stary, zakurzony ekspres do kawy. Wydawało się, że nie był używany od lat, ale dla Jack’a nie było takiej rzeczy, której nie potrafiłby nareperować. Wychował się w Mount Cartier a tu nie wyrzucało się starych rzeczy tylko dawało im nowe życie.

    OdpowiedzUsuń
  48. Ashmee, odkąd niecały rok temu wrócił do Mount Cartier, nie zmienił się praktycznie wcale. Owszem, zasób jego słów poszerzył się o kilka obcojęzycznych; bagaż wspomnień jakby rozrósł, ogarniając nieco więcej niż pobliski strumyk i kawałek lasku. Doświadczenie życiowe też na pewno obrosło w siłę, zapewniając mu zdecydowanie szersze horyzonty i o wiele większy niż myślał zasób informacji. Sanchez jednak nie należał do osób zuchwałych; niczym się nie wyróżniał, a często uchodził wręcz za odludka, zamykając się we własnym, pełnym ciszy i spokoju świecie. Nie był fanem towarzystwa i stronił od ludzi, zbywając ich lakonicznymi odpowiedziami. Wszystko było z nim porządku; nauczył się jednak, że jeżeli nie miał nic do powiedzenia — milczał, nie zatruwając powietrza pustymi słowami. Milczenie mówiło czasem więcej niż mowa; bo jemu właśnie czasem najbardziej brakowało czyjegoś milczenia...
    Czas w jego życiu odgrywał ogromną rolę. Czas zabrał mu rodzinę, czas pomógł zrozumieć, czas sprawił, że tak wiele zobaczył i tak wiele wspomnień miał do zaoferowania. W czterech ścianach samotnej chatki nie został jednak nikt, kto owych retrospekcji z wielkiego świata mógłby wysłuchać. Tylko pies, modrymi oczami patrzący na niego spod stołu. Tylko dwa, pstrokate kociaki miauczące co wieczór, przerywając ciążącą ciszę. Dopiero teraz, nad kubkiem kawy mógł odczuć jak bardzo bywa samotny. Nie chodziło o kobietę; Ashmee nie potrzebował fizycznej bliskości, zaspokajającej proste, prymitywne potrzeby. Tu chodziło o coś więcej. O jakąś duchową więź, której mu brakowało. O jakąś rzetelność; coś, co rozwieje chowane na dnie serca wątpliwości. Skoro celem życia było być szczęśliwym... w jaki sposób mógł sięgnąć po to szczęście?
    Nie do kieliszka. Na pewno nie. Ashmee sięgał po alkohol tylko okazyjnie, w życiu nie zapijając się na śmierć. Nie był fanem stanu nietrzeźwości i raczej wolał miłe hołdowanie wszechobecnej wiarygodności. Lubił swój mały dom, lubił kominek; lubił zapach drewna, przypominający mu te czasy, gdy chatka tętniła życiem, a z kuchni roznosił się zapach świeżego jabłecznika. Lubił patrzeć na ogromne szyby salonu, przypominające te rysowane palcami serduszka, wyryte w parze w mroźny dzień. Lubił formować kulki z lepiącego się śniegu, zaciągać zapachem słodkich igieł i gorzko narzekać, gdy lepka żywica nie chciała opuścić jego palców.
    Wszystko to jednak stanowiło tylko wspomnienie; odbicie czasów, które już minęły. Odbicie lat, gdy jego serce miało powody do synchronizacji. Odbicie czasów, gdy po długim korytarzu rozchodziło się coś więcej niż echo kocich łapek i psiego szczekania.
