Historia zaczyna się 25
marca 1979 roku…
…w Mount Cartier. To mała kanadyjska mieścina, ale czasami dzieją się tam dziwne rzeczy. Jak wtedy, gdy wiosennego poranka przyszedł na świat krzyczący i żujący pieluchy na zmianę chłopiec, którego rodzice dumnie ochrzcili imionami Theodore Jasper — pierwsze po dziadku, drugie po wujku. Można było zastanawiać się, czym wielkim wsławił się ów wujek, jednak istotniejszym wydawał się fakt, że chłopiec w wieku dziesięciu lat hodował w kartonie pod łóżkiem małe kaczki i wzrostem dorównywał niejednemu nastolatkowi. Był bystry, błyskotliwy i lubował się w układaniu zwierzątek z papieru zgodnie z wytycznymi sztuki Dalekiego Wschodu.Theo miał starszą o dwa lata siostrę imieniem Noelene, ale że imię to wydawało mu się niewygodne w wymowie, wołał na nią zawsze Nanna i z Nanną spędził całe swoje dzieciństwo. Problem polegał na tym, że oboje rozumieli się bez słów i z taką samą łatwością obdarzali się nienawiścią. Matka, uwielbiająca rozkloszowane spódnice i zapach malinowego ciasta na kolację — a na imię jej było Teresa — urządziła im oddzielne pokoje na poddaszu i od tamtej chwili każde zaczęło żyć swoim własnym życiem. Nanna budowała statki z wypalonych zapałek i zaczesywała swoje włosy w stylu lat sześćdziesiątych, natomiast Theo bez niepotrzebnej zgryźliwości wrócił do trzymanych pod swoim łóżkiem kaczek.
Czas
pędził nieubłaganie…
… a Theo wyrósł na mierzącego 196 cm wzrostu młodego mężczyznę, którego bardziej od hodowlanego drobiu zaczęły interesować tereny poza granicami miasta. Jego ojciec, powszechnie szanowany właściciel sklepu znany jako pan Benedict, zawsze marzył o utalentowanych dzieciach, dlatego z dumą obserwował jedynego syna dosięgającego dłońmi do sufitu w swoim pokoju, który nie potrzebował do tego krzesła ani stołka. Ten sam syn okazał się niewdzięcznym łapserdakiem, bowiem obudziwszy się pewnego ranka w swoim łóżku zamarzył o świecie poza zaśnieżonym Mount Cartier, gdzie mógłby do woli oddawać się swoim fantazjom o budowaniu łodzi — takich prawdziwych — i gotowaniu makaronu we włoskiej restauracji. Spakował więc plecak i słuch o nim zaginął.O wschodzie słońca przedostał się do Churhill i stamtąd zamierzał dojechać koleją do położonego na południu Winnipeg. Udałoby mu się to, gdyby na miejscu nie został oskarżony o wybicie szyby w przydrożnej knajpce — niesłusznie! — której właściciel zatrudnił go do odpracowania jego winy za talerz zupy i kąt do spania. Tak przyszły sklepikarz rozpoczął karierę pomywacza i tak osiągnął namiastkę swoich dawnych marzeń — talerze bowiem były brudne po makaronie. Istotnym jednak okazał się fakt, że właściciel lokalu posiadał niezwykle temperamentną córkę, pannę Vivienne, której urokowi Theo uległ już przy pierwszym spotkaniu. Dla niej przez kilka kolejnych lat witał swoje poranki nad zatoką Hudsona i porzucił plany o bezkresnej wędrówce. Nie żałował i oszalał tak samo, jak ona oszalała dla niego.
Życie zatoczyło
pętlę…
… i po latach Mount Cartier powitało naszego bohatera razem ze schorowanym, pogniewanym Benedictem. Krótka wizyta w rodzinnym domu okazała się dla wędrowca gwoździem przybijającym go ponownie do małego pokoju na poddaszu i do sklepu z zakurzonymi półkami, w którym przejął stery po niedomagającym ojcu. Wniebowzięta Teresa ponowie zaczęła wypiekać na kolację malinowe ciasta, a Nanna — szanowana wówczas żona miejscowego mechanika — odnalazła dawny obiekt swojej nienawiści. Wszystko zdawało się odzyskiwać swój własny porządek; złapanemu na haczyk przeznaczenia sklepikarzowi jednak to nie wystarczyło.Nie był już bowiem dwudziestoletnim chłystkiem, w którego wyobraźni ożywały zwierzątka z papieru. Zapragnął spokoju i stabilizacji, o której zapewnienie zadbał poprzez wyprowadzenie się do niewielkiej chatki na skraju miasta. To było mu pisane — zatem niech i tak będzie. Zachwycona Vivienne poczęła ozdabiać ich wspólne gniazdko kolorowymi firankami i dywanami, zaś Theo docenił jak nigdy wcześniej prostotę życia na prowincji. Czasem nachodziła go myśl, że się zestarzał. Może potrzebował rażenia prądem lub chwili ekscytacji swoim dawnym ekscentrycznym ja. Potem jednak wyobrażał sobie chmarę dzieciaków biegających po jego werandzie i dochodził do wniosku, że…
…to, jak
człowiek przyjmuje swój los, jest oczywiście ważniejsze od tego, jaki on jest.*
* Wilhelm von Humboldt
Brak komentarzy
Prześlij komentarz