    Teraz był sam. I za późno zrozumiał jak wiele stracił, złakniony wrażeń, płynących z wielkiego świata.
    Sądząc po przebijającym się przez uchylone żaluzje oknie, był już poranek. Ashmee, przebudził się z potwornym bólem głowy, zupełnie nie rejestrując, co się wokół niego dzieje. Nie zrobił nic, a wyłącznie na powrót przymknął oczy, czując przy boku dziwne ciepło; był świadomy promieniowania podczerwonego, wydzielanego jedynie przez żywe, bijące ciała. Uznał jednak, że to pies lub któryś z kotów po raz kolejny zignorował zakaz i wspiął na łóżko, chcąc ogrzać właściciela. Zwierzęta wyczuwały emocje i za wszelką cenę chciały pozwolić mu odczuć, że nie jest sam...
    Tym razem nawet nie miał ochoty protestować. Tak bardzo bolała go głowa...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poczuł krótkie szarpnięcie, a w odpowiedzi zamruczał niechętnie. Nadal nie zorientował się w sytuacji, a napięta kołdra wcale nie wydała mu się niczym dziwnym. Otworzył różnobarwne ślepia, by po chwili usłyszeć szybkie skrzypnięcie materaca; potem dostrzec padający na jego twarz kobiecy cień i zarejestrować krótkie niechętne stęknięcie, gdy jakaś postać gwałtownie stanęła na nogi.
      Z półsnu wybił go dopiero jej głośny wrzask, sypiący w niego najbardziej wyszukanymi epitetami skurwiela, jakie kiedykolwiek słyszał. Zmarszczył brwi, powoli wracając do rzeczywistości, a potem sapnął cicho, gdy na jego twarz spadły gromy uderzającej poduszki.
      Chwycił ją za nadgarstki i gwałtownie uniósł do pozycji siedzącej, nie pozwalając jej w żadnym stopniu wyrwać unieruchomionych rąk. Miał nad nią przewagę fizyczną i nie ulegało wątpliwościom, że znaczna tężyzna fizyczna nie przegra z jej kruchą, delikatną budową ciała.
      — Chciałbym wiedzieć o czym mówisz, Gi — powiedział spokojnie, różnobarwnymi oczami wodząc po jej rozgniewanej twarzy. — Chciałbym też wiedzieć, co tu robisz... choć widzę, że żadne z nas tego nie pamięta — puścił jej dłonie i powoli wstał, obracając się, by spojrzeć na nią z góry. Dopiero teraz i on zauważył obrączkę, ładnie błyszczącą w słońcu na palcu serdecznym. Obrączkę? Cholera, chyba śni. Ktoś zrobił im bardzo nieśmieszny żart.... Potrząsnął głową i spojrzał na dziewczynę.
      Westchnął.
      — Nie denerwuj się, proszę — powiedział ciepło, zdejmując z wysokiej szafy niebieski kocyk i podszedł, by ostrożnym ruchem narzucić jej go na ramiona. Powoli owinął ją jak małego naleśniczka. — Zrobię Ci gofry z gorącymi malinami i herbatę, dobrze, Gino? — spytał, uśmiechając się niepewnie samymi kącikami ust. — Potem możesz zrobić ze mnie worek treningowy i podbić mi oko, ale najpierw coś zjedz. Skoro już tu jesteś, w moim domu nie będziesz chodziła głodna — posłał jej uroczy uśmiech. — Nawet jeśli to żart — wskazał na obrączkę. — Czuję się zobowiązany Tobą zaopiekować.

      Ashmee

      Usuń
  49. Czuł się trochę przygnieciony tym co się tu będzie działo. Spokojny tryb życia bardzo mu odpowiadał. Można śmiało powiedzieć, że w Mount Cartier po prostu zdziadział. Chociaż może zwyczajnie brakowało mu w życiu osoby, która potrafiłaby z niego wyciągnąć tego dwudziestolatka, który cały czas w nim siedział, tylko był schowany głęboko pod warstwą dojrzałego mężczyzny, który skupiał się na życiu, pracy i codziennych obowiązkach. Samo miasto również miało w tym swój udział. W Toronto zawsze dużo się działo, ludzie go wyciągali wieczorami na wspólne wypady do baru, grille za miastem czy domowe imprezy, które zaczynały się kulturalną rozmową, a kończyły głupimi wyzwaniami po pijaku. Jak wracał myślami do tych dni to naprawdę mu tego brakowało, ale nie potrafił się zmusić do tego, aby nagle się zmienić. I od tego miał Ginę, a przynajmniej tego wieczoru chciał wykorzystać to, że dziewczyna jest nastawiona na dobrą zabawę. Nie chciał psuć jej humoru czy swoim lekkim niezadowoleniem z faktu, że będzie zmuszony wystąpić przed ludźmi i się ośmieszyć, chociaż szczerze miał nadzieję, że nikt go nie zapamięta. Mimo tych drobnych szczegółów cieszyła go sama myśl spędzenia czasu z kobietą.
    Wybór drinków zostawił dziewczynie. Z ich dwójki to bardziej jej ufał, jeśli chodziło o wybór alkoholi. Co prawda sam Christian nieco się na nich znał, sam sięgał co jakiś czas po mocniejsze trunki, ale jednak tego wieczoru wolał zostawić tą kwestię w rękach Giny. On sam musiał się przygotować psychicznie na to, że niedługo czeka go wystąpienie przed ludźmi. Należał do tego typu, który woli słuchać i obserwować, niż być w centrum uwagi. Zawsze się trzymał z boku. Dobrze mu to wychodziło, ale z Giną nie było co liczyć na taryfę ulgową.
    - Nie wiem czy wiesz, ale zakładam, że wiesz, że brzmię jak zraniony kojot, a ci wszyscy biedni ludzie, ciebie włączając, nie są wystarczająco pijani, aby zapomnieć o moim okrutnym występku jakim będzie ich powolna i bolesna śmierć podczas słuchania mojego jazgotu – wyjaśnił sięgając po szklaneczkę. Upił niewielki łyk alkoholu. Zdecydowanie dobrze mu zrobi szklaneczka czy może dwie zanim zostanie zaciągnięty na scenę i poddany torturowaniu.
    - I pomyśleć, że kilka lat temu pierwszy stałbym w kolejce po mikrofon – wspomniał z krótkim śmiechem. Nieco był stęskniony za dawnymi czasami. Wolał nie używać słowo „stare”, bo wtedy naprawdę całkiem by mu odbiło i mógłby konkurować z tym prawie dziewięćdziesięcioletnim staruszkiem, który mieszkał blisko sklepu o to, który z nich jest większym starcem. I Chris jakoś nie wątpił w to, że by tą rundę wygrał. - Wiesz ile razy słyszałem ten tekst? Kiedyś specjalnie przyszła do kliniki z tym swoim kocurem, tylko po to, aby mi to powiedzieć. Wychodząc głośno myślała nad tym, aby zrobić obiad na który mnie zaprosi i Daphne będzie miała okazję do tego, aby jeszcze lepiej mnie poznać, a ja zastanowić się nad sobą i nad tym jaka ładna panna mi koło nosa przechodzi – opowiedział, bo nie wydawało mu się, aby wspominał dziewczynie o tym incydencie.
    Takich historyjek na pewno byłoby całkiem sporo, ale na dany moment przypomniała mu się tylko ta. Te wszystkie babcie, które szukały mężów dla swoich wnuczek zawsze go bawiły, a wnuczki zwykle nie były zainteresowane dojrzałym facetem, tylko raczej szukały kogoś w swoim wieku, a jeśli już były to żadna nie wpasowywała się w gust Chrisa.
    - Cieszę się w takim razie, że mogę jednak na ciebie liczyć i w trudnej sytuacji będziesz mnie wspierać. Chociaż nie będę wyglądał, to uwierz, będę wdzięczny za to, że swoją osobą będziesz mi zatruwać życie. Tobie jedynej pozwolę.

    Christian

    OdpowiedzUsuń
  50. Wyjazd do Churchill to jedna z tych czynności, której pomimo swojej prostoty i stosunkowo mało interesującego wymiaru przysługuje miano wybawicielskiego. Kiedy bowiem stagnacja Mount Cartier oraz zupełny brak skandali w miasteczku zaczyna wykwitać w myślach Andrew jak grzyby po deszczu (a trzeba zaznaczyć, że w Mount Cartier ulew nie brakuje), jest już pewien, że dłużej tutaj nie wytrzyma. Jego twórczy prawie-spokojny duch przegrywa z mieszczańskim usposobieniem i siłą rzeczy wie już, że dalsze wzbranianie się przed działaniem, skończyłoby się fiaskiem. Nie potrzebuje skandali, jak wielu nowojorczyków, ale rwie go do większego świata. Jako urodzony mieszczuch odczuwa wewnętrzną potrzebę ruchu — chce gwałtownych gestów, bezładu otoczenia i koszmarnych tłumów, do których tak się przyzwyczaił. Oczywiście Churchill daleko do metropolii, a ulice w niczym nie przypominają Manhattanu, niemniej jednak tam przynajmniej może wparować do przepełnionego jedzeniem i ludźmi supermarketu. Zgodnie z własnym planem błąka się więc między półkami jak w prawdziwym koszmarze anty-zakupoholików, a choć parę miesięcy temu wycieczka po chleb wydawałaby mu zmarnowanym czasem, dziś to ona sprawia, że czuje się „jak u siebie”. To dlatego kręci się po alejkach z żywnością nieprzeciętnie długo. Zbiera do wózka naręcze produktów: butelki z napojami, torebki ze słodyczami, pudełka z półproduktami, opakowania z nabiałem i reklamówki z warzywami. A gdy jest już pewien, że zaspokoił swoją potrzebę społecznej integracji, ustawia się w najdłuższej kolejce, jaką tylko można było sobie „wykoszmarzyć”.
    Rząd ludzi przypomina stonogą gąsienicę, a dźwięk obywatelskich swobód wyraża się w głośnych ploteczkach, niespokojnym szuraniu butów i stukocie damskich obcasów. Para obok marudzi coś o straconym czasie, on jednak stoi odprężony. Przedramiona skrzyżowane, oparte luźno na rączce wózka, grzbiet nachylony nad koszem, wzrok utkwiony w nienajbrzydszej ekspedientce. Uśmiecha się delikatnie, podchwytując jej spojrzenie i kiedy w paręnaście minut później dociera już do kasy, jest pewien, że poza arsenałem ze sklepu zdobył również miano Dobrego Klienta.
    Ale dobry klient kiedyś musi wrócić do siebie. Jedzie po opustoszałej asfaltówce, grzebiąc w jednej z reklamówek w poszukiwaniu mrożonej kawy. I akurat kiedy znajduje upragniony kartonik, odłączając go od słomki, w lusterku dostrzega minione auto. Kłęby dymu to pierwsze, co rzuca mu się w oczy zaraz po dostrzeżeniu kobiecych nóg, a o ile pierwszy z czynników nie zachęciłby go do zjazdu, drugi wydaje się znacznie bardziej kuszący. Chwilowo rzuca kawę na drugi fotel tuż obok siatek z zakupami, łapie słomkę w zęby, i dając po hamulcach, zatrzymuje się na środku jezdni. W sekundę później ręka ląduje na skrzyni biegów, przerzucając ją na tryb wsteczny, a samochód z warkotem silnika rusza w tył, zatrzymując się tuż obok machającej nerwowo niewiasty.
    Drew otwiera okno z prawidłową sobie arogancją lustrując ją wzrokiem. Dopiero po ocenie poziomu jej atrakcyjności decyduje się odezwać.
    — Podwieźć Cię?
    Musiałby być szalony, żeby zaproponować pomoc w naprawie, ale zyskanie pasażera nie wydaje mu się już tak problematyczne jak babranie się z mechaniką pod maską.

    [Kiepskie to-to, ale ja I Drew nie lubimy początków.]

    Andrew Walker

    OdpowiedzUsuń